Rogen robił do tej pory karierę w rolach rozlazłych, trwoniących inteligencję, sympatycznych oblechów. Klocowata budowa, wieczne niedomycie połączone ze swoistą seksualną nieszkodliwością – wszystko to razem składa się na komediową personę Rogena (świetnie opisał ją Michał Walkiewicz). Jego seksualne apetyty były wyśmiewane najostrzej przez niego samego: w tym sensie jest on bezpośrednim spadkobiercą Woody’ego Allena. Ale jeśli Allen był wymoczkiem odwołującym się do naszych własnych kompleksów w celu ich zneutralizowania, Rogen ma do dyspozycji stereotypowe atrybuty męskości: tubalny głos, krzepę i niebrzydkie rysy twarzy. Kiedy śliczna Katherine Heigl spędzała z nim noc zakończoną Wpadką (2007), nie było to równie surrealistyczne, jak Evan Rachel Wood robiąca maślane oczy do Larry’ego Davida, czyli Allenowskiego alter ego w Co nas kręci, co nas podnieca (2009). Przepaść między Rogenem a Heigl wydawała się bardziej klasowa, niż fizyczna – w istocie, byli bardzo ładną parą.

W The Green Hornet Rogen jest wciąż klocem, ale klocem szykownym. Atłasowa podomka w kolorze akwamaryny, „oldskulowe” blezerki i biały garnitur w scenie dzikiej imprezy – jesteśmy lata świetlne od rozciągniętego t-shirta z życzeniowym nadrukiem „Amsterdam”, jaki Rogen nosił we Wpadce. Cały pomysł Zielonego Szerszenia opiera się na kaprysie mydłkowatego dziedzica imieniem Britt Reid. Ot, zostanie superbohaterem! Brudną (a przynajmniej męczącą) robotę fizyczną i konceptualną odwala zań jego lokaj Kato (Jay Chou). Razem walczą z występkiem, a wszystko w cieniu rodzicielskiej traumy. Nic, co zaskoczyłoby Batmana.

Gondry’emu udała się warstwa wizualna tego filmu – jest to najbardziej satysfakcjonujące użycie formatu 3D, jakie widziałem (nareszcie nie ma efektu przyciemnionych świateł!).
Całkowicie nie wyszło mu natomiast ukształtowanie komediowego rytmu poszczególnych scen. Ogromnym błędem było powierzenie roli Kato Jaowi Chou. Ten sidekick pomyślany został jako połączenie milczącego (i zawsze skutecznego) Jeevesa z opowiadań P.G. Wodehouse’a, z detektywistycznym geniuszem Charliego Chana i sprawnością Bruce’a Lee. Ale Chou jest boleśnie nijaki jako aktor – jest pustym miejscem na ekranie, do którego usiłuje grać Rogen. Ta dwójka nie ma ani jednej sceny, w której ich „platoniczna przyjaźń” (słowa Britta) byłaby przekonująca. A bez tej przyjaźni nie ma filmu. Kiedy Britt porównuje siebie do Indiany Jonesa, a Kato do Short Rounda ze Świątyni zagłady (1984), możemy tylko spuścić wzrok z zażenowaniem – ta dwójka nie dorasta tamtej do pięt, bo w ogóle nie jest ekranowym duetem. Rogen daje z siebie wszystko, a Chou pozostaje zamknięty na cztery spusty. To, co zostało pomyślane jako prześmiewcza flegma geniusza, który wie, że i tak zawsze ma rację, nagle okazuje się głuchą metaliczną nutą, wygrywaną ze sceny na scenę. Cały seans tęskniłem za Short Roundem, za Alfredem z Batmana (1989), za kimkolwiek.

