Widmo? Upiorzyca? Ona istniała? Południca. Południowa mara. To z gorąca.  
Naraz – lasek. Z boku. Przy lasku – zardzewiała, blaszana tablica z nazwą miejscowości. Valchid. Serce mi jeszcze bije.
I nagle, bez ostrzeżenia – zaczyna się mur starych, grubokościstych domów. Poniemieckie, wiekowe monstra. Drzemią, śpią w transylwańskim upale.  
Poniemieckie, bo układ domów w Valchid przypomina mur twierdzy. Dom przy domu, dom przy domu, fasady łączą się i jak wielkie wrzeciono opasują pylisty rynek. W rynku – warowny kościół. Wali się i ledwo stoi, mimo całej swojej warowności i poniemieckości.  
W całej wsi jest pusto, tylko pod knajpą grzeje się paru smagłoskórych facetów w obciętych gumofilcach. Wyglądają, jakby suszyli się na słońcu, jak tytoń, jak papryka, jak grzyby. Już są susi. Mają suche twarze, suche dłonie, osuszają powoli kufle. Zatrzymuję rower pod kościołem i wtedy z cienia pod knajpą odrywa się tłustawa, biaława blond bryła.  
Facet wyglądał absurdalnie w tej czarnowłosej i czarnookiej Rumunii, absurdalnie i groteskowo ze swoimi prawie białymi wąsami i niebieskimi oczami wetkniętymi między pucułowate policzki i kluchowate czoło, jak paciorki w ciasto na knedle. Był jednak przebrany (takie właśnie słowo – „przebrany” – wydało mi się wtedy odpowiednie) za Rumuna: na gołą, białą i nalaną pierś nałożył drelichową kapotę. Guzik od starych portek znajdował się kilka centymetrów pod klamrą paska. Na bosych stopach miał dziwaczne, gumowe sandały z plastykową sprzączką.
- Chce pan zobaczyć kościół? – spytał po niemiecku.

*

Był ostatnim Niemcem w Valchid. Albo Waldhutten – jak nazywała się ta miejscowość, gdy jeszcze mieszkali w niej ci, którzy ją zbudowali. Nazywał się Johann Schuster. Był klucznikiem w kościele. Opiekował się nim.
- Wszyscy Niemcy dali nogę, kiedy rewolucjoniści zastrzelili Ceausescu i cała ta komuna padła – opowiadał, kiedy wielgachnym kluczem otwierał wrota kościelnego podworca i wpuszczał mnie do środka. Trawa i zmurszałe kamienie; i pęknięcia, i szpary, i szczeliny, i przetarcia. Kościół stał sobie pośrodku podworca otoczonego walącym się murem i widać było, że umiera powoli i spokojnie. Na schodach, które trzymały się kupy już tylko na słowo boże, stały jakieś beznadziejne i wzruszające kwiatki hodowane w pojemnikach na masło. Pan Schuster dbał o kościół w Waldhutten. – I to w sumie zastanawiające, że Niemcy zwiali właśnie teraz – roześmiał się. – Siedzieli tu przecież osiemset lat. Przeczekali wszystko, Turków, nie-Turków, całego Ceausescu, całą komunę. Austro-Węgry, Batorych, wszystko. Mieli osiemset lat, żeby wybrać odpowiedni moment, żeby spieprzyć. I uciekli teraz. Właśnie teraz, kiedy w końcu Rumunia ma przed sobą jakieś szanse. Unia Europejska, NATO…
- I co – spytałem, kiedy obejrzałem już kościelne sztandary wyszywane w gotyckie napisy i gotyckie tablice upamiętniające rozmaitych Kloosów, Schmidtów i Richterów – naprawdę nie ma już w Valchid… Waldhutten żadnych Niemców oprócz pana?  
Schuster uśmiechnął się wilgotnymi, żabimi wargami.
- Są – powiedział. I się roześmiał. I oko nawet mi puścił.
*
Niesamowite. Nie–sa-mo-wi-te. Stałem na wzgórzu i z wysoka patrzyłem na cygańską dzielnicę Valchid. Waldhutten.



