Kiedy Julia się śmieje, jej szczęka rozwiera się w perlisty kanion wielkości drugiej twarzy, a radosne rżenie przypomina rytmiczne kaskady. Trudno się temu spektaklowi oprzeć – nawet jeśli podskórnie czujemy, że aktorka nabiera nas wciąż na tę samą sztuczkę. Jej śmiech dorobił się już niemal skrótu TM („znak firmowy”). Tina Fey zdążyła zeń zakpić; YouTube zdążył wytropić w nim plomby. Mimo to, człowiek mięknie za każdym razem.

Tom Hanks to inny przypadek. Aktorsko mocniejszy niż Roberts, zbudował wizerunek na swoistej aseksualności, ogrywanej na przeróżne sposoby – w Dużym (1988) był dzieciakiem uwięzionym w ciele dorosłego, w Forreście Gumpie (1994) jurodiwym w bejsbolowej czapeczce, w Filadelfii (1993) gejem możliwym do zaakceptowania przez każdego homofoba (wyzutym z pożądań, ograniczającym współżycie z Antonio Banderasem do kilku czułych spojrzeń).

Hanks odszedł bardzo daleko od nut subtelnej neurozy i komicznej manii, tak fantastycznie wygranych swego czasu w Plusku (1984) i Na przedmieściach (1989). Statusiał, choć nawet nie dał po sobie poznać, że przeszedł okres pokwitania. Nic dziwnego, że zapatrzony w Piotrusia Pana majster Spielberg obsadził go jako dobrotliwego, mamroczącego po bułgarsku Obcego w Terminalu (2004), a Robert Zemeckis zmienił w wąsatego CGI-konduktora Ekspresu polarnego (2004). Hanks jest ujmującym, ale jednak dziwadłem – Piotrusiem Panem z siwizną i brzuszkiem; tatusiem i prawiczkiem w jednej osobie. Jego najnowszy film, Larry Crowne – uśmiech losu (w którym nie tylko zagrał rolę tytułową, ale który wyreżyserował, wyprodukował i współ-napisał) jest smutnym przykładem pułapki, jaką stał się dlań ów wizerunek.

Larry Crowne już w punkcie wyjścia jest wykastrowany potrójnie; nie ma kobiety, nie ma wykształcenia, a pracę traci w pierwszych kilku minutach seansu. Wraca do szkoły (tzw.
community college, czyli rodzaju zawodówki dla mniej zamożnych Amerykanów) co stawia go w sytuacji stanowiącej lustrzane odbicie Dużego. Tym razem to dorosły zostaje wtłoczony w rolę nastolatka. Larry jest niemodny: nie tyle zramolały, co lekko aspołeczny. Ubiera się bez polotu, nie ma za grosz charyzmy. Jest kliszą „Toma Hanksa” podniesioną do kwadratu: ciepłą kluchą, pół-Gumpem i mini-Kandydem jednocześnie.

Za podrasowanie jego wizerunku bierze się lokalny „gang motocyklowy” – najgrzeczniejsza banda, jaka kiedykolwiek zajechała na ekran (Basior z Pięciu i pół Bladego Józka [1971] skopałby im tyłek w pięć minut). Opony nie piszczą, członkowie nie klną, a rytuał inicjacyjny polega na pstrykaniu palcami na modłę Odrzutowców z West Side Story (1960), którzy jednak (przy całej swej hollywoodzkiej mydłkowatości) mieli w porównaniu z „gangiem” Hanksa całe tony charyzmy. Dość powiedzieć, że najbardziej rewolucyjnym aktem, jakiego dopuszczają się ci Aniołowie Piekieł w negatywie, jest… przemeblowanie mieszkania Larry’ego (finałowy detal: czerwona prześwitująca apaszka zarzucona na stojącą lampę). Kto, do licha, przewodzi tym motocyklistom…? Martha Stewart…?



