Zanim festiwal wystartował na dobre, już w czwartek odbył się koncert otwarcia którego głównym punktem był występ brytyjskiej legendy Current 93. O tym jak dużym zainteresowaniem cieszyło się to wydarzenie świadczyć może wypełniona po brzegi sala Górnośląskiego Centrum Kultury. Ten wieczór rozpoczął młody zespół Trembling Bells, o którym pisano, że to współcześni trubadurzy. Niestety ten występ nie należał do udanych, a krótko mówiąc – muzyka grupy mocno rozczarowała. Mieszanka folku i rockowej psychodeli w tym przypadku się nie sprawdziła. Do tego quasi operowy głos wokalistki dość mocno irytował. Muzycy, choć bardzo sympatyczni, sprawiali wrażenie kompletnie nie zgranych, o czym świadczyć mógł fakt, że prawie po każdym utworze konsultowali się między sobą co grać dalej. Wychodząc na korytarz można było usłyszeć sporo negatywnych wypowiedzi na ten temat. No cóż, może kiedyś będzie lepiej. Gwoździem tego wieczoru był jednak Current 93 i na to na ten zespół wszyscy oczekiwali najbardziej. Bardzo miłe było to, że już przed koncertem bez problemu można było spotkać na korytarzu muzyków grupy, którzy chętnie rozdawali autografy i pozowali do zdjęć. Gdy w końcu zgasło światło, ku dużemu zaskoczeniu publiczności z głośników poleciał przebój Boney M „Rivers Of Babilon”, który stopniowo zagłuszany był industrialnym szumem. W tym czasie na scenie pojawiali się kolejni muzycy grupy, dowodzonej przez Davida Tibeta. W końcu na deskach pojawił się też on sam. Przed koncertem zastanawiałem się, jak będzie wyglądał występ Brytyjczyków. Spodziewałem się spokojnego akustycznego koncertu, zwłaszcza, że jako gość zapowiedziany był Michael Cashmore, gitarzysta odpowiedzialny za najbardziej sztandarowe albumy Curent 93. Było jednak inaczej. Utwory grupy zabrzmiały bardzo mocno, chwilami wręcz rockowo, co w połączeniu z ekspresyjnymi wokalizami Tibeta robiło piorunujące wrażenie. Sama muzyka Current 93 nie straciła jednak nic ze swojego uroku i całość brzmiała niezwykle klimatycznie. Warto było też zwrócić uwagę na prostą, ale bardzo ciekawą wizualizację, która świetnie komponowała się z płynącą z głośników muzyką. Sam David, jak i reszta zespołu, wyglądali na bardzo zadowolonych. Tibet ubrany w jasny garnitur z kapeluszem na głowie często rozmawiał z publicznością, dziękując jej za przybycie. Pod koniec koncertu atmosfera zrobiła się nieco lżejsza. Muzycy prowadzili między sobą żartobliwe dialogi, czego kulminacją było zagranie przez Baby Dee na fortepianie kabaretowo brzmiącej piosenki. Nie obyło się również bez bisów, a na sam koniec, przedłużając jeszcze koncert, David w duecie z Michaelem wykonali utwór zwieńczający całość, po czym wyraźnie zadowolony Tibet podziękował publiczności i pożegnał się słowami „God bless You”.


Dzień Pierwszy
Pierwszym artystą, jakiego udało mi się zobaczyć w piątek był Lech Janerka. Kilka tygodni temu miałem okazję widzieć jego bardzo dobry koncert na trasie Męskiego Grania. Ten na Offie nie różnił się wiele od niego. Lech, jak zwykle w bardzo dobrej formie, zaprezentował mieszankę swoich najlepszych i dobrze znanych utworów, które w Katowicach zabrzmiały równie dobrze jak podczas wcześniejszej trasy.



Zaraz po nim w trójkowym namiocie wystąpiła amerykańska wokalistka Glasser, której ostatnia płyta zebrała wiele pochlebnych recenzji. Warto było więc sprawdzić, jak jej muzyka zabrzmi na żywo. Gdy artystka ubrana w biały, ozdobny płaszcz z zakrytą twarzą pojawiła się na scenie wraz z towarzyszącym jej Dj’em, od razu rozpoczęła swój koncert swoim singlowym utworem „Apply”. Już wtedy wiadomo było, że to będzie udany występ. Eteryczny lecz niezwykle mocny głos drobnej Amerykanki świetnie współgrał z folkowymi, hipnotycznymi melodiami, okraszonymi etnicznymi rytmami, a całość zabrzmiała tak samo rewelacyjnie jak na płycie.



