Jako sequelowi filmu sprzed lat pięciu, nowym Autom na pewno nie można zarzucić wtórności – strategia twórców polega tu raczej na radykalnej (pardon) zmianie biegów. Pierwsza część miała wyraźny wektor moralny i narracyjny: Zygzag McQueen przechodził drogę od zarozumiałego bubka do kumpla-łaty, ucząc się jednocześnie, jak wielkie skarby drzemią w odpowiednio docenionej przeszłości. Obsesyjnie nowoczesny wyścigowiec mozolnie przyswajał swą lekcję, tak że pod koniec filmu nawoływał już do powrotu innych aut na zapomnianą Route 66: „drogę-matkę” amerykańskiego mitu od lat trzydziestych do sześćdziesiątych (kiedy to zaczęła się jej powolna detronizacja przez system autostrad międzystanowych).

Nowy film ostentacyjnie zwraca oczy (reflektory?) w przyszłość: stawką są alternatywne źródła paliwa, McGuffinem ropa naftowa, a wybraną konwencją – międzynarodowy film szpiegowski, dźwięczący Bondem nawet w pomysłowej ilustracji muzycznej Michaela Giacchino. Nie zdradzając za dużo, mogę napisać tyle: w cenę biletu jest wliczona łopatologiczna denuncjacja „wstecznictwa”, ze złowrogą konfederacją rzęchów rzucającą kłody pod koła Ekologicznego Postępu. Wymowa całości bliska jest socrealizmowi (włącznie z publicznym upokorzeniem „wroga”), a główny mechanizm narracyjny polega na tym, że poczciwy wieśniak Złomek zostaje wzięty za super-szpiega.

Auta 2 są za to radykalnym eksperymentem wizualnym, którego nie waham się postawić obok niedawnego Wkraczając w pustkę (2009) Noégo W pamiętnym pierwszym zdaniu Neuromancera kolor nieba został przyrównany do telewizyjnego śniegu – ekran w trakcie projekcji Aut 2 ma kolor plazmowej ściany 3D z największego MediaMarktu świata. Twórcom udała się rzecz niebywała: osiągnęli barwne przegrzanie bez popadnięcia w pstrokaciznę.

Film stanowi tak skoncentrowany atak na zmysły widza, że w pewnym sensie daje się go czytać jako utwór awangardowy – fabuła nie ma żadnego znaczenia, jeśli tylko otworzyć się na obfitość dzielonych ekranów, wielopiętrowych kompozycji i dzikich jazd kamery w obłędnym, czasem abstrakcyjnym 3D.
Sekwencje tokijskie to neonowe pandemonium, a otwierająca całość scena z wyrastającymi z czarnego morza wieżowcami platform wiertniczych to zaledwie kop w szczękę na dzień dobry. Jeśli u Noégo wizualne cuda sączyły się równomiernie przez dwie i pół godziny, niczym kroplówka z płynnym LSD, to Auta 2 są niezmordowaną serią „wściekłych psów” – z najmocniejszej wódki i najostrzejszego Tabasco. Myślę, że w tym sensie całość zawodzi jako film dla dzieci: barokowy przepych języka, jakim mówią postaci, połączony z wizualną orgią i przekombinowaną intrygą, sprawiają że emocjonalna temperatura całości oscyluje w okolicach zera – co bynajmniej nie jest zarzutem, jeśli potraktujemy film jako (nolens volens) dzieło sztuki konceptualnej.

Wszystko to owocuje piękną chorobą: hiperkinezją bez trzęsawki. W przeciwieństwie do filmów aktorskich (jak dowolni Szybcy i wściekli), w których szatkowany montaż może mieć charakter przypadkowo posklecanego misz-maszu, wizualna frenezja Aut 2 robi wrażenie precyzyjnie rozpisanej (jeszcze na etapie storyboardów) obrazo-orgii, mierzwiącej włosy i nieubliżającej kinetycznej inteligencji widza jednocześnie. Kiedy po seansie zdejmowałem okulary 3D, spodziewałem się nieomal, że znajdę przyklejone do szkieł rozwalone owady i źdźbła trawy – jak po szalonej jeździe po bezdrożach.



