Nie wiem, czy wielbiciele lub chociaż znawcy twórczości tego reżysera, potrafią określić, czego dotyczyły poprzednie markotne: Na boso (2007) lub Wstyd (2006). Oprócz jednej czy dwóch scen, zawierających tam takie rarytasy jak treść czy nawet sens, ja nie odnalazłam w nich nawet szwów wiarygodnie łączących ze sobą wątki, postacie no i przede wszystkim nieustannie eksponowane emocje (EMOCJE!). Matwiejczyk ma w swoim dorobku kilka pozycji znacznie sprawniejszych fabularnie i dialogowo, ale, co interesujące w kontekście najnowszego – Prosto z nieba – są to tylko te filmy, które z założenia mają być komediami, ewentualnie komediodramatami (niemal udany Homo Father z 2005 r. czy nieco nielogiczne, ale uroczo nieporadne Kup teraz z 2008 r.). Po obejrzeniu Prosto z nieba podejrzewam, że gdyby nadano temu „filmowi” kategorię „komedia” Matwiejczyk miałby szansę na spektakularny sukces i z pewnością porównywano by go wtedy do Andy’ego Kaufmana. Jednak Matwiejczyk jest reżyserem poważnym a Prosto z nieba to hiperdramat, w którym podstawowym środkiem budującym napięcie jest niediegetyczna ścieżka pianina. Naciskane powoli kolejne klawisze dają wstrząsający efekt nieszczelnego kranu, nie można więc nie poczuć tego TRAGIZMU i tego BÓLU. Matwiejczyk niczego się więc nie nauczył na błędach Wstydu lub Na boso, chyba, że jest wobec swoich dzieł bezkrytyczny i w roli ich widza jako jedyny w historii batystową chusteczką łzy ociera.  Na Prosto z nieba można jednak najwyżej śmiać się z tandetnego, nieco zalatującego Klanem, przedstawiania dramatu rodzin tych, którzy mogli zginąć w katastrofie polskiego Tu-154. Dramat tego wydarzenia został zamieniony tu na snucie się w swetrach po mieszkankach (ani jednej sceny „na zewnątrz”), pomruki, oddechy, spojrzenia w oczy (ach te długie spojrzenia w oczy!) no i oczywiście płacz.

Naturalności i zdrowego rozsądku w Prosto z nieba jest maluteńko i to tylko na początku „filmu”. Wtedy jeszcze wszyscy, którzy maja/mogą zginąć – żyją, a więc reżyser pozwala sobie na tę kaloryczną przyjemność, jaką jest kilka zabawnych dialogów. Lecz uwaga, dzieje się tak tylko w wątku młodego rodzeństwa (Magdalena Kielar i Dawid Antkowiak). Pozostałe sytuacje wyjściowe to:
- szczęśliwe małżeństwo z dziećmi (Renata Dancewicz i Eryk Lubos)
- nieszczęśliwe małżeństwo bez dzieci + „ten trzeci” (Agata Stawarz z mężem, który poszedł do pracy, więc można go obgadywać, wzdychając, w obecności Mirosława Baki)  
- nieszczęśliwa para bez dzieci + „ta trzecia” (Olga Bołądź i Marcin Bosak + Aleksandra Bednarz)
- szczęśliwe małżeństwo z dzieckiem + niedołężny teść (Maria Niklińska i Przemysław Cypryański + Jan Stawarz)

