Mam wrażenie, że słowo mroczny się zużyło. Mroczny jest Harry Potter, mroczna jest saga Zmierzch, mroczna jest Włodowa, mroczne jest średniowiecze w Grze o tron, mroczny jest rycerz, mroczny jest The Grid w Tronie… Ogólnie rzecz ujmując, od miesięcy na ekranach jest… głównie ciemno, mroczno i ponuro. Nie mam nic, przeciwko, ale nieodparcie przypomina się slogan z plakatu Harry’ego Pottera i Czary Ognia: „Mroczne czasy przed tobą, Harry”. Zdecydowanie Dumbledore w 2005 roku okazał się prorokiem. Mrok zapadł i jego końca jakoś nie widać. Zatem potrzeba jakiegoś nowego synonimu mroku, bo oferowane przez słownik określenia ciemny, czarny, hebanowy, nieoświetlony, ocieniony, ponury, węglowy (to chyba najfajniejsze, ale nie zawsze użyteczne) nie satysfakcjonują. Proponuję zastąpić mroczny określeniem taki, jak w „Księdzu" Stewarta. Początkowo zapewne będzie trochę problematyczne, bo trzeba będzie tłumaczyć, a kto, a co, a dlaczego, ale jestem przekonana, że z czasem mogłoby zadomowić się w słowniku, a na pewno wyprzeć z niego trącące już myszką egipskie ciemności czy noc listopadową.
Ten synonim absolutnego mroku – w sensie literalnym, bo film utrzymany jest raczej w ciemnej palecie barw – to nie jedyne, co tym razem z pełnym powodzeniem ma nam do zaoferowania tandem Stewart-Bettany (po ciekawym, ale straszliwie nierównym Legionie sprzed roku to ich kolejna wspólna produkcja). Paul Bettany zadomowił się jak widać w roli mającego religijne koneksje (w Legionie był Michałem… Archaniołem Michałem) wybawiciela świata i ludzi. I traktuje swą rolę z zaiste cage’owską powagą (niniejszym postuluję wprowadzenie również tego homeryckiego epitetu do słownika). Bo choć Legion jeszcze momentami ocierał się o ironię (Twoje dziecko spłonie! – odsyłam do trailera, to raczej wystarczy), to Ksiądz na pierwszy rzut oka zdaje się jej wystrzegać, pardon, niczym diabeł wody święconej. Zamierzonego żartu tu jak na lekarstwo, lecz, jak się okazuje, sytuacyjnego sporo.
To, co działo się w poprzednim odcinku apokalipsy, zostaje streszczone w krótkiej, acz treściwej i sprawnie zrealizowanej animacji, gdzie jedyny raz w ciągu tych dynamicznych 87 minut technika 3D znajduje swoje sensowne zastosowanie.
Lecz gdy nadchodzi trwoga, niektórzy przypominają sobie, że gdzieś tam mają na skrawku karteluszka zapisany numer do Księdza, który przyjść może z odsieczą. Bo Ksiądz jednak nie zrobił swojego – wampiry nadal buszują po Ziemiach Jałowych (Wastelands) i szykują kolejną, tym razem apokaliptyczną – Apokalipsę pod wodzą Czarnego Kapelusza (Karl Urban, wolę jednak w wersji blond jako Eomera z Rohanu). Oczywiście, oprócz powinności wobec ludzkości pojawia się jeszcze wątek osobisty, motywujący Księdza do działania. W tym zaś wesprą go siostra w broni (Maggie Q) oraz młody kowboj (tak, kowboje też tu są) Hicks (Cam Gigandet, bystrość trochę spod znaku Jasona Stackhouse’a z True Blood). I tak to się nad wyraz sprawnie toczy ku spodziewanemu finałowi.
Owszem, może Ksiądz to film przewidywalny. Może wszystkie teksty wygłaszane przez postacie męskie pochodzą z przepony (coś à la lektor trailerów sparodiowany przez Pablo Francisco), a te padające z ust Maggie Q modulowane są rozemocjonowanym scenicznym szeptem. Może postacie nie mówią, lecz z ich ust padają słowa – sztywne, zupełnie nieżartobliwe, zupełnie nieironiczne (może oprócz otwierającego stwierdzenia Chyba jesteśmy w jakimś grobie). Jest naprawdę mroczno i niezabawnie. Ale i tak bardziej to wszystko oscyluje w stronę światła niż czarno-biały komiks Min Woo Hyunga, do którego nawiązuje film (może to i lepiej, bo krew bucha tu z każdego kadru, każdego panelu, można by dostać oczopląsu). Może, jeśli ktoś puszczałby tu do widza oko, to raczej dlatego, że ziarnko pustynnego piasku mu do niego wpadło, a nie z racji porozumiewawczego nawiązania do gatunku. Albo gatunków, bo mamy tu i retrofuturystyczny postapokaliptyczny świat możliwy, i train job, i western, i ninja movie (paciorki jednego różańca czy krzyże to raczej arsenał Księdza niż religijne artefakty) i przede wszystkim nieschodzący od miesięcy z ekranu nieumarli. Wampiry są brzydkie, obrzydliwe, oślizgłe, zupełnie nieludzkie, zupełnie nie z tej parafii co Angel, Edward albo Eric Northman. Bliżej im raczej do wampirów mutantów z drugiej części trylogii Blade: Wieczny Łowca. Zresztą i samemu filmowi nastrojem bliżej do Blade’a niż opowieści o emocjonalnych wampirach bratających się z ludźmi.
