Z filmem Jak zostać królem na arenę kinową wchodzi natomiast postać z rodziny królewskiej dość mocno zapomniana przez twórców, a także przez samą historię. Jerzy VI, Bertie, to idealny antyprzykład angielskiego władcy-mężczyzny: chorowity, neurotyczny, niezbyt dobrze przyswajający wiedzę, żyjący w cieniu potężnego ojca Jerzego V i przystojnego, błyskotliwego brata Edwarda. W dodatku naznaczony wadą wymowy, która nie pozwala mu przemawiać do tłumów. Hooper zaczyna opowiadać historię władcy-jąkały od czasu, gdy jego ojciec stoi już nad grobem, więc priorytetowy dla królestwa staje się problem następcy, a wokół roztaczają swoją burzliwą aurę lata trzydzieste XX wieku. Temat dla kina fantastyczny.
Szkopuł jednak w tym, że w Jak zostać królem ówcześnie panujący nastrój grozy i niepewności zostaje ukazany jedynie pobieżnie: Albert już jako Jerzy VI zostaje powiadomiony, że Anglia właśnie przystąpiła do wojny z Niemcami, więc biedny król musi wygłosić przemówienie; w oglądanym przez bohaterów filmie widzimy też migawkę wystąpienia Hitlera, porywającego tłumy swoją histeryczno-manipulacyjną przemową – więcej polityczno-społecznych ujęć brak. Opowiadana historia, gdyby ją pozbawić historycznego anturażu, przypomina schemat filmu familijnego, którego głównym bohaterem jest wyalienowany z rodziny i rówieśniczego środowiska chłopiec, poszukujący przyjaciela, będącego receptą na całe zło.
Motyw poszukiwania własnego głosu to chyba najciekawszy i najpiękniejszy temat filmu, dlatego pozostaje żałować, że został potraktowany skrótowo, pobieżnie i banalnie. Scena, w której Firth w majestatycznej katedrze westminsterskiej wykrzykuje, że ma coś do powiedzenia, że ma swój głos, jakoś nie przekonuje. Jest zbyt prostym, zbyt emfatycznym zwieńczeniem równie uładzonej podróży w głąb siebie, którą Albert odbywa w filmie. Zdolność wypowiedzenia własnych myśli, siebie jako podmiotu, oznacza wszak odnalezienie własnej tożsamości, której budowanie zajmuje długie lata, jest okupione zwątpieniem i licznie popełnianymi błędami. Gdy ogląda się Jak zostać królem, ma się natomiast wrażenie, że przemiana z zahukanego książątka w świadomego siebie króla nastąpiła niemalże natychmiastowo – zbyt płynnie, zbyt prosto.
Hooperowi nie udało się pokazać niejednoznaczności, która jest nieodłączną częścią tej historii. Jerzego VI bycia królem uczy przecież niedoszły aktor, można by więc zapytać, co w rzeczywistości oznacza noszenie korony królewskiej (czy tylko wyuczoną grę skaczącej na sznurkach marionetki?). Reżyser tego nie robi, a ja wciąż mam w pamięci niezwykle subtelne i dające do myślenia ujęcie tego problemu przez Frearsa w Królowej i nie mogę się pogodzić z tym „zaniedbaniem”. Co więcej, na tronie angielskim zasiada król, który pojęcia nie ma o swojej roli, a tymczasem wybucha II wojna światowa i kraj zostaje włączony do walki z Niemcami. Hooper nie pokazuje dwuznaczności tego faktu; widzowi w zamian zostaje zasugerowane w finale, że jeżeli Bertie dobrze wygłosił przemówienie (przezwyciężył własne słabości), to z rządzeniem też sobie poradzi. Z historii wiemy natomiast, że panowanie Jerzego VI osądzane jest bardzo różnie, niektórzy oskarżają go wręcz o zniszczenie imperium brytyjskiego. Wreszcie, paradoksalnie, brakuje też spojrzenia na tę trudną sytuację z perspektywy głównego zainteresowanego. Co prawda Albert żali się, że on nigdy nie chciał być królem, że chciał oddać to brzemię bratu, widzimy, z jakim trudem przychodzi mu zachowywanie się z dystansem wobec ukochanych dzieci (za te sceny reżyserowi można pogratulować), nie dostrzegam jednak w filmie faktycznego wymiaru tego, bądź co bądź, wewnętrznego dramatu, który mógł przeżywać przyszły król. Opowieść o jego doświadczeniach Hooper zgrabnie układa z kilku klisz: Bertie płacze przy żonie, trzymając w rękach dokumenty państwowe, których nie rozumie, odchodzi w angielską mgłę po kłótni z Loguem, cierpi katusze przed każdym wystąpieniem (ale dostrzegamy to tylko dzięki grze Firtha). Efektownie, ładnie, ale nieprzekonująco. Dla porównania: czy można zapomnieć scenę z Królowej, w której Elżbieta II, na co dzień silna i zdystansowana, gdy wreszcie zostaje sama na odludziu, wybucha skrywanym płaczem? Płaczem wyrażającym kumulowaną konsekwentnie przez cały film rozpacz z powodu nierozstrzygalności dylematu, przed którym stanęła. Nie ma tu krzyku, nie ma efektownego tła pięknej katedry, nie ma „przyjaciół na dobre i na złe”, jest tylko ona – władczyni, która musi z godnością ustąpić nowym czasom, bo nie ma już dla niej miejsca.