Gondry – gejzer pomysłów, o czym wiemy z jego filmów i wideoklipów – musiał trochę utemperować własną innowacyjność na potrzeby tej wielkiej produkcji, co jest zrozumiałe. Na własne (paradoksalne) nieszczęście, ma w sobie za mało konwencjonalności, żeby wyreżyserować zwykłe sceny komediowe, których w scenariuszu jest mnóstwo – i z którymi poradziłby sobie co drugi hollywoodzki wyrobnik. Jedyną sceną osiągającą komediową harmonię jest rozmowa o pracę z udziałem Cameron Diaz. Jej uśmiech i błękitne oczy (jak pięknie pasowałyby do podomki Rogena!) rozświetlają film, by za chwilę zniknąć i pojawić się w jednej tylko większej scenie pod koniec.

Scenariusz jest chaotyczny (ekspozycja zajmuje jakieś 25 minut), reżyseria nierówna. Gwoździem do trumny staje się banalna muzyka Jamesa Newtona Howarda, dudniąca w co drugiej scenie i mająca się nijak do rytmu sekwencji, jaką akurat ilustruje – jest jak fuga między kafelkami; wypełniacz.

Wszystko to jednak nie oznacza, że Gondry nie próbuje w tym filmie nowych rzeczy. Na szczęście są tu wizualne cuda: ekran podzielony na kilkanaście kwadratów, świetna sekwencja strzelaniny w drukarni gazet, samochód unoszony przez szklaną windę i rozsadzający taflę w tysiące odłamków, wreszcie ostro błyszczące samochody z kolekcji głównego bohatera. Połysk karoserii jeszcze nigdy nie był tak smakowity: u Gondry’ego samochody przypominają jabłka oblepione ciepłym karmelem. Chwilami jest tak, jakby reżyser bawił się kolekcją wymarzonych matchboxów – i w tych scenach znać, jak wielką frajdą musiało być dla Gondry’ego kręcenie tego filmu. Podobnie jest w scenie bójki Britta z Kato, w której absurdalny luksus dostarcza amunicji dla slapsticku: bohaterowie okładają się plazmowym telewizorem, chromowanymi drzwiami od lodówki, a nawet huśtają się na żyrandolu, by zadać jeszcze boleśniejszego kopa.

Przy całej swej autoironii, nie jest to film cyniczny. Gondry dostarczył ekscytującej wizualnie oprawy dla talentu Rogena – nic więcej w tym filmie nie znajdziemy. Ale sama jego postać jest wystarczającym powodem, by kupić bilet. Zielony Szerszeń cieszy się ze swojego wątpliwego superbohaterstwa jak dzieciak. Kiedy rozwala narkotykowe laboratorium, podaje właścicielowi rękę na przywitanie. Osobiście najbardziej rozśmieszył mnie moment, w którym Diaz wymierza Rogenowi kopniaka, ten zgina się w pół i zaczyna pojękiwać swoim grubym głosem. W tym jednym momencie jego nieociosanie i bezbronność stapiają się w jedno – brzmi jak przekarmiony delfin przechodzący mutację.


The Green Hornet
reżyseria: Michel Gondry,
scenariusz: Evan Goldberg, Seth Rogen,
zdjęcia: John Schwartzman,
muzyka: James Newton Howard,
grają: Seth Rogen, Christoph Waltz, Cameron Diaz i inni 
kraj: USA,
rok: 2011,
czas trwania: 119 min,
premiera: 14 stycznia 2011 (USA), 28 stycznia 2011 (Polska),
UIP


Michał Oleszczyk – krytyk filmowy, absolwent filmoznawstwa UJ. Publikuje w „Kinie” i na blogu Ostatni fotel po prawej stronie. Autor książki Gorycz wygnania: Kino Terence’a Daviesa i współautor (z Kubą Mikurdą) wywiadu-rzeki Kino wykolejone: Rozmowy z Guyem Maddinem. W 2010 roku, nakładem Korporacji Ha!art, ukazała się książka Trzynasty miesiąc. Kino braci Quay, w której można się zapoznać się z obszerną rozmową Michała Oleszczyka i Kuby Mikurdy z braćmi Quay. Fragment wywiadu – do przeczytania tutaj.

Tekst pochodzi z blogu Autora