The Wire

Kreatorzy: David Simon, Ed Burns
2002–2008, HBO

I’ll do what I can to help y’all. But, the game’s out there, and it’s play or get played. That simple. 
(Omar )

Ulubieniec krytyków i medioznawców. Na temat tego serialu powstały niezliczone eseje akademickie oraz kursy na najlepszych uniwersytetach, m.in. na Harvardzie, w Berkley i Middlebury. Porównywany do Wojny i pokoju Tołstoja, analizowany na równi z najlepszą literaturą. Ze względu na swoją jakość, drobiazgowość i autentyzm określany nie w kategoriach serialu telewizyjnego, ale „telewizyjnej powieści”. The Wire wyprodukowany został przez HBO – stajnię, z której wychodziły najlepsze i najciekawsze seriale ostatniej dekady, napisali go jednak ludzie spoza branży: David Simon, dziennikarz, parający się również literaturą non-fiction, oraz Ed Burns, były policjant. Stworzyli oni niezwykle spójną wizję świata, który zamyka się w obrębie przemysłowego miasta na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych – Baltimore. Przez pięć sezonów penetrują pięć różnych aspektów życia i problemów, z jakimi miasto się zmaga: nielegalny handel narkotykami, system portowy, politykę władz miasta, szkolnictwo i media. Gatunkowo The Wire można by określić jako dramat policyjny, jednak nie ma tu dobrych policjantów i złych przestępców. Każdy ma coś na sumieniu, każdy codziennie grzeszy, postaci nie da się po prostu polubić. Brakuje tu również głównego bohatera, natomiast postaci drugo- i trzecioplanowe zostają doskonale sportretowane głównie dzięki drobnym szczegółom. Do świata The Wire nie można wejść w połowie pierwszego sezonu i nadgonić dzięki typowym dla seriali przypominaniu minionych wątków. Brak wprowadzenia w historię i wskazówek pomagających nam się odnaleźć w świecie przedstawionym sprawia, że serial staje się wymagającą lekturą. Zgodnie z założeniami twórców zostajemy wrzuceni od razu na głęboką wodę, zdezorientowani i zagubieni. Z czasem jednak poszczególne elementy serii układają się w całość, dostarczając niebywałej przyjemności.

Co potem?
Historia The Wire przypomina losy niedocenianego za życia artysty, którego dzieła osiągają na aukcjach zawrotne sumy dopiero po jego śmierci. Serial nie miał wysokiej oglądalności w czasie swojego nadawania, doceniony został dopiero, gdy się skończył i dumnie wkroczył do sal wykładowych Harvardu. Kreator David Simon powrócił wraz z miniserią Generation Kill – zaadaptowaną na potrzebny telewizji książką amerykańskiego żołnierza podczas inwazji w Iraku.

Fanowski trailer pierwszego sezonu:




Six Feet Under

Kreator: Alan Ball
2001–2005, HBO

Hi. You've reached David and Keith but we can't come to the phone right now because we're too gay.  
(David Fisher)

Chyba najsmutniejszy serial, jaki do tej pory powstał. Zamiast wesołego gagu na początku każdego epizodu wita nas kolejna śmierć, czasem tragiczna, czasem komiczna, zawsze bolesna dla bliskich.  Kolejny raz telewizja HBO zdecydowała się złamać społeczne tabu – wyprodukowała serię o dysfunkcyjnej rodzinie i neurozach pracowników zakładu pogrzebowego Fisher & Sons. Serial naturalistycznie traktuje ludzkie ciało, nie oszczędzając nam szczegółów pracy tanatopraktatora, czyli osoby przygotowującej ciało zmarłego do pochówku. Refleksje na temat życia nachodzą głównych bohaterów najczęściej w trakcie czynności balsamowania lub malowania nagich zwłok.