Ironii celowej i świadomej jak na lekarstwo, ale za to sytuacyjna, szczególnie na poziomie decyzji obsadowych (a może to właśnie to oczekiwane mrugnięcie okiem ze strony reżysera?) rekompensuje ten wakat. Oto bowiem jak najbardziej ludzkie postacie, blisko związane z postacią Bettany’ego, odgrywają na ekranie starzy, dobrzy, jak najbardziej wampiryczni znajomi. Brata próbującego uhodować jakieś marne korzonki na terenach Ziem Jałowych gra nie kto inny, tylko Stephen Moyer – wampir Bill z serialu True Blood. Także Cam Gigandet, tu jako młodociany kowboj Hicks, który namawia Księdza, by jednak wskoczył na motocykl (tak, zapomniałam, są jeszcze motocykle, a Księża i pustynne rzezimieszki poruszają się na zmodyfikowanych, napędzanych nitrogliceryną maszynach) i podjął zadanie ostatniego sprawiedliwego, to znany skądinąd nieumarły. To on jako Łowca James ścigał Bellę Swan w pierwszej części tetralogii Zmierzch. Takie konwencjonalne kuksańce w bok, jak dla mnie, mówiąc kolokwialnie, dają radę, nie potrzebuję kąpieli w ironii.
Nie każdy film musi być ironiczy czy postironiczny, by dostarczać najwyższej formy spektakularnej kinowej rozrywki. Ważne, żeby był spójny, a z tym mamy do czynienia w przypadku Księdza, tak na poziomie świata przedstawionego, jak na poziomie intrygi. Te motocykle, wampiry, Matka Kościół z całym swym sztafażem i westernowy anturaż nie gryzą się ze sobą, lecz funkcjonują w wiekuistej harmonii. Nic tu nie zgrzyta na poziomie wizualno-konceptualnym. Przykłady? Zmieniające się kształty skał, które bohaterowie mijają, jadąc z Miast (w liczbie mnogiej) ku Ziemiom Jałowym. Plus doskonała wręcz scena wjazdu pociągu-widma na stację, której towarzyszą dobiegające ze starego patefonu – no chyba nikt nie zgadnie – dźwięki Dies Irae z Requiem Mozarta! Intryga? Ta oczywiście jest dosyć przewidywalna i sztampowa, ale chyba nie na pogłębioną grę znaczeń wybieramy się do kina, jeśli tagline z plakatu filmu (wizualnie mocno nawiązującym do gry Assasin's Creed) brzmi: Odwieczna wojna. Jego misja to dopiero początek. Skoro wojna jest odwieczna, to co jak co, ale już o niej słyszeliśmy, wiemy, o co chodzi. Jeśli jego misja to początek – nastawiamy się na historyjkę o mścicielu, którą słyszeliśmy mniej więcej milion razy.
Jedyne, co rozczarowuje, to koncept postaci Czarnego Kapelusza. Ten, choć jest jak żywcem (sic!) wyjęty z serialu anime Helsing (vide: tutejsza wizja Draculi) a Karl Urban, mimo że kryje się głównie w cieniu, jeszcze dodaje blasku, to jednak na ostateczne wyjaśnienie jego proweniencji twórcy scenariusza zabrakło pary. Szkoda, bo mogło być mroczniej, to znaczy fajniej. Po raz kolejny rozczarowuje też 3D – i tak już mroczny obraz najzwyczajniej się rozmazuje i atrakcje spadają. Tu głębia jest raczej nietzscheańska. Nie chce się w nią spoglądać za długo, bo gwarancja, że ona spojrzy na patrzącego jest niemal stuprocentowa. W końcu to Ksiądz – nowy synonim słowa mrok.
Ksiądz (Priest) w 3D
reżyseria: Scott Charles Stewart
scenariusz: Cory Goodman, Min-Woo Hyung (seria komiksowa Priest)
występują: Paul Bettany, Cam Gigandet, Maggie Q, Christopher Plummer, Stephen Moyer
gatunki: Akcja, horror, sci-fi, werstern, ninja movie i tak dalej.
czas trwania:87 minut
premiera polska: 13 maja 2011 r., USA: 13 maja 2011r.
UIP