Świat tego filmu jest skrajnie wystylizowany i fotograficznie realistyczny zarazem. Bezludna planeta zamieszkana przez samochody, w której ostały się wszakże wszystkie artefakty ludzkiej cywilizacji – a przede wszystkim rozpoznawalna architektura i skłonność tłumów do wiwatowania – robi wrażenie hermetycznego i przystępnego jednocześnie, co zakrawa na swoistą schizofrenię (w podobnie ekologicznym Wall●E’m [2008] totalna sztuczność statku kosmicznego Aksjomat była wyraźnie oddzielona od swojsko zaśmieconej Ziemi – tutaj te dwa porządki zostają przemieszane).

W swej apoteozie Złomka jako przekłuwającego balon pretensji i szacowności wieśniaka ze zdrowym zmysłem moralnym, film Lassetera sięga do samych źródeł demokratycznej mitologii amerykańskiej – odejmijmy 3-D, wygotujmy fajerwerki i wizualną zadyszkę, a zostanie szkielet Jankesa na dworze króla Artura Marka Twaina.

Polem, na którym Auta 2 zawodzą najmocniej, jest wyrażona wprost ambicja nakręcenia pierwszej Pixarowskiej animacji zglobalizowanej. W żadnym innym filmie tej wytwórni nie dostawaliśmy takiego nagromadzenia (nota bene, fantastycznie wygranych!) stereotypów etnicznych. Akcenty włoskie, rosyjskie, brytyjskie i japońskie iskrzą tu równie mocno, co wizualne fajerwerki, ale ostateczny rezultat jest zaskakująco płaski i w żaden sposób nie pogłębia folderowej geopolityki agenta 007: międzynarodowe lokalizacje i rozmaite kultury służą tylko i wyłącznie za tło. (Finałowa piosenka „Collision of Worlds” zdaje się oderwana od reszty, bo żadnej „kolizji światów” w filmie nie było – dostaliśmy tylko pokaz zdumiewających slajdów z bardzo drogiej wycieczki).

Uczucie, jakie towarzyszyło mi, kiedy wytaczałem się z kina, było zarazem wariantem i odwrotnością stanu, jaki towarzyszy mi zwyczajowo po projekcji najnowszych kino-kafarów wykuwanych przez Michaela Baya. Byłem ogłuszony, ale szczęśliwy. Nie mam pojęcia, co kłębiło się w głowach dzieciaków wokół. Wolę te „Pixary”, które konfrontują widza z kwestiami egzystencjalnymi (w Odlocie [2009] i wszystkich Toy Story [1997-2010] chodziło przecież o nieuchronność przemijania), ale nie mogę odmówić Autom 2 czysto fizycznej siły oddziaływania.

Samochody są idealnym przedmiotem dla antropomorfizacji: zawsze bawi mnie, jak łatwo przypisać poszczególnym modelom cechy osobowościowe (Fiat 126p jest bezradny i wiecznie wystraszony; Syrenka patrzy na świat krowim wzrokiem wyzutym ze złej intencji). Pod tym względem dylogia Lassetera jest wybitnym przykładem pomysłowości i mogę się tylko domyślać, jak wielką frajdę mają fani motoryzacji rozpoznający przywołane marki i modele. Wszystkim pozostałym – w tym niżej podpisanemu – pozostaje czysta jazda, która równie dobrze mogłaby nosić tytuł Speed: Niebezpieczna prędkość.




Michał Oleszczyk – krytyk filmowy, absolwent filmoznawstwa UJ. Publikuje w „Kinie” i na blogu Ostatni fotel po prawej stronie. Autor książki Gorycz wygnania: Kino Terence’a Daviesa i współautor (z Kubą Mikurdą) wywiadu-rzeki Kino wykolejone: Rozmowy z Guyem Maddinem. W 2010 roku, nakładem Korporacji Ha!art, ukazała się książka Trzynasty miesiąc. Kino braci Quay, w której można się zapoznać się z obszerną rozmową Michała Oleszczyka i Kuby Mikurdy z braćmi Quay. Fragment wywiadu – do przeczytania tutaj.

Tekst pochodzi z blogu Autora