Sześć stóp pod ziemią
objawiło także światu przyszłego ulubieńca tłumów – seryjnego mordercę Dextera. Zanim Michael C. Hall zaczął ćwiartować swoje ofiary i wyrzucać je do oceanu, był konserwatywnym gejem, który śpiewa w kościelnym chórze i głosuje na republikanów. Twórca serialu – Alan Ball (scenarzysta American Beauty) – po raz pierwszy w historii amerykańskiej telewizji zdecydował się na to, by homoseksualistę uczynić jednym z głównych bohaterów. W dodatku został on przedstawiony w niestandardowy sposób, bez stereotypowych manieryzmów. Frances Conroy, wcielająca się w seniorkę rodu Fisherów Ruth, to wydarzenie dekady. Całkowicie zasłużenie Six Feet Under otrzymało aż siedem statuetek Emmy i trzy Złote Globy.

Co potem?
Gdy Alan Ball pogrzebał już wszystkich swych bohaterów z Sześciu stóp pod ziemią, powrócił do żywych z nowym projektem, lecz nadal pod znakiem Tanatosa. Jego nowe dzieło – True Blood – czerpie garściami z gatunków teenage i hajpu ostatnich lat – wampiryzmu.

Popis Frances Conroy:





Sex and the city
Kreator: Darren Star
1998–2004, HBO

You got what I want? You got what I need?? What I want... is to get laid. What I need... is to get laid. I need to get laid!
(Miranda Hobes)

Cztery kobiety po trzydziestce zamieszkujące serce Manhattanu, każda piękna i seksowna na swój sposób, mają świetnie rozwijające się kariery i mnóstwo pieniędzy na drogie lunche, ubrania i fetyszyzowane do granic możliwości buty. Każda z nich zdaje sobie sprawę ze swoich walorów, wykorzystując je w seksualnych eskapadach, bez pruderii i stygmatu „starej panny”. W dodatku panie wzajemnie się wspierają, tworząc swoisty substytut rodziny. Kreator serialu – Darren Star – odważył się nawet jedną ze swoich bohaterek uczynić otwarcie biseksualną, a inną obciążyć popełnioną bez poczucia winy aborcją. Pop feminizm w najczystszej formie. Dzięki tej serii cały świat usłyszał i zobaczył, jak z kobiecych ust nagminnie padają słowa „fuck”, „orgazm”, „wibrator” i „lubrykant”. Sześć sezonów, osiem złotych globów i kilkadziesiąt innych nagród, dwie wersje kinowe i szpilki od Manolo Blahnika, które zna każda kobieta – to zasługuje na miejsce w pierwszej dziesiątce najlepszych seriali dekady.

Co potem?
Dwie żenujące wersje kinowe, druga właściwie na granicy wytrzymałości wizualnej. Książka Kim Catrall (serialowej Samanthy) pod znamiennym tytułem Satisfaction: The Art of the Female Orgasm – to materialne post-serialowe wytwory. Ważniejsze są jednak pielgrzymki do Nowego Jorku śladami Carrie Bradshow, oferta zakupów ze stylistami, którzy ubiorą cię tak, jak w serialu, i status ikoniczny w popkulturze, jaki ciągle ma Seks w wielkim mieście w sześć lat po zakończeniu.

Samantha Jones w najlepszej formie:




Oryginalna kolumna Candance Bushnell w New York Observer.



Lost
Kreatorzy: Jeffrey Lieber,  J. J. Abrams, Damon Lindelof
2004–2010, ABC

Don't tell me what I can't do
 
(John Locke)

Największy szał dekady. Przez chwilę, w trakcie pierwszych sezonów tego serialu, WSZYSCY o nim mówili, snuli interpretacje i prowadzili dyskusje.
Armia scenarzystów Zagubionych opanowała do perfekcji sztukę cliffhangerów, czyli gwałtowanego ucinania epizodu w najbardziej emocjonującym momencie, gdy wręcz umiera się z ciekawości, chcąc wiedzieć, co się wydarzy za chwilę. Złożona i innowacyjna narracja, przełamywanie gatunkowych schematów oraz rozszerzanie serialowego świata poza ramy telewizji (strona internetowa fikcyjnej linii lotniczej Oceanic oraz ARG – alternate reality games) to największe zasługi twórców tego hitu: Jeffreya Liebera, J. J. Abramsa i Damona Lindelofa. Lost było niczym odwrócone puzzle, które zamiast z każdym odcinkiem coraz lepiej do siebie pasować i układać się w jedną całość, przynosiły coraz więcej zagadek, tajemnic i zagmatwania fabuły. Choć zakończenie tej serii nie okazało się satysfakcjonujące i stopień absurdu fabularnego osiągnął apogeum w czasie podróży bohaterów w czasie i przestrzeni, nic nie ma prawa odebrać Zagubionym ich zasłużonego miejsca wśród najlepszych z najlepszych.

