Okazuje się jednak, że o wdzięcznych balerinach również można filozofować za pomocą młota. Aronofsky’ego interesują więc głównie cielesne i psychiczne tortury głównej bohaterki. Umęczona przez własną obsesję perfekcji Nina to dziewczę o nieprzystającej profesjonalnej tancerce wrażliwości mimozy. Hodowana w pluszowej klatce przez zaborczą matkę żyje tylko niespełnionymi ambicjami rodzicielki – do czasu, gdy pojawi się szansa na wyśnioną rolę w Jeziorze łabędzim. Problem w tym, że czeka ją podwójne obsadowe zadanie. O ile zatańczenie partii niewinnego Białego Łabędzia przychodzi jej bez trudu, o tyle część należąca do namiętnego Czarnego Łabędzia wydaje się być poza zasięgiem skrępowanego uczuciowo podlotka.

„Zatrać się” – radzi więc Thomas Leroy, egotycznie erotyczny reżyser przedstawienia, starając się w tym pomóc na specyficznie francuski sposób. Podobnych metod używa przybyła (jakżeby inaczej) z bezwstydnej Kalifornii wyzwolona koleżanka, która co prawda tańczyć specjalnie nie potrafi, ale za to jakże naturalna jest w swoim zachowaniu, zarówno na scenie, jak i poza nią. Edukacja (bi)seksualna Niny przebiega więc dwutorowo – od głęboko intymnej terapii, jaką stosuje Leroy do dzikich imprez pod wpływem ecstasy i lesbijskich fantazji z wyuzdaną Lily. Do premiery czasu jednak coraz mniej i nie wiadomo, czy intencje otoczenia są zupełnie czyste. W głowie Niny majaczy obraz odstawionej na boczny tor poprzedniej muzy reżysera, dryfującej teraz ku samozagładzie, a także coraz wyraźniejsze niebezpieczeństwo utraty roli na rzecz dwulicowej Kalifornijki. A w rodzinnym domku dla Barbie demoniczna mamusia szaleje po utracie kontroli nad córką.

Tego wszystkiego jest zbyt wiele nie tylko dla wątłej psychiki baleriny.
Przesyt wylewa się też niestety z ekranu. O ile początek filmu zapowiada psychologiczny dramat, to szybko następuje skręt w stronę tandetnego horroru. Podobno w poszukiwaniu inspiracji dla wizualnego kształtu Czarnego łabędzia Aronofsky wraz z autorem zdjęć, Matthew Libatiquem wybrali się do muzeów, aby eksplorować przedstawienia baletu w sztuce wysokiej. Reżyser przyznał, że wyprawa zakończyła się fiaskiem i to widać. Wygląda na to, że po wyjściu z galerii obaj panowie obejrzeli Suspirię Dario Argento, Siostry Briana De Palmy oraz kilka schizofrenicznych filmów Romana Polańskiego i postanowili pójść tym tropem. Taka mieszanka nie przyniosła jednak wybuchowego efektu, bo wymagałaby od Aronofsky’ego odrobiny dystansu, okraszonego szczyptą cierpkiego humoru.

Z braku powyższych składników wygląda to dzieło tak, jakby Herschell Gordon Lewis doprawiał bergmanowską psychodramę do smaku spragnionej krwi widowni. Prezentowane narzędzia tortur są co prawda nieco subtelniejsze niż te używane przez Czarodzieja Gore, ale instrumenty filmowe zastosowane przez reżysera już dzielnie się z nimi ścigają. Pilniczki służą więc do dźgania się w autodestrukcyjnym szale, a nożyczki do pedicure z powodzeniem zastępują obcęgi do wyrywania paznokci. Krew wdzięcznie plami śnieżnobiały kostium baleriny, kapie do wanny lub wypływa spod drzwi garderoby. Stawy trzeszczą niczym uschnięte gałęzie, a kości pękają w groteskowy sposób. Nawet wizyta u masażystki wygląda tu niczym łamanie kołem. Opowieść płynie wąską strużką w kierunku produkcji klasy C, a Aronofsky próbuje straszyć ogranymi akustycznymi szarpnięciami, lustrzanymi odbiciami żyjącymi własnym życiem lub złowieszczo oświetloną twarzą rodzicielki Niny.

I choć już wybór tancerki o kruchej mentalności dziecka na główną gwiazdę spektaklu zawodowego baletu wydaje się być nieporozumieniem, to kolejne sceny windują poziom nieprawdopodobieństwa na wysokość nieskładnej bajki dla dorosłych. Finałowe spóźnienie bohaterki na premierę oraz jej występ w stylu bokserskiego starcia, okraszonego upokarzającym nokdaunem w pierwszej rundzie, owacją na stojąco po zakończeniu drugiej i pyrrusowo zwycięskim nokautem w partii ostatniej pokazują, że Aronofsky znacznie lepiej czuje się w świecie skrwawionych trykotów niż krwistoczerwonych pantofelków.

We właściwy dla siebie sposób reżyser pudruje pusty scenariusz drażniącymi emocje chwytami, ale nawet formalny podkład jest tym razem pośledniego sortu, a niezgrabne ściegi wychodzą nieustannie spod niego jak szramy na plecach Niny. Kamera to kreśli zamaszyste piruety wokół baleriny, to człapie za nią z wątpliwą gracją podstarzałego wrestlera, odbijając się od topornego realizmu do eskapistycznych udziwnień.

Można co prawda próbować ratować popękaną strukturę Czarnego łabędzia stwierdzeniem, że niekonsekwentna narracja, stereotypowo naszkicowane postaci i luki w logice zdarzeń odpowiadają neurotycznemu spojrzeniu Niny, ale cała ta filmowa wizja prowadzi donikąd. Piekło to inni, a samotność na szklanej górze boli jak poobcierane od wspinaczki na szczyt stopy. To już nie koszmar na zawsze utraconych złudzeń, jaki był udziałem bohaterów poprzednich filmów Aronofsky’ego. To tylko nerwowa drzemka egzaltowanej nastolatki.


Czarny Łabędź (Black Swan)
reżyseria: Darren Aronofsky,
scenariusz: Andres Heinz, John McLaughlin, Mark Heyman,
zdjęcia: Matthew Libatique,
muzyka: Clint Mansell  
grają: Natalie Portman, Mila Kunis, Vincent Cassel i inni
kraj: USA,
rok: 2010,
czas trwania: 110 min,
premiera: 21 stycznia 2011 (Polska), 1 września 2010 (Świat),
Imperial - Cinepix


Za seans dziękujemy
Kinu Pod Baranami






O CZARNYM ŁABĘDZIU NAPISALI TAKŻE: MICHAŁ OLESZCZYK I IWO SULKA