Kolejnym punktem programu był koncert żeńskiej grupy Warpaint. Cztery uśmiechnięte dziewczyny dość szybko zaskarbiły sobie sympatię publiczności, nawiązując z nią dobry kontakt.
Patrząc na nie na scenie, widać było, że bawią się równie dobrze jak publiczność, a ich gitarowe, świetnie brzmiące utwory spotkały się dobrym odbiorem. Niedługo potem przyszedł czas na jeden z najciekawszych punktów tego dnia, kanadyjski Junior Boys. Czekałem na ich występ od czasu wydania kilka lat temu rewelacyjnego albumu „So This Is Goodbye” i nie zawiodłem się. Choć Kanadyjczycy zagrali głównie nowsze utwory, to nie zabrakło też tych z wyżej wspomnianej płyty. Było bardzo rytmicznie, melodyjnie  i tanecznie, a o tym, jaką sympatią cieszy się zespół, mogą świadczyć wiązanki kwiatów, rzucanych na scenę przez publiczność. To zdecydowanie jeden z lepszych występów tegorocznego Offa.



Tymczasem na scenie leśnej zbliżał się wzbudzający dużą ciekawość koncert szwedzkich metalowców, czyli Meshuggah. Było tak, jak można się było spodziewać. Mocno, brutalnie, ale też niezwykle perfekcyjnie technicznie. Patrząc na pierwsze rzędy zebranej publiczności, widać było, że dla wielu był to główny punkt festiwalu. Choć spotkałem się z wieloma krytycznymi opiniami na temat zaproszenia zespołu na festiwal, uważam, że dobrze się stało, że zagrali. Nie da się ukryć, że to jeden z najciekawszych zespołów ciężkiego brzmienia i dobrze było usłyszeć ich na żywo. Kolejnym ciekawym i bardzo oczekiwanym punktem dnia był występ syryjskiej gwiazdy muzyki weselnej, Omara Souleymana. Od momentu, kiedy zapowiedziano jego występ wiadomo było, że to będzie jedna z perełek tegorocznego Offa. Już kilkanaście minut przed jego wyjściem na scenę namiot sceny eksperymentalnej zapełniał się publicznością. Co ciekawe, po krótkim muzycznym wstępie na scenie pojawił się osobisty konferansjer Omara i natchnionym głosem zapowiedział występ artysty.



Gdy z głośników zaczęły płynąć orientalne melodie okraszone mocnym rytmem, na scenie pojawił się uśmiechnięty Omar, ubrany w białe sandałki, beżowe galabije i tradycyjnie już w ciemnych okularach. Cały namiot w sekundzie oszalał. Publiczność świetnie się bawiła, choć nie da się ukryć, że kolejne utwory brzmiały  bardzo podobnie, tak więc wystarczyło posłuchać kilku pierwszych, aby wczuć się w klimat tej muzyki. Przechodzący obok mnie kolega rzucił taką opinię: „Jeden puszcza muzykę z puszki, drugi klaszcze, a cały namiot skacze”. Coś w tym jest, choć nie da się ukryć, że mało kto tak szybko rozruszał publiczność. Być może dla wielu ten występ był tylko ciekawostką – nawet jeśli, to była to bardzo udana ciekawostka. Po tej dawce tanecznej muzyki można było wrócić do bardziej klasycznych brzmień. Na scenie leśnej wystąpiła amerykańska grupa The John Spencer Blues Explosion, prezentując mocną dawkę energicznej gitarowej muzyki. Zaraz po niej na scenie głównej wystąpił kolejny z najbardziej oczekiwanych zespołów tegorocznej edycji, czyli Mogwai. Choć nie było niespodzianek, to jednak Szkoci zaprezentowali się rewelacyjnie. Świetne brzmienie, melodyjne gitary tworzące ścianę dźwięku. W repertuarze znalazły się utwory z ostatniej płyty, jak również kilka starszych. Dużo klimatu i emocji. Do tego świetny kontakt z publicznością. Krótko mówiąc, był to bardzo udany występ.



Zaraz po Szkotach na scenie leśnej zbliżał się kolejny z najbardziej oczekiwanych jeśli nie najważniejszych koncertów, czyli Low. Mimo później pory, Amerykanie mogli liczyć na bardzo liczną publiczność. Gdy czteroosobowa grupa pod przewodnictwem Alana Sparhawka pojawiła się na deskach od razu zebrała brawa. Późna pora sprzyjała przepięknej, melancholijnej lecz mocno brzmiącej muzyce Amerykanów. Można było usłyszeć utwory z ostatniej płyty „C’mon”, jak też kilka starszych, sztandarowych  kawałków. Zespół zagrał rewelacyjnie, tworząc niezwykle klimatyczne przedstawienie, a wspólne wokalizy Alana i Mimi brzmiały bardzo przejmująco. Sam zespół chyba również był zadowolony z koncertu nawet nieco go przedłużając ponad wyznaczony czas. Dla mnie osobiście był to najpiękniejszy punkt tegorocznej edycji Offa.

