Pracuję dla przyszłości to także jedyny w swoim rodzaju wykład reżysera o mistrzach kina: Bressonie, Herzogu, Godardzie, Wellesie, Fellinim i Bunuelu – będącym summą widzenia X muzy przez twórcę Na wylot. Wypytywany przez duet Kletowski/Marecki Grzegorz Królikiewicz jawi się w tej książce jako postać radykalnie rozdarta między postawą „ortodoksa” i „heretyka”, bluźniercy i mistyka, awanturnika ze SPATIFu i „Wojownika Bożego”.
Mija ponad 15 piętnaście lat, od kiedy autor Tańczącego Jastrzębia i Przypadku Pekosińskiego nie zrealizował filmu fabularnego. Piętnaście lat formalnego zastoju polskiego kina, kina stylu zerowego, stroniącego od wynalazczości i eksperymentu. Kina, które wciąż nie odrobiło lekcji Królikiewicza.
Historia przyłapana. Dokumenty o Wałęsie.
Piotr Kletowski: […] Czy pańskie zainteresowanie narracją historyczną nie leży u podstaw realizacji choćby dokumentów o Wałęsie, które ukazują proces tworzenia się historii ad hoc?
Grzegorz Królikiewicz: Wejście w świat Wałęsy, to znaczy prostaczka, człowieka ze studni Wałęsa do dzisiaj zresztą nie może mi darować tych fajerek zardzewiałych i podobnych rzeczy, które zarejestrowałem w jego dawnym, zrujnowanym już gnieździe – jest jednocześnie pierwszym dziecięcym krokiem społeczności, która dopiero się formuje z czegoś, co nazywamy ludnością poradziecką. Zastanawiałem się tam też nad pewnego rodzaju tworzeniem się mitu koślawego: te fajerki i ta studnia są pokazane nie bez kozery. Wałęsa jest jak ta zielona żabka nie wiadomo, jak się tam dostał do tej swojej studni, i nie wiadomo, jak się stamtąd wydostanie. Ja to przecież tak zostawiam, nie pomagam tej żabce. To jest bardzo ciekawy fenomen – ponieważ Wałęsa w pewnym momencie aspirował do roli Szewczyka Dratewki, który zwyciężył smoka, i to zwyciężył sposobem. Nie wziął jednak pod uwagę jednej rzeczy: polskiego etosu bohatera. Nie mógł tego uwzględnić, bo jest na to za prosty. Dlaczego? Przecież u nas bohaterem narodowym i, archetypem polskiego etosu jest Zawisza Czarny, wzór postępowania dla dzieci i młodzieży z harcerstwa. Ludowym archetypem dla naszych braci Czechów jest Szwejk i gdyby Wałęsa trafił do Czechów, mógłby mówić: „Bracia Czesi, no przecież ja podpisałem. Dawali mi pieniążki, ja za te pieniążki kupowałem dzieciom lody, żonie perukę przecież one nie poszły na marne”. I to w Czechach spokojnie mógłby powiedzieć, bo Szwejk tak się zachowuje. A w narodzie, w którym archetypem jest Zawisza Czarny, Wałęsa musiał kłamać, bo bał się wyroku. Nie dosłownego, tylko wyroku historii, wyroku świadomości narodowej, która wciąż karmi się rycerskim archetypem. Wałęsa nie jest przecież odważny ani niezłomny – jeździłem za nim cały czas i wiem, że jest po prostu tchórzem.
[…]
Wałęsa miał świadomość przyćmioną przez pęd – z impetem – do „jak najwięcej znaczenia”. Każde zdanie zaczynał od „ja” i myślał przede wszystkim o awansowaniu. To mu przyćmiło wszystko inne.
PK: Nie da się jednak ukryć, że Wałęsa jest symbolem Solidarności, ruchu, który połączył różne warstwy społeczeństwa polskiego w proteście przeciwko władzy. Czy można powiedzieć, że jego osobowość to całkowicie niweczy?
GK: To jest zupełnie inna sprawa. Można to wyjaśnić, odwołując się do determinizmu przyrodniczego. Ichtiologowie odkryli sekret ławicy, to znaczy – kto może być jej przewodnikiem.
