Tytułowe Dworce Ciszy to kosmologiczny odpowiednik folderu „pozostałe” – zaświaty, gdzie trafiają wszystkie dusze niedające się jednoznacznie sklasyfikować. Jako wymiar bardzo niestały, Dworce nie mogłyby znieść obecności tytułowego bohatera komiksu, dlatego też posyła on tam dość osobliwą zbieraninę postaci, które przewijały się przez poprzednie tomy. Cel – oswobodzić Elaine Belloc, dziewczynkę, która poświęciła życie ratując Lucyfera. Wszystko po to, by przeciągnąć na swoją stronę archanioła Michała, ojca Elaine. Sytuacja zaczyna być bowiem patowa – Lucyfer odkrył, jak przejrzeć myśli Jahwe i dowiedzieć się, jak wiele działań Boskiego Latarnika zależało od jego wolnej woli.
To chyba najsłabszy z dotychczasowych tomów Lucyfera – cała ta wyprawa do Dworców Ciszy miała zapewne posłużyć do uprzątnięcia licznych wątków pobocznych, w jakie obrosła seria.
O warstwie graficznej mogę napisać tylko tyle, że jest. Żaden z etatowych rysowników ani nie wybija się ponad słodką przeciętność tego, do czego przyzwyczaili nas w poprzednich odsłonach cyklu, ani nie kompromitują się jakimiś spektakularnymi wpadkami. Jedynym urozmaiceniem jest incydentalny występ Davida Hahna, którego stylistyka kompletnie nie współgra z dokonaniami pozostałych rysowników, przez co Dworce Ciszy tracą na spójności graficznej.
Nie popisał się tu Carey, oj, nie popisał – a szkoda, bo naprawdę można było rozegrać to lepiej. Koncepcja „piekła dla niechcianych” niosła ze sobą naprawdę szerokie pole do popisu dla wyobraźni scenarzysty, który jednak kompletnie to zignorował na rzecz sprzątania swojego własnego fabularnego bałaganu. No cóż, pozostaje mieć nadzieję, że kolejne tomy będą pod tym względem znacznie bardziej dopracowane.
Lucyfer #6: Dworce ciszy
Mike Carey, Peter Gross, Ryan Kelly, Dean Ormston
Tłum.: Paulina Braiter
Egmont
8/2010