Pozbawione zwartej fabuły, opartej na jednym kluczowym wydarzeniu, spontaniczne narracyjnie Drzewo życia jest bardziej rodzajem wewnętrznego dziennika, spowiedzi złożonej ze skrawków wspomnień i egzystencjalnych rozważań. Jack (Sean Penn, ogółem obecny na ekranie może z dwadzieścia minut) jest mężczyzną naznaczonym traumą śmierci młodszego brata, której przez lata nie przepracował. Główna część akcji przenosi nas do czasów dzieciństwa Jacka i jego dwóch braci oraz eterycznej, milczącej matki (Jessica Chastain) i apodyktycznego, biblijnie surowego, ale i sprawiedliwego ojca (Brad Pitt). Sztafaż scenograficzny to lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia, ale, jak zwykle u Malicka, mamy do czynienia raczej z mitycznym bezczasem. Nawet kiedy reżyser sięga do wydarzeń historycznych (II wojna światowa, czasy kolonizacji Ameryki) wydobywa z nich przede wszystkim to, co uniwersalne: przegląd postaw człowieka wobec konfliktu i pytanie o genezę zła czy obraz spotkania dwóch cywilizacji. W najnowszym dziele chodzi przede wszystkim o dzieciństwo i wczesny okres dojrzewania. Doświadczenie świata, powolne osiąganie własnej świadomości, wpływ rodziców – to wszystko składa się na najbardziej niezwykły obraz tego okresu życia człowieka, jaki widziałem na ekranie. Malick w magiczny wręcz sposób obrazuje świat oczami dziecka. Ogrom przestrzeni, kiedy niemowlak wspina się po schodach zatrzymując się w pół drogi przed nieosiągalnym celem, pierwsze stawiane kroki. Czułość rodziców łącząca się z zazdrością malca o uwagę poświęcaną nowonarodzonemu bratu. Pierwsze wrażenia płynące ze spotkania z naturą. W końcu zyskiwanie jednostkowej świadomości, doświadczenie zła i śmierci (chłopiec topiący się w rzece), przekraczanie zakazów i moralnych granic nakładanych przez starszych: od niewinnych psot aż do cięższych przewinień w postaci rozbijania szyb. A także sfera freudowskich tabu: nie do końca uświadomionych jeszcze seksualnych fascynacji kobiecością oraz bunt przeciwko autorytetowi ojca, chęć pozbycia się dominującego mężczyzny (dosłownie – Jack przymierza się do opuszczenia lewarka na ojca naprawiającego samochód). Choć ujęta nieco psychoanalitycznie, wizja dzieciństwa zaprezentowana przez Malicka robi kolosalne wrażenie.
Reżyser zawsze był mistrzem lekkości i spontaniczności w ukazywaniu rzeczywistości, uciekał jednocześnie od typowo rozumianego realizmu. A jeśli już kotś koniecznie chciałby przykładać tę kategorię do kina twórcy Dni niebios (1978), to koniecznie z dopiskiem – magiczny.


Historia dzieciństwa kończy się wraz z przeprowadzką rodziny, opuszczeniem miejsca, które zdefiniowało i ukształtowało tożsamość Jacka i jego braci. Konkluzją i kluczowym wydarzeniem tej warstwy filmu jest zasygnalizowana już na początku śmierć młodszego brata bohatera. Zginął, jak możemy mniemać, na wojnie, w wieku dziewiętnastu lat. Dorosłego Jacka poznajemy w kolejną rocznicę tej tragedii, która trwale naznaczyła jego życie. Dosyć pobieżny rysunek postaci, bo oparty niemal wyłącznie na charakterystycznym dla Malicka monologu wewnętrznym, stawia go w roli żałobnika wspominającego przeszłość we wszelkich jej aspektach. Finał przynosi jednak ostateczną konsolację, wewnętrzne pogodzenie się z ojcem i stratą brata. W scenach niczym z zakończenia Osiem i pół (1962) Felliniego, błąkający się po pustynnym i morskim krajobrazie Jack spotyka wszystkich członków rodziny, a nawet siebie w postaci chłopca i w milczeniu, z pewnym odwiecznym spokojem współistnieją poza czasem.

