HANNA MARIA GIZA: Gości sadza pan na twardym krześle, a sam siada na mięciutkiej poduszce. Czy po to, żeby goście zbyt długo nie zawracali panu głowy?
TOMASZ SIKORA: Nie, wręcz odwrotnie. Bardzo lubię gości, niech siedzą jak najdłużej. Ja usiadłem na poduszce, która ma mi prostować kręgosłup, chory przede wszystkim z powodu wieku, ha, ha. Chyba wszyscy fotoreporterzy, którzy kiedyś dźwigali torby na jednym ramieniu, drugie podnosili automatycznie do góry. No i po paru latach podczas prześwietlenia klatki piersiowej pielęgniarka mówi: „A, fotograf!”. Pytam: „Skąd pani wie?” „No, przecież to od razu widać!”. Prawe ramię idzie do góry automatycznie i skrzywienie kręgosłupa gotowe.
Od ilu lat ten bardzo stary fotoreporter robi zdjęcia?
Ten bardzo stary fotoreporter urodził się chyba z aparatem, bo miałem piętnaście lat, jak zacząłem fotografować. Od początku zaś miałem przed oczami świat barwny, kolorowy, bardzo ciekawy, bo nie powiedziałbym, żeby mój rodzinny dom był przeciętny, jako że tata był rzeźbiarzem, a mama malarką. I to, co się działo u nas w domu, nietrudno sobie wyobrazić.
Powiedział pan, że ten świat był kolorowy. Dowiedziałam się, że pan jest właściwie jednym z nielicznych polskich fotografików, który się nigdy nie bał koloru.
Nazywam ten świat kolorowym, bo nas jako dzieci życie codziennie zaskakiwało czymś ogromnie wesołym. Rodzice nagle budzili nas w nocy i zabierali na przykład nad Wisłę na wianki. Natomiast samo podejście do koloru w fotografii mam dosyć specyficzne, jak zresztą w ogóle do fotografii. Uważam, że naturalny kolor zabija nośnik emocjonalny w zdjęciu. Jeśli jednak ten kolor się zmieni i potraktuje go raczej jako narządzie impresjonisty, wtedy zaczyna on działać na emocje i w sposób, do którego normalna, zwykła fotografia, tak zwana pocztówkowa, nie jest zdolna. Pierwszym takim moim działaniem, zmierzającym do zmiany kolorów, było podpatrywanie przyjaciela, który kolorował czarno-białe zdjęcia.
Zaczynamy go też sobie opowiadać na swój własny użytek.
Ano, właśnie. A skoro już to robimy, chcąc nie chcąc, nawiązujemy dialog z autorem tego zdjęcia.
A teraz proszę, żeby pan otworzył te olbrzymie albumy.
O, to są właśnie te zdjęcia. Ja ich nie kolorowałem, zrobił to mój ówczesny przyjaciel, Marcin Roszczak. Obaj byliśmy zgnębieni brakiem wspanialej fotografii reklamowej, która istniała na Zachodzie, a w Polsce ze wzglądu na ustrój nie istniała, bo nie było takiej potrzeby. Nie było fotografii mody, tego wszystkiego, co się oglądało wtedy w ˝żurnalach przywożonych z zagranicy. Ogromnie nas frapowało, że można to zrobić nie tylko dla pieniędzy, ale i w sposób czysto kreatywny. W przypadku pewnego projektu, czyli Alicji w Krainie Czarów...
To jeden z projektów, który zdumiał i zachwycił Australijczyków.
