Wszelkie podsumowania takich eventów grzęzną zazwyczaj w ogólnikach. Nie da się bowiem wyczerpująco i składnie opowiedzieć o wszystkim. Pozwolę sobie zatem „uporządkować” festiwal za pomocą prostej formuły, ulegając tendencji do przyznawania filmom gwiazdek albo punktów. Skala od 0 do 6 wydaje mi się całkiem adekwatna. Zatem zacznę swe „sprawozdanie” od opowieści o rozczarowaniu, a skończę na wybitnym filmie. 

0 – Jesteś tutaj, reż. Daniel Cockburn

„Świeżakowi”, który jest na festiwalu po raz pierwszy, nawet przez chwilę nie zakołata w głowie myśl o wyjściu z seansu, nawet jeśli film dostarcza mu męczarni psychicznych, nieraz przechodzących w odczuwalne fizycznie. Wtedy te sadomasochistyczne skłonności tłumaczy się dużą pulą entuzjazmu, która kurczy się wraz z każdym kolejnym filmem-torturą. Z wiekiem i doświadczeniem przybywa widzowi bezczelności, którą, jeśli coś mu się w trakcie projekcji przestaje podobać, przekłada albo na ostentacyjne, albo cichutkie opuszczenie sali. Wszak widz zawsze wie najlepiej. Bez wyrzutów sumienia więc wyszłam z sali, w której odbywał się seans filmu konkursowego Jesteś tutaj, zapowiadającego się na ciekawy eksperyment formalno-fabularny. Niestety, na tej enigmatycznej zapowiedzi się skończyło. Film składał się z epizodycznych sytuacji powiązanych komentarzem z offu. Leitmotivem niemal każdej wypowiedzi była fraza: „Masz na imię Alan i jesteś w drodze”, która miała opisywać nowo wprowadzaną postać. Po bodaj czwartej takiej prezentacji w przeciągu 15 minut zaskoczenie wyrażane chichotem publiczności ustąpiło miejsca irytacji i znudzeniu. Za dużo tych Alanów i za dużo dróg. O przystawalności życiorysów czy zbyt prostym zawłaszczaniu czyjeś osobowości, i to w dużo zabawniejszy sposób, opowiedział kiedyś Woody Allen w Zeligu – co mi na tę chwilę wystarczy.

1 – Drzwi szeroko otwarte, reż. Patrick Jolley

Po raz kolejny bardzo zachęcający opis w katalogu w zderzeniu z rzeczywistością projekcji tylko spotęgował rozczarowanie. Widzowi obiecuje się autorską reinterpretację źródeł szaleństwa francuskiego poety, wizjonera teatru – Antonina Artaud – podczas jego tajemniczej podróży po Irlandii. Niestety, puste miejsce w życiorysie artysty, tak kuszące do wypełnienia reżyserską wyobraźnią, zajął bełkot, nieskładny zlepek tekstów Francuza, uzupełniony o czarno-białą warstwę wizualną, nieudolnie odnoszącą się do filmowej awangardy, zwłaszcza surrealizmu.
Ta próba intertekstualności, zamiast kreować nowy kontekst dla idei „teatru okrucieństwa”, stała się, zapewne nieświadomie, sugestią braków budżetowych filmu. A przecież w ograniczonej przestrzeni monodramu da się niskim nakładem środków zbudować fascynującą opowieść.

2 – brak



3 – Godziny miłości, reż. Anja Breien

Wśród tegorocznych retrospektyw pojawiła się twórczość norweskiej reżyserki – Anji Breien, która bezapelacyjnie oczarowała widzów humorem i ciepłą, acz nie pozbawioną ironii, obserwacją trzech przyjaciółek z podstawówki: Mie, Kai, Heidrun, które spotykają się na szkolnym zjeździe po kilkunastu latach i spędzają ze sobą cały bogaty w przygody dzień.  Żony są odpowiedzią na słynnych Mężów Cassavetesa: zrealizowane z podobną werwą, dużą dozą improwizacji, demaskują potrzebę rozsadzania od środka stereotypu kobiecości. Zdecydowanie mniejszy powab i polot cechuje Godziny miłości. To film o pokaźnym, ale niewykorzystanym potencjale, który, choć prezentuje panoramiczne spojrzenie na życie w XIX wieku, niebezpiecznie skręca w ślepą uliczkę łzawego melodramatu. Znając jednak inne filmy modernistycznej awangardzistki z Norwegii, można jej wybaczyć to małe, acz nie pozbawione uroku potknięcie.