Terrence Malick postanowił inkrustować jednak swoją opowieść kosmologiczną ramą, wprost wypływającą z akcji współczesnej i stanu ducha dorosłego Jacka (przynajmniej tak to odczytałem). Obszerne sekwencje prezentują powstanie świata w imponującym i zapierającym dech kształcie wizualnym. Ewolucjonizm i kosmogonia (powstanie świata przez wielki wybuch, pojawienie się pierwszych żywych organizmów i wreszcie dinozaurów, a następnie ich unicestwienie przez asteroidę uderzającą w Ziemię) łączą się u amerykańskiego reżysera z dosłowną niemal obecnością Boga. Początkowy cytat z Księgi Hioba nadaje filmowi transcendentny, holistyczny punkt widzenia. Pytanie o to gdzie był Hiob, gdy Bóg stwarzał świat ma być formą odpowiedzi na cierpienia zadawane nawet tym najbardziej prawym i bezgrzesznym ludziom. Ciężkie doświadczenia, na które zdawałoby się nie zasługują. W swoim monologu matka Jacka mówi o dwóch drogach życiowych: ścieżce natury i łaski. Ta druga zdaje się w końcu zwyciężać. Oglądamy nawet akt łaski w wykonaniu dinozaura, który oszczędza inne, konające prehistoryczne zwierzę. Łaskę należy tu jednak rozumieć także mniej dosłownie, jako akceptację, dostrzeganie boskiej obecności i sensu nawet w tym, co najgorsze. Aż chciałoby się skwitować finałowe objawienie bohatera Seana Penna słynnymi ostatnimi słowami z literackiego i filmowego Dziennika wiejskiego proboszcza: „Wszystko jest łaską”. Malickowi niestety daleko do klarowności i metafizycznej siły przekazu Bressona. Obecność niezwiązanych bezpośrednio z akcją scen kosmicznych wymaga oczywiście jakiegoś ich wytłumaczenia, włączenia w tok idei Drzewa życia. Nierówność filmu wynika właśnie z dysonansu między wyciszoną, nostalgiczną wizją dzieciństwa a rozbuchanymi, megalomańskimi obrazami stworzenia naszej planety. Nie do końca powiodło się wpisanie opowieści o mikrokosmosie ludzkiej duszy, jej narodzinach i rozwoju w najmłodszych latach w holistyczny wymiar spojrzenia boskiego. Jak pisałem wyżej, z Drzewa życia pozostaje więc przede wszystkim fascynujący, absolutnie wyjątkowy i autentyczny obraz świata widzianego oczami dziecka. Kamera chwytająca wrażenia zmysłowe z równym dziecięcemu zachwytem i zdziwieniem nad otaczającą rzeczywistością.


Pozostaje jeszcze kwestia samego stylu Malicka, który jest jednym z najbardziej konsekwentnych i najwybitniejszych pod tym względem reżyserów kina współczesnego. Żywa i wszechobecna kamera łapie świat przedstawiony ze swobodą, przywodzącą na myśl stare filmy domowe, bądź kino Jonasa Mekasa. Tak jak dziecięcy bohaterowie odbierają świat zmysłowo, pod przeróżnymi kątami widzenia, chcąc dotrzeć do czegoś więcej niż tylko jego kształtów zewnętrznych, powierzchownej prawdy. Wspomaga ją w tym daleki od kanonów stylu zerowego montaż. Silnie obecne są także monologi wewnętrzne głównych bohaterów, przede wszystkim Jacka (zarówno dorosłego, jak i dziecka), matki oraz – stosunkowo najskromniej – ojca. Słowa wypowiadane przez nich najczęściej są swego rodzaju inwokacjami, niekiedy tchną naiwnością i od taniej poetyckości dzieli je cienka granica (chodzi mi zwłaszcza o słowa wypowiadane przez matkę). To krok wstecz w porównaniu do Cienkiej czerwonej linii oraz Podróży do nowej ziemi. Siła Malicka leży w tym, że potrafi on mimo wszystko przezwyciężyć tę niezręczność niezwykłą siłą emocjonalną i plastyczną stroną swojego filmu (nie wszyscy podzielają moje zdanie, co bardziej niecierpliwi widzowie bez skrupułów opuścili seans). Malick jawi się też jako największy po Stanleyu Kubricku mistrz doboru klasycznego komentarza muzycznego. Aczkolwiek mam wrażenie, że nieco lepiej wyszło to w poprzedniej Podróży do nowej ziemi. Na ścieżce dźwiękowej Drzewa życia słyszymy więc między innymi: Bacha, Berlioza, Mahlera, Góreckiego i Smetanę.

Wszystkie powyższe przemyślenia i wrażenia skłaniają mnie do konkluzji związanej z wielkimi oczekiwaniami i przedwczesnym kreowaniem najnowszej produkcji Terrence’a Malicka na film więcej niż wybitny: jeśli miałbym nazwać Drzewo życia arcydziełem, to tylko z dodatkiem – nieudane.




Drzewo życia
(The Tree of Life)
scenariusz i reżyseria:Terrence Malick
zdjęcia: Emmanuel Lubezki
muzyka: Alexandre Desplat
grają: Brad Pitt, Sean Penn, Jessica Chastain, Brayden Whisenhunt i inni
kraj: USA
rok: 2011
czas trwania: 138 min
premiera: 10 czerwca 2011 (Polska), 16 maja 2011 (Świat)
Monolith

MICHAŁ  OLESZCZYK I DRZEWO ŻYCIA