Co potem?
Lost Encyclopedia, Finding Lost: The Unofficial Guide, Ultimate Lost and Philosophy: Think Together, Die Alone, Lost and Philosophy: The Island Has Its Reasons, The Gospel According to Lost, The Myth of Lost: Solving the Mysteries and Understanding the Wisdom – to tylko jedna setna tytułów dotyczących serialu. Oprócz tego również niezliczone parodie i satyry na Zagubionych (David Letterman, Conan O'Brian, Family Guy – by wymienić jedynie kilka).

Scenarzyści


Aca-fan Jason Mittel o Lost


Mad Men
Kreator: Matthew Weiner
2007–?, AMC

What you call love was invented by guys like me to sell nylons.  
(Don Draper)

20 900 000 wyników wyszukiwania Google i absolutnie panująca MadMenomania. Kto nie jeszcze nie widział, powinien jak najszybciej wsiąść z Donem Draperem i agencją Sterling Cooper do wehikułu czasu, który przenosi nas w niewinne lata 60. w samym sercu Nowego Jorku. Z nostalgią patrzymy wstecz – wtedy dopiero rodził się dzisiejszy rozpasany konsumpcjonizm i jego największa dźwignia, czyli reklama. Wtedy jeszcze nikt straszył nas - widzów rakiem i niechybną śmiercią, gdy zaciągaliśmy się ulubionym papierosem, a na rozwój płodu nic nie wpływało lepiej niż koktajl Cosompolitan. Mad Men można oglądać dla wytwornego stylu, pięknych kobiet, strojów z epoki, doskonałych dialogów czy lekcji amerykańskiej historii, ale można również bacznie śledzić wszelkie intertekstualne tropy (patrz epizod „Chryzantema i miecz” i link poniżej) oraz krytykę naszego dzisiejszego stylu życia.
Trudno uwierzyć, biorąc pod uwagę ogromną popularność serialu, że jego twórca Matthew Weiner (współtwórca między innymi Rodziny Soprano) czekał aż siedem lat na realizację swojego projektu. Żadna komercyjna stacja nie chciała podjąć się produkcji serialu osadzonego w tych barbarzyńskich czasach, gdy nie znano jeszcze pojęcia „political correctness” i „mobingu”. Wreszcie kanał AMC, z pożytkiem dla siebie, debiutując w samodzielnej realizacji serialu dramatycznego, zainwestował w pomysł Weinera. Zainwestował całkiem sporo, ponieważ koszty każdego odcinka to niebagatelne dwa miliony dolarów. I to naprawdę dobrze wydane dwa miliony.

Co potem?
Mad Men przez cztery lata utrzymywał świetny poziom, z sezonu na sezon stając się co raz lepszym serialem, a wielu uznało, że sezon niedawno zakończony był jego najlepszym. W oczekiwaniu na piątą odsłonę możemy stworzyć swojego madmenowego avatara i rozkoszować biustem Christiny Hendricks, która gości na wszystkich najważniejszych okładkach.

MadMen Yourself



The medium is the message – Joan Harrison cytuje McLuhana
http://www.youtube.com/watch?v=eteErs0GCBQ&feature=related



In Treatment
Kreator: Hagai Levi
2008–?, HBO

In my profession we say that the customer is always wrong. It's a therapists' joke.