Klucha-Hanks znajduje swego smakosza w postaci zgorzkniałej nauczycielki imieniem Mercedes – zagranej przez Roberts, która mimo depresji swej postaci dostaje okazję do strzelania opatentowanym uśmiechem już po pięciu minutach obecności na ekranie. Reszta filmu jest kakofonią konwencji i tonacji. Dostajemy sekwencje „afirmacji życia” (w tym zajeżdżony na śmierć „montaż kuchenny”, gdzie proces gotowania – zajmujący zwykłym śmiertelnikom cztery godziny udręki – zostaje zmieniony w dwuminutową reklamówkę pozbawioną czyśćca zlewozmywaka). Dostajemy kryzys małżeński Roberts, jej (nigdy nie nazwany głośno, pewnie z obawy o progi wiekowe) alkoholizm, a także mini-galerię uczniów poznających pod jej batutą tajniki sztuki publicznego przemawiania. (Pod koniec wszyscy szczerzą się tak samo w trakcie przemówienia Hanksa, prawie jak małoletnia obsada telewizyjnego „Ziarna”). Wreszcie (choć to akurat plus), dostajemy najnowszą wersję obelgi kończącej nieudane małżeństwo, której nie mogę nie odnotować na tych łamach: „Ty dziecinny blogujący nieudaczniku!”.

Jedynym obiecującym pomysłem scenariuszowym było uczynienie Roberts nie kolejną pedagogiczną superbohaterką w typie Michelle Pfeiffer z Młodych gniewnych (1995), ale nauczycielką znudzoną i poirytowaną samą koniecznością uczenia. Udało się z tego konceptu wydoić kilka świetnych ujęć pokazujących reakcje Mercedes na nieudolne prezentacje uczniów. Co z tego jednak, skoro ani jej postać, ani postać Hanksa, ani cały film nie zostały przemyślane w kategoriach spójności i logiki? Larry Crowne jest lichą konstrukcją z klisz, z dwójką aktorów sprawiających wrażenie, jakby podrabiali własnych epigonów pod prawnym przymusem.

Hanks i Roberts spotkali się wcześniej na planie bardzo dobrej Wojny Charliego Wilsona (2007), gdzie obydwoje grali na przekór swoim wygodnym aktorskim szufladkom. Hanks grał rozpustnika (mimo że nigdy nie widzieliśmy go, by tak rzec, w akcji), a Roberts grała kobietę świadomą swej politycznej władzy i czerpiącą z niej (także erotyczną) przyjemność (to w tym filmie była prawdziwą stalową magnolią).

W kontekście Charliego Wilsona, Larry Crowne jest powrotem w stare, wykładane pluszem dyby; oglądanie filmu przywodzi na myśl świadkowanie przymusowemu  karmieniu gęsi znoszącej złote jaja. Roberts stoi na rozdrożu – panicznie boi się zestarzeć na oczach publiczności, brnie więc w oparte na komunałach produkcje (czasem oparte na komunałach dosłownychvide tytuł Jedz, módl się, kochaj [2010]). Hanks równie mocno boi się sugestii, jakoby czaiło się w nim zło (lub pożądanie).

Co zostaje z Larry’ego Crowne’a? Jedna scena: pijana Roberts wpadająca w swój rutynowy (ale zawsze odgrywany jakby pierwszy raz) paroksyzm śmiechu, wbijająca kod do alarmu antywłamaniowego. „Dwa, dwa, dwa…” – długa pauza – „…dwa!”. W pewnym sensie ten epizod streszcza cały film  (rządzony tautologią i powtórzeniem), ale jest zarazem jedyną sceną, w której czuć radość aktorów ze wzajemnej obecności i autentyczny przepływ energii, jaką się obdarzają. Do widza należy decyzja, czy dla 120 sekund radości warto płacić za bilet.


PS. W sieci już są zwiastuny filmu Bad Teacher (2011) z Cameron Diaz – czyżby nowy trend? „Nauczycielu, ucz się sam”…?



Michał Oleszczyk – krytyk filmowy, absolwent filmoznawstwa UJ. Publikuje w „Kinie” i na blogu Ostatni fotel po prawej stronie. Autor książki Gorycz wygnania: Kino Terence’a Daviesa i współautor (z Kubą Mikurdą) wywiadu-rzeki Kino wykolejone: Rozmowy z Guyem Maddinem. W 2010 roku, nakładem Korporacji Ha!art, ukazała się książka Trzynasty miesiąc. Kino braci Quay, w której można się zapoznać się z obszerną rozmową Michała Oleszczyka i Kuby Mikurdy z braćmi Quay. Fragment wywiadu – do przeczytania tutaj.

Tekst pochodzi z blogu Autora