Czy rzeczywiście jest tak? Odpowiedź prosta nie jest. Oczywiście można sądzić, że Maria Schneider była neurotyczką, a jej szokujące wyznania rodem z filozofii quasi-feministycznej (zostałam zgwałcona przez ten film! Bertolucci był spoconym prostakiem, który bezwzględnie manipulował aktorami!) tak naprawdę stały się dla tego filmu rodzajem pieprznego szeptanego marketingu, trudno jednak uwierzyć, że piękna młoda kobieta przeżyła załamanie nerwowe bez powodu. W filmie Bertolucciego czai się perwersja, którą trudno do końca nazwać i która nie wyczerpuje się w „pokazywaniu nagości”. Gdy piszę słowo „perwersja”, automatycznie prowadzi ono wyobraźnię czytelnika do sceny (jednej z najczęściej omawianych w historii kina), która tak naprawdę zaczęła żyć własnym życiem, jednocześnie funkcjonując przecież jako sugestywna wizytówka-trailer Ostatniego tanga… Każdy, nawet ten, kto filmu nie oglądał, wie, o czym piszę. Ale dla przypomnienia: w roli głównej mamy tu władczego i zagubionego Marlona Brando, który najpierw każe Marii Schneider przynieść masło, a następnie „zgwałci ją analnie” – zapis w cudzysłowie, gdyż postawę dziewczyny uważam raczej za przejaw nieco masochistycznej gry, w którą zgodziła się ona grać dobrowolnie. W latach siedemdziesiątych i później scena ta wzbudzała kontrowersje, mimo że widać w niej jedynie część pośladków aktorki. To, co naprawdę wywoływało sprzeciw, to nie nagość, nie dosłowność, ale właśnie pewnego rodzaju niedopowiedzenie (gwałt to czy dobrowolna gra?) i oczywiście przekroczenie tabu – dodajmy bardziej kinowego niż obyczajowego (nie zapominajmy, że były to czasy „wolnej miłości” i powszechnych eksperymentów z narkotykami). Bertolucci pokazał na ekranie, w filmie mainstreamowym, seks zakazany.



Zażenowanie widzów, które dziś śmieszy, pozostaje jednak wprost proporcjonalne do absurdalnych opinii odbiorców współczesnych.
Wystarczy przejrzeć fora internetowe i przeczytać pierwszy lepszy komentarz (często także krytyków), by dowiedzieć się, że sceny w Ostatnim tangu w Paryżu na nikim już dziś nie robią wrażenia. Albo więc to ja zatrzymałam się na etapie „statecznej panienki”, jak to kiedyś cudownie ironicznie napisała Simone de Beauvoir, a wszyscy wokół na potęgę uprawiają seks analny „stylizowany” na gwałt albo współczesny widz popadł w paskudną (postmodernistyczną?) manierę, która zresztą odbiera mu „radość oglądania”. Uśmiałam się też setnie, gdy jeden z krytyków tak bardzo zagalopował się w zapewnianiu, że takie sceny wszędzie są na porządku dziennym, iż „pomylił” masło z mydłem… No cóż, rozumiem, że czasy się zmieniły. Internet zapewnia nieograniczony dostęp do filmów pornograficznych, o jakich nie śniło się raczej zwykłym ludziom niż filozofom, a sceny erotyczne budzą kontrowersje chyba tylko wówczas, gdy są niesamowicie brutalne (Nieodwracalne), uderzająco dosłowne (Intymność, 9 songs oraz Japon i Bitwa w niebie Carlosa Reygadasa), sado-masochistyczne (Cząstki elementarne, ale raczej w wydaniu Houellebecqua niż Röhlera), gejowskie, kazirodcze lub objawiające dewiacje seksualne. W ostatnim czasie doczekaliśmy się też filmu, który seks analny pokazuje w wersji znacznie bardziej szokującej (The girl with the dragon tatoo). Czy takie komentarze nie wydają się jednak zabawne, zwłaszcza wśród polskiej widowni? Pytam o to, bo nietrudno zauważyć, że także w kwestii kinowej erotyki jesteśmy opóźnieni właśnie co najmniej o czterdzieści lat i gdybym któregoś dnia zobaczyła w polskim filmie tak dwuznacznie pokazany seks analny, to stwierdziłabym, że żyjemy w innym kraju. Nam wypada się przecież cieszyć sceną spontanicznego „seksu na stole” z udziałem Agaty Buzek i Marcina Dorocińskiego oraz wymuszonym zbliżeniem na łazienkowych kafelkach w wykonaniu duetu Natalia Rybicka – Wojciech Zieliński. Do magnetycznej perwersji spod znaku Bertolucciego polskiemu kinu jeszcze bardzo daleko.