Te – jak widać – psychologicznie skomplikowane i różnorodne relacje międzyludzkie pokazane są równolegle, każda w kilku odsłonach i im dłużej trwają, tym bardziej przewidywalne są rozwinięcia, a następnie: rozwiązania, proponowanych wątków.
Atmosfera jest nieciekawa, smutek, paralitycy, trzęsące się ręce i głos z offu udający głos z telewizora: rozbił się samolot, rozbił się samolot, rozbił się samolot. Tyle to akurat wszyscy wiedzą.  Prosto z nieba ma, w przeciwieństwie do innych dzieł Matwiejczyka opowiadających o depresji (ewentualnie: weltszmercu) mocno zarysowany główny problem, tak więc doprawdy trudno byłoby jego ciężaru nie zauważyć, nawet, jeżeli wszystkie dane zostały zakamuflowane (nie padają tu przecież żadne konkrety i nazwiska). Jaki był jednak pomysł reżysera na to, co zostało już histerycznie rozdarte, rozwrzeszczane i stało się wycieruchem medialnym, zamiast pozostać godnie przeżywaną tragedią? Odpowiedź brzmi – żaden. Matwiejczyk rozgrzebuje bowiem to, co jeszcze nie zostało rozgrzebane, czyli osobiste tragedie rodzin szarych eminencji: ochroniarzy prezydenta, stewardess, tłumaczy. I właściwie nie wiem, po co, zwłaszcza, że nie robi tego sprawnie – widownia w kinie przecież wybuchała śmiechem. Gdyby premiera miała miejsce w listopadzie, może proponowany potencjał depresji zostałby lepiej wchłonięty przez widzów. Przełom maja i czerwca to chyba jednak najfatalniejsza data na premierę gorzkich żalów.  Ta opowieść o „zwykłych ludziach” daje przede wszystkim pękaty pseudo-morał, bazując na oczywistych w tej sytuacji emocjach, które zrodziły się długo przed powstaniem filmu. Matwiejczyk wykorzystał więc kapitał tragedii i nie dodał do niego nic, sprzedając katastrofę zapakowaną po prostu w nowe pudełko.

Moja złośliwość balansująca na granicy dobrego smaku jest celowa – po seansie Prosto z nieba jest mi niedobrze i wstyd, mam też poczucie, że kino polskie – nawet to offowe, z definicji wolne – to samo zło. A przecież nie. Nie mam zamiaru zachowywać przesadnej ostrożności, eufemizmy opisujące tego gniota byłyby takim samym kłamstwem jak np. reklama Prosto z nieba bezczelnie twierdząca, że jest to film. Nie jest to bowiem film, ale wycinek z polskiego serialu nakręconego w papierowych dekoracjach, gdzie nawet widoku z okna nie ma i cały czas bije po oczach sztuczne oświetlenie, w szybę zaś wklejono białą tekturę, żeby zasłonić ściany studia. Kontekst i temat nie mogą stanowić ochrony dla osoby je ośmieszającej, a w dodatku z hipokryzją utrzymującej, że to wszystko na serio, a więc, jak sądzę, szczerze.  Nie chcę oczywiście oskarżać Matwiejczyka o nic, poza tym, że nakręcił tak patetyczny, że aż śmieszny „film”, ale z drugiej strony tkwi we mnie przeświadczenie, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie podjąłby się odpowiedzialności za wypuszczenie do kina Prosto z nieba, gdyby nie liczył po prostu i jedynie na zyski, bo chyba nie na nagrody (aż się roześmiałam, pisząc to).

Każdy z równolegle prowadzonych pięciu wątków został owinięty wokół katastrofy w Smoleńsku. Schemat jest taki – oto poranek, ktoś z rodziny właśnie wychodzi z mieszkania na lotnisko i bardzo się spieszy. A widzowie już wiedzą, że zginie. No tak. Na tej informacji Matwiejczyk zbudował wszelkie inne emocje, a raczej wychuchał je wraz z aktorami, którzy przede wszystkim w tym „filmie” oddychają. Wciąż oddychają i patrzą się: Olga Bołądź patrzy na Filipa Bosaka, a pół godziny później Filip Bosak patrzy w telewizor z przyśpieszonym oddechem. Renata Dancewicz patrzy na dziecko, a dziecko patrzy na Renatę Dancewicz (i przy okazji sporo oddychają, kiedy kończy się napisany dla nich dialog). Władczynią spojrzenia jest za to Maria Niklińska, która patrzy w ekran telewizora, pokazujący najważniejsze w jej domu pomieszczenia. Widzu! Nie dowiesz się jednak, skąd pojawił się w tej rodzinie chory pomysł zamontowania w pokojach kamer i śledzenia mieszkańców z centrum dowodzenia, którym, w tym wypadku, stała się kuchnia. Patrzy się również rozhisteryzowana tu Agata Stawarz, grająca wyciętą z „Naj” żonę, lecz ona patrzy na Mirosława Bakę tylko wtedy, kiedy nie płacze (sporo przy tym biorąc wdechów). Wspominane już wesołe rodzeństwo patrzy się na siebie. Całe szczęście: dostali coś do powiedzenia w scenariuszu, więc nie muszą nieustannie wzdychać.