Wyglądało to jak dość nieudolna kalka, jak kopia Waldhutten w skali jeden do – powiedzmy – pięciu. Również w dzielnicy cygańskiej wokół wrzecionowatego rynku ściskały się domy. Ich frontony tworzyły mur. I te domy zbudowane były na obraz i podobieństwo tych poniemieckich (również w skali 1:5), ale to była dość dziwaczna kopia. Bo domy były drewniane, gliniane, diabli wiedzą jakie, zbudowane z czego się da, jak się da.  
Ale Cyganie je sobie otynkowali. Uformowali w taki sam kształt, jaki miały te niemieckie. Rozłaziły się, ale jakoś się trzymały. Dzielnie.  
Dachy pokryli sobie Cyganie papodachówką przypominającą niemiecką czerwoną dachówkę. Musieli się zrzucić albo może jakiś bogatszy kupił dla wszystkich, w imię lokalnej społeczności.
Przed domami rozciągały się trawniczki, nieudolnie, ale wzruszająco pielęgnowane - prawdopodobnie Cyganie wycinali po prostu kawały łąki i kładli sobie przed domami. Jeden z Cyganów zamiatał gruntową drogę. Nic to nie dawało, bo kurz – jak to kurz – wstawał i zaraz opadał. Ale droga, nikt nie mógł zaprzeczyć, a już na pewno nie rumuńscy sąsiedzi – była zamiatana.
 
Zdziwiło mnie jedynie to, że zamiatający miał na sobie coś w stylu bawarskich gaci. I tyrolskiego kapelusika z piórkiem.

Szyld knajpy wypisany był gotykiem. „Der, Die, Das” – głosił. Pchnąłem drzwiczki.
W środku było ciemno. Unosił się ciężki zaduch. Na ścianach wisiały wycięte z „Bilda” czy „Sterna” fotografie niemieckich biało tynkowanych miasteczek, niechlujnie oprawione w stare ramy, z rodzaju tych, które znaleźć można na babcinych strychach.  
Wszyscy bez wyjątku, którzy siedzieli w środku, byli bez wątpienia Cyganami. Wszyscy też nosili bawarskie portki i kapelusiki z piórkami. Stopy w grubych, sięgających po kolana skarpetach wsunęli w gumowe klapki. Pili piwo. Na ścianie wisiał wyszywany ręcznik. Na ręczniku, kulawym gotykiem, wyszyte było „Grüss Gott”.
- Gryzgot! – powiedział barman.
- Mmm – powiedziałem, bo nie byłem pewien, w jakim języku powinienem się odezwać. W powietrzu wisiało jednak coś, co sugerowało niemczyznę - jakiś dziwny, połamany szprach. Szemrał cicho w ustach Cyganów, szwargocił. Rozpoznawałem tylko niektóre słowa.
- Guten Tag – odrzekłem więc.  
Rozmowa z barmanem ruszyła ociężale łamaną niemczyzną, w którą ten co rusz wtrącał słowa cygańskie i rumuńskie, ale właśnie wtedy zainteresował się mną siedzący pod ścianą wielki, zwalisty jegomość z białą, krasnoludzką brodą. W ogóle wyglądał jak cygański krasnolud. To było dziwne, bo myślałem, że Cyganie nie siwieją. Nigdy wcześniej nie widziałem siwego Cygana.

Krasnolud miał na szyi złoty łańcuch, poza tym – standard: bawarki, skarpety, kapelusik. Skinął na dwóch szczupłych mężczyzn, z którymi przy stoliku popijał piwo z rzeźbionego kufla z klapką. Mężczyźni podeszli do mnie i stanęli na baczność. Jegomość uśmiechał się ze swojego stolika.
- Gryzgot – oznajmili obaj szczupli mężczyźni i jeden z nich dodał – Her burgermajster Szpadel wilkomen cu Waldhuten und wilkomem cu zajnen…
- Inen – poprawił go drugi.
- Zajnen – upierał się pierwszy – tisz.
- Guten Tag – powiedziałem, bo co miałem powiedzieć.