Odpieram zarzut: oczywiście nie jesteśmy filmowymi patriotami i Boże broń przed taką postawą. To, że w polskim kinie niewiele szokuje, nie znaczy, że nie zmienia się pojęcie skandalu. Czy mimo to nie jest jednakże tak, iż zbyt mocno zatarły się nam granice między pornografią oraz erotyką i tak naprawdę nie potrafimy już dostrzec, że erotyczna (!) perwersja Bertolucciego nie bazowała (i nie bazuje) na ewidentnej kontrowersji, ale na tym, czego nie widać na pierwszy rzut oka i czego nie dostrzeże osoba, której znajomość filmu sprowadza się do obejrzenia wskazanej sceny na youtubie? Nie zapominajmy, że prawdziwie szokująca nie jest słynna scena, ale kontekst fabularny, w którym się ona pojawia. Jego koncept opiera się na interesującej reinterpretacji motywu Eros – Tanatos, który w Ostatnim tangu… bardzo wyraźnie, choć niebezpośrednio, ociera się o nekrofilię… Młoda Francuzka to przecież dziwaczna, seksualna proteza, która starzejącemu się Amerykaninowi ma wypełnić pustkę po kochanej i zarazem znienawidzonej żonie. Żonie, która popełniła samobójstwo i która w trumnie wygląda jak karykatura kobiety – jest śmieszna i przerażająca jednocześnie. Bertolucci wygrywa osobliwą żałobę tętniącego wściekłością mężczyzny w sposób ciekawie dwuznaczny, poprzez niepokojąco ukazaną erotykę. Miłość nierozdzielnie wiąże się tu ze śmiercią, seks z rozpaczą, a powstałe w ten sposób napięcie często bywa nie do zniesienia i zdecydowanie przełamuje komfort odbiorczy widza. W filmach włoskiego reżysera scen o podobnym nasyceniu emocjonalnym odnaleźć można co najmniej kilka. Szczególna inicjacja seksualna zwieńczona naznaczeniem dziewiczą krwią z Marzycieli oraz niepokojąca „scena lizania lustra” ze zmysłowego Stealing beauty to tylko przykłady najbardziej znane.

Nawet jeśli kategoria ta jest zdecydowanie nadużywana, to ciężko nie zauważyć, że Ostatnie tango w Paryżu stało się filmem kultowym ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Objawia się to przede wszystkim właśnie różnorodną, ale silnie obecną recepcją filmu. Taki a nie inny sposób odbioru sprawia natomiast, że obraz Bertolucciego zaczął żyć podwójnym życiem. Jedno z nich zaplanował reżyser, pokazując emocje, do jakich kino nie przywykło. Drugie (podkreślę, że nie jest to życie bliźniacze, jak to zazwyczaj bywa w przypadku recepcji filmów) zafundowali mu widzowie i krytycy, bardzo często bazując jedynie na zasłyszanych plotkach. Pierwsze zapewniło mu należyte miejsce w historii kina, drugie uczyniło z niego soft-porno w wersji dla zmanierowanych. Rozdźwięk jest znaczący i paradoksalnie podsyca aurę skandalu sprzed czterdziestu lat.

Owo „drugie życie” sprawiło też, że Ostatnie tango… obrosło niezniszczalnym mitem, niewiele mającym wspólnego z jego pierwowzorem. Sława tego mitu już dawno przerosła rozgłos samego filmu, niejako go zastąpiła. Z tego względu trudno wyobrazić sobie widzów, którzy pokuszą się o pójście na kinowy seans Tanga. A jeśli już to zrobią, zapewne wyjdą z kina zawiedzeni. Czyż jest bowiem coś bardziej rozczarowującego niż ujrzenie perwersyjnego mitu w świetle jego prawdziwej, w gruncie rzeczy niezwykle smutnej, historii? Bertolucci swoim filmem, w jednej z ostatnich sekwencji, zniszczył namiętny wymiar tanga, zastępując je pijacką pantomimą zagubienia i bezradności. Ciekawe, czy kiedykolwiek przypuszczał, że analogiczna zależność połączy Ostatnie tango w Paryżu i jego dyskusyjny mit.
 
    

Ostatnie tango w Paryżu
(Ultimo tango a Parigi)
Reżyseria: Bernardo Bertolucci
Scenariusz: Bernardo Bertolucci, Franco Arcalli
zdjęcia:Vittorio Storaro
muzyka: Gato Barbieri
występują: Marlon Brando, Maria Schneider, Maria Michi, Giovanna Galletti, Gitt Magrini
kraj: Włochy, Francja
rok: 1972
czas trwania: 136 min
premiera: 20 maja 2011 (Polska),  14 października 1972 (Świat)
Vivarto