Pierwszym błędem jest sam sposób streszczania. Krytycy naginają fabułę do poznawczego schematu: bohater w punkcie A jest niespełniony, w punkcie B spotyka kogoś/przydarza mu się coś niezwykłego, żeby w punkcie C był już innym człowiekiem. Z Somewhere nie jest tak łatwo. Nie ma wystarczających przesłanek, żeby wnioskować, że Johnny zajmuje się Cleo po raz pierwszy. Moment, w którym bohater musi na pewien czas wziąć pełną odpowiedzialność za córkę, następuje tak późno, że trudno uznać go za oś filmu. Somewhere nie ma osi, niezależnie od tego, jak bardzo widzowie jej potrzebują. Ma za to happy end – tym samym film programowo odrzucający schematy kina hollywoodzkiego przyswaja sobie najważniejszy z nich.
Na siłę docenia się Coppolę za przeprowadzenie wspaniałej refleksji nad nudą. Jest to tymczasem refleksja wyjątkowo nachalna. Sekwencja zerowa błaga o analizę: bohater bezsensownie jeździ w kółko, jest więc bardzo znudzonym człowiekiem, a my mamy nudzić się razem z nim, oglądając w statycznych ujęciach jego wegetację. Do zrozumienia idei wystarcza pierwsza minuta – a okazuje się, że każda kolejna będzie powtórzeniem. Zdarzenia nie prowadzą donikąd, związki przyczynowo-skutkowe, które w klasycznym scenariuszu muszą być silnie zaznaczone, tutaj zostają zawieszone. Script doctorzy mawiają, że dobry scenariusz to taki, który po wyjęciu jednej sceny zupełnie się rozsypie. Somewhere ostentacyjnie nie stosuje się do tej zasady: przeciwnie, składa się w większości ze scen zbędnych. W efekcie niestety zbędny jest cały film. Zrywanie ze schematami nie przyniosło poznawczego odświeżenia. Czy naprawdę musimy uważać za filmowe osiągnięcie zwykłe dobranie formy do treści? Nudno o nudzie – ale co z tego?
Porównywanie Somewhere do Między słowami jest tyle oczywiste, co krzywdzące dla tego ostatniego. Między słowami było delikatne, trafne, wzruszające. Wykorzystane stereotypy kulturowe (dziwni Japończycy) i obyczajowe (głupi celebryci) spełniały swoją komediową rolę. W Somewhere nie bawią ani głośni Włosi (którzy przyznają Johnny’emu, o ironio, Złotego Kota), ani tańczące na rurze blond bliźniaczki. Wyszeptane na zatłoczonej ulicy pożegnanie bohaterów w Między słowami to jedno z najpiękniejszych zakończeń w mojej prywatnej historii filmu. Analogiczna scena z Somewhere, w której zagłuszany hałasem helikoptera Johnny wykrzykuje do córki „przepraszam”, nie wzrusza, ale zawstydza. W zamykającej Między słowami scenie Bob odjeżdżał taksówką na lotnisko, patrząc ostatni raz na Tokio. W Somewhere Johnny odjeżdża swoim kabrioletem, jednak – żeby nie było niedopowiedzeń – wysiada z samochodu, zostawia go i idzie dalej na piechotę. Tak, oddala się od swojego starego życia. Coppola serwuje nam dwie banalne metafory – jedną na otwarcie, drugą na zakończenie filmu – a pomiędzy nie wkłada kilka ładnych ujęć i dobrych popowych kawałków.
Ewa Drygalska doradza obejrzenie filmu po raz drugi, żeby go w pełni docenić – czy może raczej, żeby samemu się do niego przekonać. Nie prowadzę krytycznej działalności charytatywnej: słaby film nie zrobi się lepszy od ponownego oglądania. Zasadę drugiej szansy stosuję do filmów średnich (tak było z Marią Antoniną) lub trudnych. Ten jest słaby i banalny.
Somewhere. Między miejscami (Somewhere)
scenariusz i reżyseria: Sofia Coppola
zdjęcia: Harris Savides,
grają: Stephen Dorff, Elle Fanning, Chris Pontius i inni
kraj: USA,
rok: 2010,
czas trwania: 98 min,
premiera: 1 kwietnia 2011 (Polska), 3 września 2010 (USA),
Forum Film
10.05.2011 13:25 | MK:
Dobre słowo o filmie nie zawsze jest w modzie. Neutralnie się nie pisze. Prędzej obronić krytykę niż pochwałę :-)