Pan burmistrz Szpadel (albo Schpadell – jak było napisane na złotej wizytówce, którą mi od razu wręczył) pytał, jak mi się podoba w Waldhutten. W jego Waldhutten.
Rozmowa toczyła się w bardzo, bardzo dziwacznym niemieckim.
- Waldhutten? Nie Valchid? – zapytałem. Burmistrz machnął ręką, tak się żachnął, że mu staw mało nie wyskoczył.
- Walchid ist ajne Romanisze dorf! Waldhutten ist unzer! Romanisze lojte zi zind… um… niśt zo ciwilizijert, ferszten zi? Wir zind Dojczen, wir wonen in Waldhutten! Das ist unzer dorf! Sztat! Ferszten zi?
Kiedy wyraziłem zdziwienie, że burmistrz Szpadel i jego rodacy uważają się za Niemców (a zdziwienie wyrażać musiałem bardzo powściągliwie, trwożliwie się przy wyrażaniu dokoła rozglądając), burgermeister roześmiał się rechotliwie, a razem z nim roześmiali się wszyscy inni w knajpie. Ale tak się śmiali, tak śmiali, że im aż coś w oczach błyskało, coś im tam łypało – łyskało.  
I wytłumaczyli mi, że kiedyś tu był land mit dem milś und heniś szwimen. Że kiedy tu byli Niemcy, Sasi, to tu był ład i porządek, ordnung i czysto było, i spokojnie, i bogato, i dostatnio.
- Und dann – wpadł w minorowy ton burmistrz Schpadel – di Dojczen alle weg! Weg gejen! Transylwania Doczjen – kaput! Kaput machen, ferszten zi?
Wszyscy wąsaci faceci w tyrolskich kapelutkach przybrali naraz smutne miny i powyginali usta w podkówki.
A burmistrz opowiedział mi o tym, jak to w niedawnych stosunkowo, niedobrych czasach Waldhutten stawało się powoli Valchid. Jak to „niśt ciwilizijert” Rumuni obejmowali kolejne poniemieckie domy i całe Waldhutten – za Niemca, jak mówił, kwitnące – za Rumuna popadło w ruinę.
- Ach, dize Romanen, Romanen! – Kręcił głową, cmokając. – Oni nam taką złą prasę robią w świecie – biadolił. – Nic, tylko piją i się biją.
I oni, Cyganie, którzy mieli pod Waldhutten swój mały przysiółek, uznali, że muszą stanąć w obronie niemieckości tej ziemi i jej dobrej tradycji.
- Dojczland ist hijer – tłumaczył Szpadel, wskazując sobie na skroń – in den kopfen. Ferszten zi?
- Nie można było – snuł burmistrz – dać cywilizacji przepaść! Jakiż to byłby wstyd przed światem! Rumuni sobie nie poradzili – doprowadzili Waldhutten, Grosskopisch, inne miejscowości do ruiny. Zum ruinen, ferszten zi? Jak Germanie Rzym, ferszten zi? Roma!
Ktoś musiał – według słów burmistrza – stanąć w obronie cywilizacji, przechować o niej pamięć. I nie tylko pamięć – trzeba było przechować też jej żywą tkankę, jej styl życia (tu burgermeister wyjątkowo posłużył się amerykańskim zwrotem ”lifestyle”). I tak jak carowie moskiewscy wsunęli na swoje skronie koronę konstantynopolitańskich bazyleusów (wi di rusisze caren haben di konstantinopoliszen bazileusen krone auf zajnen kopfen einlasen), tak my, Cyganie, przejęliśmy schedę po Niemcach.
- A tamto Waldhutten? – Wskazałem palcem rumuńską wieś. – Valchid?
Burgermajster Szpadel splunął na klepiskowatą podłogę śliną gęstą i upił z bawarskiego kufla łyk piwa.
- Gdzie im tam, Rumunom, do nas, Niemców – powiedział.
I tak się jakoś porobiło, że zasiedziałem się w knajpie „Der, Die, Das”, pełnej cygano-germańskiej ludności. Burgermajster Szpadel wrzucił potem mój rower do bagażnika swojego czarnego bmw i podwiózł mnie, pijaniusieńki, do swojego burmistrzowskiego pałacu. Pałac był gigantyczny i miał blaszany, błyszczący w zachodzącym słońcu dach. Blacha na dachu była powyginana w tak kunsztowny sposób, że stałem, pijany, z zadartą głową i nie mogłem oderwać oczu od tych wszystkich blaszanych gargulców, smoków chińskich, kwiatów i arabesek. Nie miałem pojęcia, że takie cuda da się wyczarować ze zwykłej blachy. Na dachu powiewała flaga Republiki Federalnej Niemiec. Przed domem stało bmw, terenowe audi i otwarty mercedes. Wszystkie na wiedeńskich rejestracjach, a na tych rejestracjach po literce „W” następował napis „SCHPADELL”.
- Ja, ja. – Poklepał mnie po plecach burmistrz Szpadel i wprowadził na salony.  
Salony były obwieszone dywanami, a dywany – podróbami jakiej się tylko dało białej broni: ze wszystkich epok i ze wszystkich stron świata. Na jednej ze ścian wisiała ogromna mapa Indii, na drugiej – Cesarstwa Rzymskiego, a na trzeciej wisiała mapa największa, która przedstawiała Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego.  