Dzień Drugi
Pierwszym koncertem, na który trafiłem drugiego dnia był występ brytyjskiej grupy Dry The River. Choć zespół nie wydał jeszcze debiutanckiego albumu, to po tym, co usłyszałem jestem pewien, że dużo dobrego przed nimi. Ich utwory to bardzo przyjemna i dobrze brzmiąca mieszanka rocka, folku i gitarowych brzmień. Dużo melodii, energii i świetne wokale. Było widać i słychać, że granie na żywo sprawia im wiele przyjemności, podobnie zresztą jak publiczności słuchanie ich dźwięków. To zdecydowanie jedno z odkryć tej edycji Off Festivalu.



Tymczasem na scenie głównej zbliżał się występ kolejnej z gwiazd, czyli Blonde Redhead. Amerykańskie trio dowiodło, że całkowicie na to miano zasługuje. Zespół zagrał rewelacyjnie. Wszystko było dopracowane w każdym calu, nie było miejsca na przypadkowe dźwięki a wokale charyzmatycznej, ubranej na biało wokalistki Kazu Makino, sprawiły, że całość brzmiała eterycznie i przestrzennie. Odwracając głowę w kierunku wieży nagłośnieniowej można było też zauważyć bardzo zadowolonego dyrektora festiwalu, Artura Rojka, przysłuchującego się występowi Blonde Redhead. Godzinę później na tej samej scenie pojawił się rodzimy zespół Kury, odgrywając swoją płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S”. Trio Tymona Tymańskiego od razu rozruszało zebranych fanów utworami „Śmierdzi mi z ust” oraz „Jesienna Deprecha”. Był to bardzo oryginalny koncert i choć grupa znana jest głównie naszej rodzimej publiczności, to wzbudzała zainteresowanie również wśród zagranicznych gości. Podczas koncertu Kur doszło do awarii oświetlenia na całym obiekcie, która trwała ponad godzinę. Nie przeszkodziło to jednak w kontynuacji koncertów – w trójkowym namiocie amerykański Yacht, swoimi tanecznymi rytmami spowodował, że wszyscy tańczyli,  świetnie się bawiąc. W międzyczasie na scenie eksperymentalnej pojawił się Barn Owl. Amerykanie ze swoją psychodeliczną, improwizowaną muzyką świetnie wpisali się w tę scenę. Grając na dwóch przesterowanych gitarach, swoimi improwizacjami stworzyli ciekawy klimat. Nie była to muzyka łatwa, jednak przy odrobinie skupienia brzmiała bardzo przejmująco, zwłaszcza na tle wyświetlanych filmowych wizualizacji. Wracając na scenę główną czekała nas zmiana klimatu, bowiem do koncertu przygotowywał się Gang Of Four. Brytyjscy post punkowcy, którzy swoją karierę zaczęli pod koniec lat siedemdziesiątych, nie zawiedli. Byli w świetnej formie i zagrali bardzo energicznie. Na długo pozostanie mi w pamięci widok szalejącego wokalisty, szarpiącego się z basistą i biegającego po scenie, co ciekawe, śpiewając przy tym bez żadnych problemów, zaś ubrany w garnitur gitarzysta rzucał swoim fenderem.



Po tej punkowej kawalkadzie na scenie leśnej zbliżał się występ Kanadyjczyków z Destroyer. Jak się później okazało, był to jeden z najpiękniejszych i najbardziej klimatycznych momentów na festiwalu. Grupa dowodzona przez Daniela Bejara po prostu zaczarowała. Przepiękne, delikatne, kolorowe utwory, grane przez ośmioosobowy zespół, tworzyły cudowny nastrój. Jak ktoś ładnie powiedział „Destroyer wprowadził na Offa sporą dawkę muzycznej elegancji”. Nic dodać nic ująć.

