ELŻBIETA DZIKOWSKA: Pracował pan dla wielu gazet i czasopism, takich jak „Viva”, „Marie Claire”, „Maxim”, „Przekrój”, „Machina”, „Press”, „Dom i Wnętrze”, „Podróże”, „Newsweek Polska”, „Rzeczpospolita”. Czy projektowanie pism związanych raczej z codziennością niż przeżyciem, przekazem duchowym – to sztuka?
MAREK KNAP: W branży stale się tę kwestię rozważa, ale ja nazywałbym ten rodzaj zajęcia raczej komunikacją. Skoro odbywa się ona na papierze – musi być wizualna, ale na szczęście mam wykształcenie plastyczne, więc sobie z tym radzę.
Studiował pan u świetnych mistrzów, nie tylko w Polsce.
Na studiach miałem szczęście spotkać znakomitego profesora Tadeusza Wolańskiego, w School of the Art Institute of Chicago – świetnego Johna Reutera Pacynę. Obaj uczyli mnie, że projektowanie w dwóch wymiarach musi opierać się na sprowadzaniu tego procesu do najprostszej, „bauhausowskiej” gry punktem, linią i kształtem. Jednak szczycę się przede wszystkim tym, że jestem wychowankiem wspaniałych grafików Elżbiety i Bogdana Żochowskich. To oni uwrażliwili mnie na typografię i fotografię prasową.
Czy można powiedzieć, że jest pan grafikiem komercyjnym? To, co robię, musi się sprzedać.
Ale może też kształtować dobry gust czytelników.

Co trzeba zrobić, by gazeta była dobra?
Po 15 latach pracy w tej branży wiem, że najważniejszy jest pomysł, idea. Koncepcja. Także temat, który inspiruje niezależnie od tego, jak jest trudny. I w tym zakresie jestem służebny wobec redaktora.
Zatem nie grafika decyduje o wartości gazety.
„Fakt” ma się świetnie. Mimo kakofonii form, kolorów, natłoku zdjęć. Jeśli jest w nim bałagan – to przemyślany. Jeśli amatorszczyzna – to wyreżyserowana. Zdaje się mówić czytelnikowi: tak mógłby to zrobić każdy z was. Ale – i to dobry znak – nakład tygodnika „Angory” wciąż idzie w górę, chociaż˝ to przedruki i siermiężna grafika. Ale za to, nie wiem czy celowo, udająca robotę zecerską! Stosuje się kontrasty, dominanty i nawigację, ale wyłącznie w sposób, jaki dopuszczała tradycyjna technologia drukarska. To musi budzić zaufanie, szczególnie u starszego odbiorcy.
Ale to pan dostał nagrodę, prasowego Oscara, za stworzenie nowej szaty graficznej „Rzeczpospolitej”. Co o tym zadecydowało?
Pewnie konserwatyzm. Po latach pracy w pismach kolorowych zapragnąłem zrobić gazetę dla poważnego odbiorcy, takiego, który rozumie drukowane w niej teksty. Dostałem na to wolną rękę i pieniądze, potem zgodę na moje propozycje. Zaprojektowałem pierwszą w tej części Europy, specjalnie dla tej gazety, rodzinę krojów pisma; dotychczas tylko wielkie dzienniki typu „Guardian” czy „New York Times” mogły sobie na to pozwolić. Praca trwała pół roku.

Ta nowa makieta miała ułatwiać lekturę?
W gazecie najważniejsza jest konsumpcja informacji. Grafika nie powinna być bohaterem, ale jakby ramà dla treści, tak jak blejtram dla obrazu. Nie może być w niej nic zbędnego. Im mniej, tym lepiej. Rzadko grafik wykonuje gest jakby malarski, potrzebny tylko w wypadku naprawdę´ ważnych wydarzeń, jak na przykład katastrofa; na co dzień bywa, że zdjęcie jest niepotrzebne. Naszej pracy nie musi być widać, choć młodym grafikom trudno powstrzymać emocje. Przerost formy wynika z lęku przed niespełnieniem.
Kolor jest w gazecie ważny?
To redaktor zazwyczaj go narzuca. I konkurencja, bo gazety majà wpływ na siebie, nawet błędy są powtarzane. Nie zawsze udaje się obronić elegancję. Z braku wrażliwości i złych przyzwyczajeń wynika alergia decydentów na „czerń na bieli”.
Czy dlatego powrócił pan do czasopism, do „Edipresse”, gdzie jest pan dyrektorem kreatywnym?
Zatęskniłem za fotografią, od lat jestem jej fanem. Lubię mieć na nią wpływ, chcę, żeby opowiedziała jakąś historię, miała głębszy sens, niosła emocje.

*wywiad ukazał się w książce
Artyści mówią. Wywiady z mistrzami grafiki,
Rosikon Press 2011