Żona burmistrza Szpadla była cycatą kobietą, której spod tlenionej żółci włosów przezierała cygańska czerń. Przynosiła nam precelki do jägermeistera. Synowie też byli tlenieni blond, chodzili po domu w kąpielówkach w palmy i nic więcej na sobie - z jakiegoś powodu - nie mieli. Burmistrz puszczał mi na dvd najlepsze fragmenty meczów reprezentacji Niemiec. Podolski i Klose podawali sobie wzajemnie piłkę, Matthaeus do Voellera, Beckenbauer do Littbarskiego, niemiecka machina parła skutecznie do przodu jak supernowoczesny golem, strzelała gola w ostatniej minucie, a burgermajster Szpadel zatapiał się wygodnie w fotelu i opowiadała o gallo-rzymskim precedensie. Snuł widoki wielkiego wskrzeszenia narodu cygańskiego i doprowadzenia go do wielkości dzięki pozostałej w Rumunii niemieckiej tradycji.
- To jedyna taka szansa! – Opowiadał. I tłumaczył, kiedy już sobie zdrowo popił, następująco:
- Cygan traktuje cywilizację jako przedłużenie natury. Do niczego innego nie jest mu ona potrzebna. Pada deszcz – Cygan chowa się do dziupli, jaskini, pod drzewo czy do pociągu, pod czyjąś wiatę, do czyjejś szklarni. To wszystko jedno. Cygan głodny – czy rosną na drzewie owoce, czy te owoce rosną – że tak się wyrażę – w cudzych kieszeniach – egal. Cyganowi wszystko jedno. Dom pozostawiony – Cygan się wślizgnie, zajmie. I teraz patrz pan – Szpadel zatoczył dookoła wielką, wrzecionowatą łapą – dokoła cała opuszczona cywilizacja!
- Zamierzam kazać sobie zrobić mur pruski na frontonie domu – powiedział po chwili, nachylając się do mnie konfidencjonalnie.  
Wyszedłem od burmistrza Szpadla zygzakiem. Za mną człapał Szpadel. Otworzył mi pilotem bagażnik swojej beemwicy i wyjąłem stamtąd rower. Wsiadłem i pojechałem przed siebie piaszczystą drogą. Dwa razy wywaliłem się w bujne żyto. Burmistrz Szpadel i jego blond żona machali mi z progu. Dach błyszczał.