Głównym punktem drugiego dnia był bez wątpienia koncert Primal Scream z ich albumem „Screamadelica” Choć grupa wystąpiła w okrojonym składzie, to ich muzyczny show porwał zebraną publiczność do wspólnej zabawy. Było głośno, tanecznie i kolorowo, na sam koniec zespól zagrał jeszcze trzy bisy, pochodzące spoza granego albumu. W trakcie koncertu Primal Scream w trójkowym namiocie swój występ dał też How To Dress Well. Nie byłem na całym występie, lecz po tym co usłyszałem, miałem bardzo mieszane odczucia. Tom Krell to niezwykle utalentowany wokalista, który potrafi robić cuda ze  swoim głosem. Jednak pora i miejsce koncertu chyba nie były najlepszym pomysłem. Delikatny śpiew Toma, stojącego w mroku na tle wyświetlanych obrazów gubił się w natłoku namiotowych rozmów i był zagłuszany. Klimat intymnej twórczości znany z płyt po prostu prysł. Mam jednak nadzieję, że w niedługim czasie artysta wróci do Polski i zagra jakieś małe kameralne koncerty. W takich okolicznościach na pewno warto będzie go posłuchać.

Dzień Trzeci
W ostatnim dniu festiwali pierwszym zespołem, na który trafiłem była Bielizna, która odgrywała swój klasyczny album „Taniec Lekkich Goryli”. Niestety, w tym samym czasie zdarzyło się coś, czego udało się uniknąć przez pierwsze dwa dni czyli – burza z oberwaniem chmury. Na szczęście zespół  grał na scenie leśnej, dzięki czemu można było wysłuchać piosenek Bielizny w zatłoczonym, ale rozbawionym namiocie piwnym. Szacunek jednak dla wiernych fanów zespołu, którzy w sporej grupie niewzruszenie stali pod samą sceną z parasolami. Niestety skutkiem tegoż oberwania było również to, że planowany występ Abradaba został dosłownie zmyty ze sceny, tzn. przesunięty z godziny 17:50 na 2 w nocy. Gdy burza ucichła w trójkowym namiocie zaprezentował się Frankie & The Heartstrings. Niestety Brytyjczycy rozczarowali. Ich muzyka to gitarowe, jazgotliwe granie, jakiego wiele na rynku muzycznym. Nie usłyszałem w ich utworach niczego, czego nie słyszałbym już wcześniej w o wiele lepszej wersji. Za to na scenie leśnej coś zupełnie innego, czyli bardzo oczekiwany Junip z Jose Gonzalesem na czele. Podobnie jak w przypadku Destroyera, tu również mieliśmy do czynienia z piękną, delikatną muzyką, nie pozbawioną jednak odrobiny transu. Szwedzi zaczarowali a Jose udowodnił, że jego głos brzmi świetnie zarówno na płytach jak i na żywo. Rewelacyjny koncert.

Kolejnymi wartymi uwagi były występy wokalistki Anny Calvi oraz grupy Deerhoof. Choć nie jestem wielkim fanem muzyki Anny, to uczciwie muszę przyznać, że jest obdarzona niesamowicie silnym głosem o ciekawej barwie. Deerhoof natomiast zapamiętam jako zespół świetnie zgrany i tak samo brzmiący na scenie. Udając się z ciekawości do namiotu sceny eksperymentalnej, gdzie występował zespół Oneida, nie spodziewałem się tego, co usłyszę. Amerykanie ze swoją eksperymentalną, ciężką gitarową muzyką zrobili naprawdę duże wrażenie. Co ciekawe, kilka utworów zagrali na dwie perkusje wraz z gościnnym udziałem bębniarza Liturgy. Mocne, hałaśliwe, ale bardzo ciekawe granie. Z kolei na dużej scenie przyszedł czas na kolejną gwiazdę czyli dEUS. Po krótkim powitaniu z publicznością wyraźne podekscytowani Belgowie rozpoczęli swoje energiczne show. Zespół rozruszał publiczność – pomimo powrotu ulewnego deszczu. Grupa w świetnej formie zaprezentowała repertuar, wśród którego znalazł się też premierowy utwór. Grali długo i bardzo energicznie. Gdy w pewnym momencie jeden z muzyków zapytał publiczność „Do You wanna dance?” wiadomym  było, że będzie jeszcze bardziej żywiołowo. Koncert Belgów nie miał słabych momentów i zaliczał się do najlepszych na tegorocznym Offie, nawet deszcz nie zdołał go zakłócić. Dwoma ostatnimi koncertami, które udało mi się zobaczyć, były występy Ariel Pink’s Haunted Graffitti oraz Konono No.1. Obydwa były bardzo udane. Ariel pokazał to, czego można się było spodziewać. Było bardzo kolorowo i przebojowo. W sam raz na dobrą zabawę w deszczu. Konono swoimi afrykańskimi, gorącymi rytmami również rozruszało licznie zebraną publiczność. Ich głośne rytmy słychać było jeszcze przez długi czas po wyjściu z terenu festiwalu. Do zobaczenia za rok.


Zdjęcia: Wojciech Żurek


PRZECZYTAJ TAKŻE - Rojek Santo Subito 2011