4 – Pewnego razu w Anatolii, reż. Nuri Bilge Ceylan

Chyba najgorszy i najbardziej dyletancki zarzut pod adresem filmu to stwierdzenie, że jest on za długi. Zdecydowanie nieuczciwa ze strony widza jest taka pochopność w postulowaniu korekty dzieła czy konkluzja, że gdyby tak skrócić je o te – na przykład – 36 minut, byłoby o niebo lepiej. Niestety, w przypadku najnowszego filmu Ceylana coś jest na rzeczy. Po raz pierwszy turecki reżyser tak świetnie balansuje na granicy różnych jakości: kryminału i satyry społecznej, a wszystko to w baśniowej otoczce. Jest w tym także poezja, chwilowa ucieczka od prozaicznych wydarzeń w stronę obserwacji niezależnej od człowieka tkanki rzeczywistości, tajemnicy życia. Pod czujnym okiem kamery śledzimy trasę spadającego z drzewa jabłka, które trafia prosto do strumyka, czekamy, aż lampa naftowa dogaśnie. Niemniej jednak uzdrowicielsko na wymowę tego trwającego 150 minut filmu podziałałoby subtelne okrojenie. A może to zanurzenie w świecie, w którym to, co oficjalne, publiczne nie jest żadną odpowiedzią na potrzeby człowieka, okazuje się zbyt męczące?

5 –  dwa oblicza „filmu rozkosznego”: Obiad w środku sierpnia, reż. Gianni Di Gregorio; Różowe flamingi, reż. John Waters

Większość miłośników kina intuicyjnie rozszyfruje termin „filmu rozkosznego”, ale nie bez pobłażania spojrzy na odważnych (szalonych?), którzy na poważnie będą się zajmować jego definicją. Czasami przychodzi jednak taki konfudujący moment w historii kinematografii, kiedy to określenie pasuje jak ulał i żadne inne się nie sprawdza. Ów moment pojawił się stosunkowo niedawno (w 2008 roku), w kontekście włoskiej opowieści o typowo śródziemnomorskim poczuciu czasu i smaku, zwłaszcza w odniesieniu do celebracji posiłków, której bohaterami są czterej staruszkowie i pewien kucharz z zamiłowania i nieszkodliwy smakosz wina w jednym. Obiad w środku sierpnia został wybrany jako pokaz specjalny przez tegorocznego zdobywcę nagrody im. Mętraka i co więcej zapowiedziany właśnie jako, zgodnie z określeniem Grażyny Stachówny, film rozkoszny.



Innym filmem wartym tego epitetu były Różowe flamingi z nietuzinkową kreacją drag queen – Divine, w którym, jak słusznie przekonuje, Michał Oleszczyk  „plugastwo jest rozkoszą”, a „dzika rywalizacja o tytuł najplugawszych ludzi” główną osią fabularną. U podstaw tego szalonego projektu leżą amerykańskie wartości prorodzinne, aczkolwiek zostają one potraktowane dość przewrotnie. Trudno podejrzewać Watersa o klasyczne rozwiązania. Właściwie można się spodziewać wszystkiego, a i tak zaskoczeniu nie ma końca. Uczta w diegezie (nie zawsze fortunna – vide: scena z psią kupą), uczta na ekranie – wyborna i rozkoszna.



6 – Twentynine Palms, reż. Bruno Dumont

W skandalicznie odmienną poetykę francuskiego reżysera wprowadziły mnie dwa jego filmy: Flandria (pokazywana kilka lat wcześniej na „Nowych Horyzontach”) oraz uchodzący za najnowszy: Hadewijch (na tegorocznej „erze” premierę miał jeszcze nowszy, Poza szatanem, powstały w tym roku). Już pierwsze zetknięcie z tym kinem pozostawia poczucie doświadczania pewnego ekstremum, zwłaszcza poprzez radykalizm formy, która przy próbie przełożenia jej na zrozumiały sens konfuduje. Punktem wyjścia filmów Dumonta jest kino gatunkowe, potraktowane jako rodzaj matrycy, acz stopniowo oczyszczanej ze swej przewidywalnej esencji, wszelkich konwencjonalnych ujęć. Tym, co pozostaje z danego gatunku, są wkodowane weń źródłowe emocje, które zazwyczaj w kolejnych realizacjach ulegały zatarciu. Ramą dla wybitnego i poruszającego Twentynine Palms jest horror w amerykańskiej wersji gore z elementami filmu erotycznego i filmu drogi. Mimo wakacyjnej aury podróży pary kochanków: Davida i Katii, nie sposób zlekceważyć stałego napięcia i niepokoju, które paradoksalnie podsyca pusta i bezbrzeżna przestrzeń pustyni. Chwilowe rozładowania pojawiają się w trakcie katarktycznych także dla bohaterów scen seksu – nieznośnie wręcz sensualnego, w egoizmie dążenia do spełnienia. Stawką tego kina nie jest opowiadanie wciąż na nowo tych samych historii, „ale przywracanie rzeczywistości jej zmysłowego statusu”, przyjęcie mocy niedosłownie sakralnego doświadczenia. W świecie, w którym wartości chrześcijańskie zostały przeżarte przez rutynę i patologię ich wyznawców, potrzeba wyrazistego głosu, przywracającego nie tyle wiarę w ich ponowne przeżywanie, co w samo przeżycie. Bruno Dumont odkrywa tę możliwość właśnie w kinie.