Pojawiające się tu i ówdzie dialogi miały być, prawdopodobnie, PORUSZAJĄCE. Reżyser kazał jednak aktorom zgłębić jedynie role odgrywane przez wielokropek w interpunkcji języka polskiego i dzięki takiemu prowadzeniu obsady, Prosto z nieba stało się „filmem”, którego dominantę foniczną stanowią: niedokończone zdania, zawieszenia głosu i urwane łkaniem słowa.  W ten sposób treść znika, ale uzyskane zostały emocje, te EMOCJE! Całe szczęście, dialogi, które mają śmieszyć, są rzeczywiście niezłe i pamięta się je (syn do ubranego w garnitur, eleganckiego ojca – Tato… wyglądasz jak 20 dolarów!). To dobre wrażenie zaciera jednak fakt, iż dialogi z założenia dramatyczne śmieszą jeszcze bardziej. Do tej pory zadaję sobie pytanie, czy jedynie niedopatrzeniem były napisane dla Przemysława Cypryańskiego słowa, które zdenerwowany bohater wypowiada do niemal sparaliżowanego, niedołężnego teścia. Nie ruszaj się stąd! – rzucone w kierunku ledwie stojącego starszego człowieka mogą świadczyć również o całkiem już chamskim poczuciu humoru, co zresztą załapała widownia, wybuchając śmiechem. Występując w obronie widzów, sądzę jednak, że prawdopodobnie, w obliczu nieustannego męczącego jęku, wszyscy w kinie czyhali po prostu na jakikolwiek ożywczy element albo pretekst, żeby go sobie samemu stworzyć. Ten przykład obrazuje tylko, gdzie i jak głęboko, mieli widzowie całą tę historię i wszystkie upchane w niej nieszczęścia. Identyfikacja z bohaterami spadła do poziomu zera bardzo szybko, a w finale „filmu” wszyscy już szczerze nienawidzili  tego smętnego stada Hatifnatów na ekranie.   

Jeżeli chodzi o bohaterów – Hatifnatów, sądzę, iż aktorzy nie do końca wiedzieli, o co chodzi w scenariuszu. Wszyscy grali w związku z tym asekuracyjnie, a więc nędznie. Poniekąd ich rozumiem, ponieważ ja również mam problem ze zrozumieniem, o co mogło chodzić Matwiejczykowi – scenarzyście. To znaczy: rozumiem, że ludzie się kochają, albo się nie kochają, rozstają albo nie rozstają, lecz maleńkie dramaty ich serduszek są niczym w obliczu śmierci, ale: czy te truizmy to rzeczywiście wszystko, do czego zdołał dojść Matwiejczyk pisząc Prosto z nieba? Opowiadanie historii o samotności, miłości, zazdrości, zdradzie i robienie tego w stylu początkującego filmowca, rozsyłającego swój film na wszystkie festiwale offowe z nadzieją, że wygra  statuetkę bobra, to zupełnie co innego, niż kręcenie pełnometrażowej fabuły, która ma trafić do kin w całym kraju i w dodatku podejmuje temat wciąż medialnie i społecznie przeżywany. Wszystkie błędy, które miałby prawo popełnić początkujący filmowiec, w tym wypadku już nie przejdą, są przywilejem debiutantów, którzy przecież muszą się w jakiś sposób nauczyć, jak nie robić „filmów” sortu Prosto z nieba.  

Na zakończenie nie mogę nie wspomnieć o towarzyszącej produkcji piosence śpiewanej przez Katarzynę Klich. Lapidarny refren jest mi szczególnie bliski i dobrze podsumowuje uczucia wywoływane przez najnowszy „film” Matwiejczyka. Słowa: Żegnaj więc, nie zobaczę Cię już więcej/ Ale wiedz – pozostaniesz w mej pamięci niech będą przestrogą dla każdego, kto chciałby pójść na to do kina.



Prosto z nieba
scenariusz i reżyseria: Piotr Matwiejczyk
występują: Olga Bołądź, Marcin Bosak, Renata Dancewicz, Mirosław Baka, Przemysław Cypryański, Eryk Lubos, Maria Niklińska i inni    
kraj: Polska
rok: 2010
czas trwania: 90 min
premiera: 27 maja 2011 r.
Lancelot Media Distribution