(Paul Weston)

Serial ten oparty jest na izraelskim dramacie Be'Tipul, który zdobył wszelkie możliwe nagrody telewizyjne w Izraelu. Hipnotyczny, acz kameralny serial, który nie pozwala się odlepić od ekranu telewizora, podobnie jak Lost w swych najlepszych momentach. Podczas krótkich, 25-minutowych odcinków przechodzimy sesję terapeutyczną z Paulem Westonem (Gabriel Byrne) i jego pacjentami – galerią arcyciekawych postaci. In Treatment jest w całości oparty na dialogach, zachowuje jedność czasu i przestrzeni – dziejąc się w czasie rzeczywistym i sprawiając wrażenie kręconego jednym ujęciem. Paul przez cztery dni leczy swoich czterech pacjentów (neurotyczną młodą lekarkę, parę małżeńską, nastoletnią niedoszłą samobójczynię oraz pilota F-16, który zbombardował iracką szkołę), piątego dnia sam potrzebuje terapii u swojej mentorki w stanie spoczynku – Giny (Diane Wiest). Serial drwi z mody na niezwykłe rozwiązania narracyjne, przełamywanie stereotypów i tabu czy zabawę z konwencjami – jest pod tym względem wręcz archaiczny. Mimo pozornego „nic się nie dziania”, niezmieniającej się formuły, braku niezwykłych zwrotów akcji czy choćby oryginalnego stylu wizualnego, warto wybrać się na tę terapię, gdyż Gabriel Byrne w roli terapeuty w kryzysie przypomni nam, czym jest doskonałe aktorstwo.

Promocja trzeciego sezonu:


Buffy: The Vampire Slayer
Kreator: Joss Whedon
WB Television Network, 1997–2003

Into every generation a Slayer is born: one girl in all the world, a chosen one.

(opening serialu)

Filigranowa dziewczyna, koniecznie blondynka o wielkich, tak zwanych sarnich oczach, w których czai się strach, późnym wieczorem wraca do domu. Mroczne ulice, może jakiś cmentarz, w okolicy nie ma żywego ducha i tak dalej. Oczywiście idzie sama, jej chłopak, pewnie gwiazda licealnej drużyny futbolowej, jak zwykle był zbyt leniwy, by ją odprowadzić. Nerwowo rozgląda się na boki i nagle krzyk zamiera jej na ustach… Cięcie. Znamy ten typ, znamy tę scenę. Ale gdyby tak ta dziewczyna nagle wyciągnęła broń… albo jednym kopniakiem powaliła napastnika (koniecznie dwa razy większego od niej i najlepiej wampirycznego) na ziemię, rozbijając przy okazji w drobny mak stereotyp uroczej i słodkiej cheerleaderki, który stoi jej na drodze?
Taki w przybliżeniu koncept na początku w 1992 roku przyszedł do głowy Jossowi Whedonowi. Wyprzedził tym samym Spice Girls, które dopiero później miały wyśpiewać ideały Girl Power. Scenariusz Whedona zrealizowano, w obsadzie pojawił się nawet Luke Perry (tak, Dylan z BH90210), ale na film spuśćmy zasłonę milczenia. Liczy się serial. Liczy się tylko serial Buffy: The Vampire Slayer.
Miejsce akcji: kalifornijskie liceum w fikcyjnym Sunnydale, fabryce prawdziwego horroru (nie tylko teenage angst), faktycznym przedsionku do piekła na ziemi. Bohaterowie: Buffy Summers (Sarah Michelle Gellar) – pogromczyni wampirów; Scooby Gang, slayerettes – jej wierni przyjaciele oraz pomocnicy w walce z demonami spod i nie z tego świata; Rupert Giles (Anthony Stewart Head) – jej Watcher, to znaczy trener i dorosły doradca. Misja: walka ze Złem, które ukrywa się pod postacią Big Bad (Wielki Zły/Zła/Zło). Właściwie to o tym jest ten serial. Ale treść i forma, , pola interpretacyjne, jakie otwierają, intertekstualne nawiązania, jakie można dostrzec w samym serialu, oraz jego siła oddziaływania na kulturę popularną, a przede wszystkim twórczy sposób, w jaki ją wykorzystuje, nieustanna gra znaczeń, z jaką widz ma tu do czynienia – to bogactwo, którym można obdzielić kilka wytworów (co za okropne i nie przystające do Buffy słowo!) kultury popularnej. Dochodzą do tego fantastyczne rozwiązania formalne – czy to na poziomie konstrukcji serii, czy poszczególnych odcinków, by wymienić tylko kilka naprawdę dziejowych: Hush, Once More with feeling, Tabula Rasa, The Body. Nie dziwi zatem, że serial Jossa Whedona jest najszerzej komentowanym w amerykańskim środowisku akademickim dziełem (o, już lepiej), jakie wydała kultura popularna, a nawet przedmiotem osobnej dyscypliny naukowej – Buffy studies. Akademicy kochają Buffy, fani kochają Buffy, krytycy kochają Buffy, twórcy seriali również kochają Buffy (udowadniają to, inspirując się tematem czy formą). Scenarzyści współpracujący z Whedonem tworzyli i tworzą seriale z najwyższej półki (patrz: Wikipedia) albo jak Marti Noxon, piszą scenariusze dla hollywoodzkich produkcji (wchodzący na ekrany w lutym I am number four w reżyserii D. J. Caruso).
Joss Whedon i stworzone przez niego uniwersum wyznaczyli standardy dla serialowych produkcji science fiction i kropka. Poza tym Buffy: The Vampire Slayer to 144 odcinki, w których spotykają się piękno, dobro i prawda. Tak, nie ukrywam, że ja też kocham Buffy.