Koła roweru mieliły, mieliły grząski piasek, a nad Transylwanię ponownie, jak statki kosmiczne Obcych, nadciągnęły ciężkie, burzowe chmury. Lunęło naraz i dróżka prawie natychmiast zamieniła się w błoto.
Zgubiłem drogę i za nic nie mogłem dojechać ani do Valchid, ani do Waldhutten. Taplałem się w błocie. Co chwila spadałem z roweru na pysk. Co jednak zwaliłem się w błocko i upaćkałem po pachy, to deszcz mnie obmywał. I tak w kółko.  
W końcu, pijany i zmęczony, z ziarnkami mokrego piachu chrzęszczącymi w zębach, w ubraniu, w bieliźnie, dostrzegłem stojącą przy drodze kaplicę.  
Wyglądała dziwnie, jak samotny grobowiec, mauzoleum stojące pośrodku sięgającej po horyzont transylwańskiej sfałdowanej łąki. Z granatowo-sinego nieba spadał na Transylwanię rozbłyskujący co chwila deszcz. Pchnąłem więc kute drzwi kaplicy i wrzuciłem do niej rower. Następnie wyciągnąłem z kieszeni zapalniczkę.
Zaskoczyła i zapaliła za trzecim razem.

Ze ścian patrzyli na mnie Transylwańczycy. Prawdziwi Transylwańczycy. Pozostały po nich tylko ich kamienne, poważne figury. Mieli brody po pas i poważne, zimne spojrzenia. Dookoła ich głów biegły napisy ciężkim, zbrojnym gotykiem. Mieli obłupane nosy. Jeden obok drugiego stali, do połowy wtopieni w ściany kaplicy. Podchodziłem z ogniem od jednego do drugiego, serce mi biło, i wydobywałem z mroku ich twarze. Johannes Krepp, Karl Richter, Gottfried Roth, Julius Dietrich, Friedrich Helwig. Wszyscy martwi, wszyscy zimni i skamieniali. Wchodziłem coraz bardziej i bardziej w mrok. Coraz bardziej się bałem, ale nie mogłem się powstrzymać.  I, kiedy oświetliłem w końcu róg kaplicy, wrzasnąłem ze strachu, a ogień w zapalniczce zgasł.  

Dostałem w łeb, aż zobaczyłem gwiazdy. Usłyszałem szybkie kroki i skrzypienie mojego podnoszonego z ziemi roweru.

Podniosłem się i patrzyłem, jak Cygan z głową goloną nożem odjeżdża w rozszalałą nad Transylwanią burzę.  
 
 
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ I OSTATNIEJ




Ziemowit Szczerek
, choć z wykształcenia prawnik, zajmuje się dziennikarstwem internetowym, a żeby nic nie było za proste - także stosunkami międzynarodowymi, z których się doktoryzuje. Publikował m.in. w „Lampie”, „Studium”, „Nowej Europie Wschodniej” i „Tygodniku Powszechnym”. Interesuje się granicami (w różnym znaczeniu), Europą Środkową, Wschodnią i Bałkanami, ale po pierwsze – nie tylko, po drugie – to się zmienia.


Zdjęcia: Katarzyna Sagan


EAST SIDE STORIES NA E-SPLOCIE:

Waldhutten - część pierwsza

Klątwa doktora Nambaryna - część pierwsza

Klątwa doktora Nambaryna - część druga i ostatnia

Sri Lanka Maz.

Diabły w Ałuszcie

Sallahaddin


A już od 18 października pierwszy w historii wschodnioeuropejski horror drogi w odcinkach:

KRAJE, KTÓRYCH NIE MA - ZIEMOWITA SZCZERKA
Z ILUSTRACJAMI MATEUSZA KAMIEŃSKIEGO