PK: Każda ryba…
GK: Nieprawda. Panie Piotrze, jest pan szybszy niż ławica (śmiech). Otóż nie, odwrotnie prawie żadna ryba nie może być przewodnikiem ławicy, poza jedną, poza rybą, która ma defekt w strukturze mózgu. Na czym to polega? Zwykła, zdrowa ryba jest sterowana przez ośrodek w mózgu, reagujący na rytm i kierunek poprzednika, a ryby zdefektowane nie mają tego ośrodka. I teraz: wszyscy ludzie z otoczenia Wałęsy: choćby Borusewicz, mieli w sobie, uwarunkowaną przez wychowanie czy przez indywidualny charakter, pewną tremę, która powstrzymywała ich przed tym, żeby coś robić bezczelnie, bez wzorca, przykładu poprzednika. A Wałęsa nie ma w sobie tej cząsteczki, która mogłaby go nakierować i hamować – jest ukształtowany tak, że nie znosi wręcz przewodnika. Natomiast sam potrafił być przez ładnych kilka lat przewodnikiem. Pewien dziennikarz z Warszawy powiedział mi, że obserwował Wałęsę, kiedy ten jeszcze nic nie znaczył. I co Wałęsa robił? Pod koniec lat siedemdziesiątych chodził na zebrania Wolnych Związków Zawodowych, a jednocześnie był przewodniczącym kółka. A jakiego? Kółka Gołębiarzy. Ja wybuchnąłem śmiechem, a dziennikarz do mnie, żebym się nie śmiał, bo on wypytywał o to Wałęsę, który wyjaśnił mu: „Panie, ja muszę w jakiejś gromadzie coś znaczyć, a wie pan, później ta gromadka się rozszerza…”. Zmykał więc nieraz ze związkowych zebrań i uciekał na działki, by przewodniczyć spotkaniom gołębiarzy. To jest oczywiście zabawne, ale dużo mówi o naturze człowieka, niekoniecznie o jego wadach. Odwrotnie – o społecznym instynkcie. Ławica – a ja na jej przedzie. Czy to jest naganne?
[…]
Piotr Marecki: Za Wałęsą przejechał pan całą Polskę, razem z jego kampanią prezydencką. Był pan w każdym miejscu, w którym przemawiał. Są też różne wersje tego filmu. W jednej pokazał pan trybuna ludowego, a w drugiej – tak pan przemontował film, żeby pokazać tylko ludzi, którzy przychodzili, zadawali pytania, chcieli znać prawdę.
GK: Nie chciałem się bawić w detektywa-cwaniaczka. Pewne rzeczy trzeba było puszczać: na przykład pobicie kastetem chłopaczka na wiecu przed Hutą Warszawa – u mnie w totalnym planie widać faceta, który pobił tego chłopca, wysokiego, w szarym prochowcu. I mogłem go wydobyć, mogłem nawet doprowadzić do rozpoznania tego człowieka – a ja nie chciałem tego robić. Dla mnie niesamowitą rzeczą była ta fala ludzi i potem krew na szkolnym, przypadkowo wykorzystanym stole, i płaczliwe, prawie dziecięce złorzeczenia na Wałęsę. W tym materiale było więc mnóstwo początków innych potencjalnych zakończeń.
PK: Czy kiedy portretował pan Wałęsę w szeregu swoich filmów, dążył pan do obiektywności, czy już sama postać Wałęsy i pana poglądy ustawiały pewną strategię tworzenia tego dokumentu?
GK: Od razu miałem inne spojrzenie na jego osobę. Wiedziałem, że pojawiło się zjawisko, które zostało zaakceptowane dlatego, że wbiło się w społeczny czy historyczny instynkt narodu, dysponujący archetypami. Dla mnie to była masowa akceptacja człowieka, który w tamtym momencie musiał się pojawić – Szewca Dratewki tamtych czasów. Myślałem cały czas o tym: że mam przed sobą pastuszka, który stał się przywódcą. To są znane przypadki w historii Europy: kiedy homo novus dochodzi do władzy, żeby ją odświeżyć, odnowić. Myślę, że z Wałęsą była podobna historia. Homo novus z naszego mitu o smoku wawelskim, który działa nie honorowo, tylko zmyślnie – jak każdy plebejski chłopak. To, co się nie godzi Zawiszy Czarnemu, jak najbardziej przystoi naszemu prostaczkowi, który ma do odegrania bardzo ważną rolę – o czym przekonałem się w Toruniu, gdzie robiłem pierwszy zapis. Wałęsa mówił tam do robotników: „A może się wymienimy? Ja zejdę na dół, a pan przyjdzie na górę”. Piękny moment. Najważniejsze zdanie, jakie padło na temat demokracji. Nie ma ludzi niezastąpionych.
To mnie gnało. Gdybym patrzył na Wałęsę tak, jak patrzyło wielu – i widział w nim Piłsudskiego, nie mógłbym tak kręcić. Ale ja go tak nie traktowałem, bo wiedziałem, jaki był. Miałem dla niego zresztą dużo życzliwości i byłem zły na moich kolegów z Unii Demokratycznej, którzy pisali na niego paszkwile. Teraz, oczywiście wzięli go sobie na idola, na chorągwie, zaczęli go nagle kochać.
Miałem świadomość, że dzieje się właśnie na naszych oczach coś niezwykłego, że coś ważnego się wykluwa, że uczestniczymy w przełomowych wydarzeniach. Między innymi dlatego zrobiłem trzy różniące się długością wersje. Jedną, najkrótszą, zrobiłem z konieczności – była przeznaczona na pokazy zagraniczne.
