Co więcej, komiks sprzedaje się na tyle dobrze, że wciąż publikowany jest w wersji albumowej. Gdyby tak nie było, Egmont zdecydowałby się pewnie na bardziej ekonomiczny wariant wydawania Armady, na przykład w edycjach integralnych, zbierających po kilka tomów w jednym.
W czym tkwi tajemnica powodzenia Armady? No cóż, to po prostu dobry komiks jest. Morvan potrafi wycisnąć ostatnie soki z sensacyjnej opowieści w futurystycznych scenografiach, umiejętnie flirtując z czytelnikiem tajemnicą pochodzenia głównej bohaterki i dbając, aby scenariusze kolejnych albumów nie wymagały zbyt dużego zawieszenia niewiary. Więcej – potrafi naprawdę pomysłowo i zaskakująco rozegrać fabułę, co udowodnił już wielokrotnie, zgrabnie odwołując się do różnych estetyk (steampunk, post-apo, fantast) i zręcznie unikając banału. Słowem – wszystko trzyma się kupy, a do tego trzyma w napięciu. Nie było by sukcesu Armady, gdyby nie Buchet, który za pomocą swojej kreski ożywia fantastyczne światy, zamieszkałe przez najróżniejsze rasy obcych.
Navis po prostu nie potrafi trzymać się z dala od kłopotów. Szantażowana przez terrorystów żądających wydania swojej starej znajomej, Kerhe-Dizzo, musi wystartować w serii nielegalnych wyścigów. Jeśli odmówi, mecenas Ehmte-Ciss-Ronn zostanie zabity. Oprócz bezwzględnej walki na torze, Navis wikła się również w intrygę, w którą zamieszany jest Przewodniczący Rady. Na scenie pojawia się także kierowany obsesją na punkcie Navis konsul Enshu Atsukau, a w cieniu przewija się jeszcze jeden gracz, znany z poprzednich tomów. Na planszy pojawia się również nowy, zupełnie niezwykły pionek, który w przyszłych tomach może mieć do odegrania ciekawą rolę. Na rozwikłanie tego splotu machinacji, podchodów i gry pozorów trzeba będzie poczekać do następnego tomu. Wydaje mi się, że Morvan nieco przedobrzył, próbując zmieścić w komiksie nieco za dużo wątków, przez co żaden z nich nie doczekał się zadowalającego rozwinięcia.
Tradycyjnie komiks narysowany jest wybornie. O ile Morvanowi zdarzają się lepsze i gorsze momenty, o tyle Phillipe Buchet niezmienne utrzymuje się w znakomitej formie artystycznej. Podczas lektury Poślizgu kontrolowanego zwróciłem uwagę, jak znakomicie udaje mu się łączyć dynamizm scen akcji (na przykład pościgów po futurystycznych autostradach w godzinach szczytu) z pietyzmem w odwzorowywaniu szczegółów (choćby pojazdów biorących udział w wyścigach). Efektowny styl Bucheta jak zwykle cieszy czytelnicze oko, choć gwoli ścisłości – scenariusz trzynastego tomu serii nie przewidywał zbyt wielu momentów, w których rysownik mógłby się popisać.
Po lekturze 12. tomu z dużym optymizmem zabierałem się do lektury Poślizgu kontrolowanego, spodziewając się, że Morvan utrzyma się na fali wznoszącej. Wydawało się, że po wraz z Wolną Strefą seria łapie swój drugi oddech. Niestety, scenarzysta nie chce porzucić starych wątków, przez co ciągną się one niemiłosiernie z albumu na album.
Armada #13: Poślizg kontrolowany
Jean David Morvan, Phillipe Buchet
Tłum.: Maria Mosiewicz
Egmont
06/2011