Mogłoby się wydawać, że z racji wyboru tematu jedną z najważniejszych kwestii filmu Beauvois powinna być potrzeba dialogu. Istniejący od dziesięcioleci klasztor mógłby w czasie wojny domowej stać się miejscem, w którym dochodzi do starcia problemów powinności służby Bogu i zwykłych ludzkich słabości i gdzie dokonuje się ostateczne zdefiniowanie autentycznej postawy trapistów wobec miejscowej ludności. Film ustawia jednak na obu poziomach barykady, z perspektywy których dylematy te są jedynie chwilowe a wybory z góry ustalone.

Pomiędzy zakonem a resztą świata nie istnieje równoprawna relacja. Pod szyldem harmonijnej koegzystencji międzykulturowej panuje tu raczej dawny stosunek feudalny na linii: bracia na zamku i uzależnione od ich obecności podgrodzie. Mnisi dbają więc o zdrowie muzułmańskiej społeczności dzięki wielkiemu poświęceniu brata Luca, który nie tylko przyjmuje setki pacjentów dziennie, ale i znajduje recepty na choroby sercowe. Charyzmatyczny opat Christian troszczy się o utrzymanie pozytywnych stosunków w szerszej skali, składając częste wizyty w pobliskiej osadzie i doglądając spraw handlowych.Wszystko odbywa się w duchu wzajemnej tolerancji i otwartości zgoła nieoczekiwanej jak na zakon kontemplacyjny o surowej regule. Miód spływający z zakonnej pasieki miesza się w tej postkolonialnej Arkadii z mlekiem kóz wypasanych u jej podnóża.

Nic dziwnego, że odpowiedzią miejscowej starszyzny na stwierdzenie mnichów, iż są oni teraz jak ptaki na gałęzi zastanawiające się nad odlotem, będzie wyznanie, że to mieszkańcy wioski są ptakami, które przycupnęły na klasztornej żerdzi i bez tego oparcia będą zgubione.
Nasuwa się pytanie: Czy dalej jesteśmy w dwudziestowiecznej Algierii czy już w dzisiejszej wyidealizowanej Francji – na zlaicyzowanym drzewie o chrześcijańskich korzeniach, do którego zleciały się miliony islamskich imigrantów?

Beauvois stara się w myśl ekumenicznej poprawności uciekać od politykowania, ale mimo skrupulatnej paradokumentalnej obserwacji przez większą część filmu (chorały gregoriańskie śpiewane unisono i spotkania przy wspólnym stole powracają tu jak refren), nie odciął się od stworzenia większej metafory. Wszystkie zbiorowości ludzkie pokazane są szkicowo i jeśli nawet jednostki dochodzą do głosu (jak w scenie pierwszej dyskusji w sprawie wyjazdu), to szybko następuje przewartościowanie opieczętowane znakiem wspólnego dobra (drugie, jednomyślne głosowanie). Sprzeciwiający się wcześniej autokratycznemu nastawieniu opata brat Luc w tej kwestii akurat będzie zgodny z wolą swego zwierzchnika, a pozostali mnisi prędzej czy później podążą za chrystusowym (nomen omen) Christianem niczym pędzone przez niego w symbolicznej scenie owieczki.

W tle dla trapistów pozostają zarówno mieszkańcy osady, jak i terroryści oraz rząd algierski. Ten ostatni jest przedstawiony jako słaby i skorumpowany, toteż jedyne oskarżenie padające w filmie pod adresem Francuzów o zbrodniczą politykę kolonialną, która doprowadziła do obecnej sytuacji brzmi jak bełkotliwa wymówka leniwego, bojaźliwego urzędnika. Zresztą o jakich w ogóle najeźdźcach mowa, skoro słów tych wysłuchują pokorni i przepełnieni miłością bliźniego mnisi, którzy są w Tibhirine od zawsze? Z kolei oddział Islamskiego Frontu Ocalenia tylko do czasu nosi ludzkie oblicze swego przywódcy, który wobec oponenta wyższego od siebie (Christian) jest w stanie bez wstydu ustąpić, a nawet się ukorzyć. Po utracie lidera bojownicy będą już tylko pozbawioną twarzy masą, gotową do każdej niegodziwości. Z tą fanatyczną odmianą islamu nie można już negocjować nawet za pomocą języka Koranu. Można tylko nadstawić oba policzki.

Szlachetna (choć podszyta katechetycznym paternalizmem) pojednawcza wymowa i medytacyjna prostota Ludzi Boga ulatują całkowicie tuż przed samym finałem. Patos sceny „ostatniej wieczerzy” zupełnie nie pasuje do niespiesznego rytmu opowieści, przedwcześnie ją puentując i rujnując właściwe, bardziej stonowane zakończenie. Beavouis rozgrywa kolację trapistów tak, jak gdyby poczuł, że pora pofolgować sobie wcześniejszą wstrzemięźliwość. Na muzyczny podkład z „Jeziora łabędziego” wprowadza więc panoramy roześmianych biesiadników rodem z hollywoodzkich musicali, by po chwili skontrować je dreyerowskimi detalami zatroskanych twarzy męczenników. Kolejne sceny nie pozwolą się już od tej uwznioślonej martyrologii oderwać.

Oryginalny tytuł Ludzi Boga wskazywał na historię mówiącą „o bogach i ludziach”. Obawiam się, że ostatecznie brakuje tu zarówno jednych, jak i drugich, a jedynym dowodem boskiej obecności było obdarzenie polskiego dystrybutora takimi zdolnościami translatorskimi, które umożliwiły wydobycie w dwóch słowach jednowymiarowej natury tego filmu.



Ludzie Boga (Hommes et des dieux, Des)
reżyseria: Xavier Beauvois,
scenariusz: Etienne Comar, Xavier Beauvois,
zdjęcia: Caroline Champetier,
muzyka: Eric Bonnard, Damien Bouvier,
grają: Lambert Wilson, Michael Lonsdale, Olivier Rabourdin i inni
kraj: Francja,
rok: 2010,
czas trwania: 120 min
premiera: 18 maja 2010(Świat), 28 stycznia 2011(Polska),
Gutek Film


Za seans dziękujemy
Kinu Pod Baranami