Co więcej, komiks sprzedaje się na tyle dobrze, że wciąż publikowany jest w wersji albumowej. Gdyby tak nie było, Egmont zdecydowałby się pewnie na bardziej ekonomiczny wariant wydawania Armady, na przykład w edycjach integralnych, zbierających po kilka tomów w jednym.

W czym tkwi tajemnica powodzenia Armady? No cóż, to po prostu dobry komiks jest. Morvan potrafi wycisnąć ostatnie soki z sensacyjnej opowieści w futurystycznych scenografiach, umiejętnie flirtując z czytelnikiem tajemnicą pochodzenia głównej bohaterki i dbając, aby scenariusze kolejnych albumów nie wymagały zbyt dużego zawieszenia niewiary. Więcej – potrafi naprawdę pomysłowo i zaskakująco rozegrać fabułę, co udowodnił już wielokrotnie, zgrabnie odwołując się do różnych estetyk (steampunk, post-apo, fantast) i zręcznie unikając banału. Słowem – wszystko trzyma się kupy, a do tego trzyma w napięciu. Nie było by sukcesu Armady, gdyby nie Buchet, który za pomocą swojej kreski ożywia fantastyczne światy, zamieszkałe przez najróżniejsze rasy obcych.
Całość doprawiona jest szczyptą erotyzmu. Nie ma chyba takiego albumu w całej serii, w którym główna bohaterka nie prezentowałaby swoich wdzięków. Ale oprócz zgrabnego tyłka i krągłych cycków Navis ma również niewyparzoną gębę i twardy kręgosłup, utrudniający jej zginanie się przed przełożonymi. Jedyna przedstawicielka ludzkiej rasy przebywająca w armadzie statków mknących przez galaktykę to jedna z najsympatyczniejszych kreacji kobiecych w popkulturze.

Navis po prostu nie potrafi trzymać się z dala od kłopotów. Szantażowana przez terrorystów żądających wydania swojej starej znajomej, Kerhe-Dizzo, musi wystartować w serii nielegalnych wyścigów. Jeśli odmówi, mecenas Ehmte-Ciss-Ronn zostanie zabity. Oprócz bezwzględnej walki na torze, Navis wikła się również w intrygę, w którą zamieszany jest Przewodniczący Rady. Na scenie pojawia się także kierowany obsesją na punkcie Navis konsul Enshu Atsukau, a w cieniu przewija się jeszcze jeden gracz, znany z poprzednich tomów. Na planszy pojawia się również nowy, zupełnie niezwykły pionek, który w przyszłych tomach może mieć do odegrania ciekawą rolę. Na rozwikłanie tego splotu machinacji, podchodów i gry pozorów trzeba będzie poczekać do następnego tomu. Wydaje mi się, że Morvan nieco przedobrzył, próbując zmieścić w komiksie nieco za dużo wątków, przez co żaden z nich nie doczekał się zadowalającego rozwinięcia.

Tradycyjnie komiks narysowany jest wybornie. O ile Morvanowi zdarzają się lepsze i gorsze momenty, o tyle Phillipe Buchet niezmienne utrzymuje się w znakomitej formie artystycznej.  Podczas lektury Poślizgu kontrolowanego zwróciłem uwagę, jak znakomicie udaje mu się łączyć dynamizm scen akcji (na przykład pościgów po futurystycznych autostradach w godzinach szczytu) z pietyzmem w odwzorowywaniu szczegółów (choćby pojazdów biorących udział w wyścigach). Efektowny styl Bucheta jak zwykle cieszy czytelnicze oko, choć gwoli ścisłości – scenariusz trzynastego tomu serii nie przewidywał zbyt wielu momentów, w których rysownik mógłby się popisać.  

Po lekturze 12. tomu z dużym optymizmem zabierałem się do lektury Poślizgu kontrolowanego, spodziewając się, że Morvan utrzyma się na fali wznoszącej. Wydawało się, że po wraz z Wolną Strefą seria łapie swój drugi oddech. Niestety, scenarzysta nie chce porzucić starych wątków, przez co ciągną się one niemiłosiernie z albumu na album.
 

Armada #13: Poślizg kontrolowany
Jean David Morvan, Phillipe Buchet
Tłum.: Maria Mosiewicz
Egmont
06/2011