Książka ma filmową konstrukcję. Z tekstu da się wyłowić sceny, zbliżenia, brutalne cięcia. Leto operuje nomenklaturą przynależną obrazowi, odwołuje się do wyobraźni filmowej czytelnika: „znacie to przerażające uczucie drżącej stop-klatki”. Spoileruje przyszłe fakty, zręcznie przygważdżając naszą uwagę. Przypisy to w większości rozbudowane linki do YouTube. Zgrabnie wydany przez 40 000 Malarzy tom zawiera także zdjęcia, przedstawiające zarówno rzeczywistość w 2D (prywatne fotografie), jak i w 3D (komputerowe wytwory artysty). Film podzielony jest z kolei na paranaukowe wykłady, opierające się na książkowym opisie.
Leto gładko prześlizguje się pomiędzy mediami, wciąż zacierając ich granice, poszerzając definicje, broniąc się przed zakwalifikowaniem do dusznych kategorii. Bycie niekonkretnym, niewyraźnym, niezafiksowanym na jakikolwiek przyszłościowy plan to podstawowe dążenia układów samosterujących artysty. Cały ten ucieczkowy wysiłek znajduje odzwierciedlenie w pracach Normana Leto, który z niedoskonałości mediów cyfrowych uczynił atut. Zrezygnował z dążenia do gładkiej perfekcji trójwymiarowych obiektów, która zazwyczaj cechuje podobne projekty (patrz: Katedra Bagińskiego).
Świeże spojrzenie samouka (Leto przerwał edukację szkolną w trzeciej klasie liceum) wychodzi Sailorowi na dobre. I choć tekst naszpikowany jest niekiedy nazbyt błyskotliwymi, jak na swobodny przepływ myśli, konstatacjami rodem z facebookowej ściany, broni się jako całość doprawiona pikantnym życiorysem autora.
Leto, chłopak o „wrażliwości wyhodowanej na Jet Set Willy" kocha anomalie.
Od wczesnych lat młodzieńczych zafascynowany jest grafiką 3D (drobiazgowo opisana ewolucja sprzętowa od Atari do współczesności). Wykorzystuje swoje umiejętności do celów zarobkowych, a jego prace, jakby mimochodem, zostają docenione także na rynku sztuki. Norman przedkłada świat nauki nad artystyczne poletko. Skręca się z zazdrości, że to nie on wymyślił Facebooka, wciąż z premedytacją myli najważniejsze galerie oraz muzea zajmujące się sztuką współczesną. „Chcieliśmy, żeby miarą dzieła sztuki była jego siła sprawcza, więc najlepszymi artystami byli w tamtych czasach politycy i biznesmeni”.
Sailor, choć scalony przez fabułę, jest także pretekstem do podsumowania dotychczasowej działalności Normana Leto. Projekt zawiera próbki wcześniejszych prac artysty. Trudno o bardziej satysfakcjonujące i zadziorne opus magnum (wszelkie dotychczasowe dzieła gładko wpisują się w zaprojektowaną dużo później narrację). Znajdziemy tu zarówno fragmenty słynnego cyklu Buttes Monteaux, jak i Bryły życiorysów, które są łącznikiem pomiędzy wszystkimi wcześniejszymi wytworami Leto. Są to trójwymiarowe formy, wygenerowane komputerowo na podstawie informacji o danej osobie. Pierwszorzędnym kryterium jest tu moc socjologiczna indywiduum, której wskaźnikiem jest między innymi ilość wyników w wyszukiwarce Google. Bryły mogą być zatem jednorodne i nudne (kura domowa) lub wielkie, pełne zawiłości i napięć (przy kreowaniu bryły Stalina spalił się zasilacz komputera).
Zakamuflowane pod obco brzmiącymi nazwami osoby i miejsca opisane w książce łatwo dają się rozszyfrować. Leto kursuje między Krakowem, czyli Croftown (na który naprowadzają nas Planty i opis lokalnego architektonicznego kuriozum – tak zwanego „szkieletora”), a Warszawą (enigmatyczna Stolica), zdemaskowaną przez filmowy portret Pałacu Kultury. Zakotwiczenie w rzeczywistości nie ma tu jednak większego sensu. I tak wszystko, co najważniejsze dzieje się we wspomaganym neurotyczną naturą autora wirtualnym świecie. Porzucona przez narratora dziewczyna czuje się tak:
a on sam wzrusza się jedynie podziwiając krajobrazy, przypominające mu tła z gier komputerowych jego dzieciństwa. Informatyczna fascynacja bohatera nie ustępuje najmocniejszym stanom uczuciowym: „równolegle z narkotyzującym zadurzeniem się w Nel, zakochiwałem się w nowych perspektywach, jakie przyniosły pierwsze dwurdzeniowe procesory”. Według niego „emocje można opisać algorytmicznie” i „wbrew temu, co mówili humaniści, nie wyklucza to współczucia”. Komputerowe lub naukowe nazewnictwo staje się metaforą stanów emocjonalnych bohatera. „Włączyłem radio. Ktoś znów śpiewał o drugim prawie biologicznym, czyli tak zwanej miłości”.
I książka, i film wywołują zadziwiające odbiorcę, niestabilne reakcje. Coś na kształt niestrawności zaistniałej z niewiadomych przyczyn. Wyzwanie dla diagnostyki odczuć: zatrucie na skutek pomieszania niewspółgrających ze sobą składników (głęboka emocjonalność, wrażliwość, humor plus hardcorowy cynizm, seksizm, socjopatia); reakcja organizmu na drastyczne wydarzenie, wypadek (śmierć siostry Normana, trepanacja czaszki, blizny, siniaki, flaki); przedawkowanie – zbyt duża dawka mizantropii lub opiatów (wystarczy przeczytać ich pełen nieokiełznanej fascynacji opis i już jesteś na haju). Przeszywana przez dołujące torsje, nie przestałam jednak doceniać wnikliwości i sadystycznego uroku Leto, choć ciągle mam nadzieję, że nigdy go nie spotkam. Nawet gdyby do tego doszło, prawdopodobnie i tak zostałabym pominięta przez układy samosterujące i detektory Normana, uodpornione na pospolite, prostolinijne, niechimeryczne osobowości. Nie mówiąc już o niezwykle rygorystycznym reżimie wagowo-estetycznym, który wywołałby kompleksy u niejednej modelki.
Mam nadzieję, że rodzi się nowy, kinowy fenomen. Artyści – „amatorzy” bez szkół, bez kompleksów, bez konwencjonalnych naleciałości – biorą się za reżyserię i świetnie im to wychodzi. Wyjście przez sklep z pamiątkami Banksy'ego i Sailor Normana Leto to filmy (+ książka) oscylujące na pograniczu sztuk. Przewrotne, wielowarstwowe projekty nieskażone gatunkowością, olewające dramaturgiczne i narracyjne przykazania. Lubię to, dużo bardziej niż Avatara w Imaxie.
Sailor
Reżyseria: Norman Leto, Obsada: Norman Leto, Lena Sułkowska
Polska 2010
Norman Leto
Sailor
liczba stron: 297
40 000 Malarzy, Warszawa 2010
Artykuł ukazał się w 18. numerze pisma krakowskich filmoznawców 16mm