Można oczywiście stwierdzić, że to inna sytuacja, ale historyczny Jerzy VI znalazł się w położeniu wcale nie łatwiejszym niż Elżbieta II. Musiał unieść niewyobrażalny ciężar schedy przodków w obliczu wojny. Królowanie w takich czasach odebrało mu wątłe zdrowie (zmarł niedługo po wojnie w 1952 roku na raka); by zostać królem musiał też poświęcić wszystko, co było dla niego najcenniejsze: swobodę, wolność, możliwość bytowania w swojej wewnętrznej samotni. Hooper nie pokazuje w pełni, jak wielki to mógł być dramat dla człowieka, który zupełnie nie był na to przygotowany; jak wielki musiał być rozdźwięk między dotychczasowym życiem Bertiego, a tym, które zdecydował się „odegrać”. Szkoda, bo mogłyby to być sceny zapisane złotymi zgłoskami w historii kina.
W filmie zostało też powiedziane, że żona Bertiego nie zgadzała się na zaręczyny, bo bała się królewskiego życia (ślicznie cukierkowa jest ta scena). Historia zaś mówi, że stało się tak, gdyż była ona ponoć zakochana w Edwardzie, prawowitym następcy. Tymczasem w filmie relacja Alberta z bratem również jest przedstawiona pobieżnie, nic jej nie niuansuje, nie czyni dwuznaczną, wiemy tylko, że Bertie żyje w cieniu Edwarda i w pewien sposób się go boi. Podobnie pokazany został związek Albert – Jerzy V.
W moim odczuciu Hooper jedynie „prześlizgnął” się po tej niezwykle interesującej i niewyeksploatowanej historii króla Jerzego VI. Ujął ją w konwencję ładnego, porządnie zrobionego (walorów estetycznych odmówić mu nie można, nominację do Oskara za montaż uważam jednak za nieporozumienie), przyzwoicie opowiedzianego, zabawnego filmu, który jeśli nie jest podszyty ironią, trąci banałem. Odnaleźć można w The King’s speech zaczątki kilku wątków, które mogłyby zostać ciekawie poprowadzone, ale żaden z nich nie doczekał się satysfakcjonującej mnie realizacji. Moje konsumenckie podniebienie uratował duet Firth – Rush, dlatego nie jestem zniesmaczona, tylko zwyczajnie zawiedziona, że tak płytko, tak słodko i mało w stosunku do potencjału, który tkwił w pomyśle na tę opowieść. Na film dotarłam przepełniona pragnieniem doświadczenia niezmąconej kinowej przyjemności, a wychodzę niespełniona. Z nadzieją jednak, że następny „pożądany film” zmąci mój codzienny spokój i pozwoli urosnąć jak Alicji, bym mogła, choć przez chwilę, obejrzeć świat z zadziwiającej mnie perspektywy.
Jak zostać królem (The King's Speech)
grają: Colin Firth, Geoffrey Rush, Guy Pearce, Helena Bonham Carter
reżyseria: Tom Hooper,
scenariusz: David Seidler,
zdjęcia: Danny Cohen,
muzyka: Alexandre Desplat,
kraje: Australia, Wielka Brytania,
rok: 2010,
Kino Świat