PK: Powiedział pan, że Wałęsa jest takim homo novus, natomiast w tym dokumencie uchwycił pan też prawdę, że w jakimś sensie polski naród przegląda się w portrecie Wałęsy.
PM: Nie do końca tak jest: oglądamy przecież uchwycony na gorąco konflikt, nie mamy tu do czynienia z idealną jednością: Wałęsa i naród. Można sobie przecież wyobrazić dokument, który pokazuje mit niezłomnego bohatera, w dodatku pochodzącego z ludu. A pan pokazał, jak Wałęsa uczy się jak papuga powtarzać w odpowiednich miejscach te same rzeczy. Pokazał pan, jak pracują jego nogi: kiedy jego mowa niewerbalna wskazuje na momenty, kiedy kłamie, kiedy szarpią nim emocje. I oczywiście, przede wszystkim, ten rodzący się konflikt.
GK: Są tam jeszcze takie momenty, które rejestrowałem, wiedząc, że muszę, ale nie byłem do końca świadomy, co robię. Sytuacja na rynku w Tarnowie: konfrontacja Wałęsy z hejnałem. Inteligent by się speszył, a Wałęsa nie, cwaniak wiejski. Natychmiast zaczął ośmieszać hejnał, a do ludzi się uśmiechać, i jakby tego było mało, nagle zdjął złoty pierścień, z prawdziwego złota, i wręczył nauczycielce, żeby przekazała go chłopcu, który narysował jego karykaturę. I z jaką kocią zwinnością on to wszystko robił! Przecież to była czysta improwizacja. W takich momentach widać było, jak Wałęsa sobie radzi, jak uwodzi tłumy, jak potrafi dać się ośmieszyć tylko po to, żeby za chwilę wygrać sytuację na swoją korzyść. Jest też parę scen, kiedy on podlega szczerym emocjom: na przykład w Radomiu pod pomnikiem pomordowanych robotników. Wpatrywałem mu się wtedy w oczy i w tych oczach zobaczyłem autentyczne łzy, które nie spadają, ale szklą oczy. Nie udawał.
PM: Ciekawa jest scena, w której Wałęsa nie radzi sobie z głośnikami, z elektryką…
GK: Otóż to: elektryk nie radzi sobie z mikrofonami elektrycznymi. Ta scena jest dla mnie wręcz złowieszcza: obraz przyszłego prezydenta, który nie będzie sobie radził z prezydenturą. Powtórzyłem ją zresztą w filmie o Andrzeju Kernie, który musiał znosić takie rzeczy, znosić okrzyki „Zdrowie wasze w gardła nasze” – jak Stańczyk, smutny błazen. Kern walczył przecież o wejście Wałęsy do Belwederu, a potem widział tę nieudolność, znak, od Opatrzności wręcz, żeby nie ufał temu człowiekowi, który się nawet na elektryce, elektrykiem będąc, nie zna.
PM: Ten film mało kto widział – on został zablokowany przez…
GK: …Wałęsę, przez samego Wałęsę.
PM: Powiedział pan profesor, że robił ten film według własnego sumienia. Zastanawiam się, czy to rzeczywiście była kwestia sumienia, czy też raczej pańskich mocnych poglądów politycznych. Myślę tu przede wszystkim o Niezależnym, mocnym, interwencyjnym filmie – przypomina mi się scena z przysięgą Jaruzelskiego, w której wykonał pan sporą robotę, żeby wręcz tę przysięgę narzuconego prezydenta unieważnić.
GK: Tak, ale w filmie o Wałęsie chodziło o coś innego. Wałęsa polityk w ogóle mnie nie interesował. Czasem nawet odbierałem mu w tych materiałach możliwość wyjaśnienia czegoś, bo ważniejszy był dla mnie szalejący tłum, to, co się działo, z tymi falami ludzi. Poza tym wiedziałem coś, co mnie oddaliło od tej sfory ludzi otaczających go. Oni mnie odsunęli – i mieli rację – ponieważ bardzo często w ich obecności zadawano pytanie: czy Lech Wałęsa nadal ma swoją charyzmę? A ja wiedziałem, i to widać w moich dokumentach, że on nie ma żadnej charyzmy, że tu chodzi o to, że on jest medium, że jest mediumiczny. To nie on robi, to fala za niego robi, a kiedy fala szczytuje, on wskakuje na jej grzbiet, jak na grzbiet konia, i jedzie. I cały czas nasłuchuje, co ta fala śpiewa, i dołącza się – już jako pierwszy tenor.
PK: Bez względu na punkt wyjścia, jak pan już powiedział, prawda jest w obrazie.
GK: Tak, chociaż oczywiście ten obraz jest często moim świadomym wyborem. Niektóre rzeczy wydobyłem choćby za pomocą montażu.
Piotr Kletowski, Piotr Marecki
Królikiewicz: Pracuję dla przyszłości (wywiad-rzeka)
korporacja ha!art, 2011
DZIECIŃSTWO. MIT I EMPATIA