No, to także. Ale zanim do tego doszło, było tak również w Paryżu. Bo ten projekt pojechał na Biennale Młodych do Paryża w 1980 roku i tam reprezentował polską fotografię. Odbiór był zupełnie fantastyczny. Przed Alicją w Krainie Czarów zrobiliśmy jeden taki projekt, oparty właśnie na zdjęciach czarno-białych i malowany. To była cala seria zdjęć jednej i tej samej dziewczyny, zawsze tak samo ubranej, zawsze w czarnym garniturze, o bardzo zimnym wyrazie twarzy. Biała koszula, muszka, piękna twarz, ale zimna. Obwoziliśmy ją po całej Polsce i fotografowali w otoczeniu ludzi z różnych środowisk. Na przykład w środowisku zbieraczy szyszek w Bieszczadach. Były tam zakonnice z Krakowa, pochód pierwszomajowy, drużyna polskich bokserów itd. Za każdym razem ona zawsze tak samo stała, prawie że sztywno na baczność, z tym samym wyrazem twarzy, natomiast ludzie wokół niej się zmieniali. Była jakby łącznikiem pewnych grup ludzkich, które nigdy by się nie spotkały. To pierwsza część koncepcji książki, która nigdy oczywiście nie uka¬zała się drukiem. Wtedy nie można było wydrukować sobie samemu projektu. W związku z tym po tej czarno-białej powstała druga część, kolorowa. Ta sama dziewczyna była świadkiem wymyślonych już przez nas sytuacji, takich jak tu pani widzi: jakaś zwariowana grupa ludzi, człowiek w skórzanych slipach, z pistoletem w ręku. Dziwne, że nie poszliśmy za to zdjęcie do więzienia.
Tu jest napisane tak: „Chcę się obracać w kręgu wrażeń estetycznych na wysokim poziomie i pragnę, by tego typu wrażeń doświadczali inni. Jeżeli świat zewnętrzny ich nie daje, ja sam chcę je tworzyć”. To są pana słowa.
My byliśmy strasznie przygnębieni szarością tutejszego życia.
Po prostu nie było wolności.
No oczywiście. Ten brak wolności przejawiał się zarówno w sztuce, jak w niemożności poruszania się po świecie. A przede wszystkim nie można było rozwijać indywidualności. Większość artystów, żeby zaistnieć na rynku sztuki, musiała się poddać presji ze strony władz. Żeby istnieć i żeby móc z tego żyć, trzeba było zostać zaakceptowanym przez władze i w zasadzie być bardzo posłusznym. Ja na przykład byłem fotoreporterem w tygodniku „Perspektywy”. Nie należałem do partii, niemniej jednak...
Tygodnik był partyjny.
Owszem, był partyjny, tak jak absolutnie cała polska prasa. Wszyscy ludzie, którzy pracowali dla prasy, byli cenzurowani i w zasadzie podpisywali się w pewnym sensie pod tym, co robili.
No i jak pan wobec tego tę swoją buntowniczą duszę i zbuntowaną wyobraźnię łączył z takim reżimowym komunistycznym pismem?
Są dwie możliwości akceptowania współpracy z reżimowym pismem. Albo można postępować dokładnie tak, jak sobie tego ˝życzy naczelny lub ówczesny Biały Dom, albo należy stosować specyficzną technikę, pozwalającą na stanie z boku i szukanie materiałów na jakiejś wąskiej ścieżce, na przykład spraw interwencyjnych, które czasami były akceptowane. To był materiał zatytułowany Mrówki i słoń, o człowieku niemal zasypanym pyłem przez… już nie pamiętam, co… chyba przez kominy, które dymiły na jego pole. Ten człowiek prawie stracił wzrok. I my tam pojechaliśmy, znaleźliśmy go, zrobiliśmy o nim materiał, i to zostało puszczone. Widocznie towarzysze chcieli udowodnić, że nie ma tu takiego strasznego zamordyzmu, że od czasu do czasu oni jednak zgadzają się na materiały, które bronią człowieka.
Zaczęliśmy od koloru, od kolorowania zdjęć. A pan cały czas opowiada o szarej codzienności.
No właśnie, ale to jest odreagowanie tej codzienności. Przede wszystkim kolor nie musi oznaczać koloru jako takiego. Dla mnie kolor to jest barwa życia, radość. Co wcale nie znaczy, że zdjęcie ma być kolorowe. Oglądanie zdjęcia czarno-białego może dawać tyle samo radości. Estetyka może dawać tyle samo radości. A więc jeśli mówiłem wtedy, że chcemy tworzyć prace wartościowe estetycznie, które ubarwią życie człowieka, wcale nie musiały to być konkretnie kolorowe albo nawet kolorowane normalne zdjęcia. To mogły być zdjęcia o ogromnym ładunku humoru, z pewnym dystansem do wszystkiego, ale powodujące, że życie stawało się kolorowe.
*wywiad ukazał się w książce
Artyści mówią. Wywiady z mistrzami fotografiii,
Rosikon Press 2011