Co potem?
Komiksy oparte na scenariuszu Jossa Whedona, którego wyobraźni nie ograniczają tu środki finansowe przeznaczone na produkcję, a Buffy Universe nabiera epickiego wręcz rozmachu. Finał ósmej kanonicznej serii, ósmy tom zbiorczy – Last Gleaming ukaże się w tym roku. Planowana jest dziewiąta seria. Ponadto spin-off – telewizyjny serial Angel (sześć serii) zrealizowany również przez Jossa Whedona.
Niestety to nie wszystko – Warner Bros zapowiada realizację pełnego metrażu Buffy: The Vampire Slayer, ale Joss Whedon nie został uwzględniony na liście płac. Zarówno twórcy i aktorzy, jak również fandom Jedynej i Prawdziwej Buffy stworzonej przez Whedona i zagranej przez Sarah Michelle Gellar mają dla tego projektu dwa słowa: Święte. Nie.

A miny mają przy tym mniej więcej takie:




Veronica Mars

Kreator: Rob Thomas
CW, 2004–2007

You know what they say about Veronica Mars: she's a marshmallow.

(Veronica Mars)

Ulubiona produkcja Jossa Whedona, który nazwał ją Harrym Potterem wśród seriali. Dla mnie komplement z ust twórcy Buffy: the Vampire Slayer to wystarczający powód, by ten serial oglądać. Mało? To również piękne odświeżenie tradycji kalifornijskiego kina noir. Bo choć to świat pełnego słońca, w którym kabriolety sunące wzdłuż plaży zawsze mają opuszczone dachy, to jednak mrok czai się tuż za rogiem i jest naprawdę mroczny. To zasługa świetnego scenariusza Roba Thomasa, współtwórcy Dawson’s Creek (po naszemu – polsatowskiego Jeziora Marzeń) oraz autora skasowanego w zeszłym roku, dobrze zapowiadającego się Party Down.
Serial oparty jest na zgrabnej i sprawdzonej konstrukcji case’owej. Veronica, jak jej starsi koledzy po fachu – figura ojcowska wszystkich detektywów Sherlock Holmes czy jego najnowsza inkarnacja – Gregory House, w każdym odcinku rozwiązuje jakąś drobniejszą sprawę (pomaga komuś ze swojego nastoletniego otoczenia odnaleźć ojca, samochód lub ściągnąć dług od wyjątkowo niesympatycznych nerdów z miejscowego college’u). Czasem pomaga jej w tym ojciec – profesjonalny prywatny detektyw. Ale pojedyncze oderwane od siebie case’y oraz życie w piekle Neptune High to plan pierwszy. Każdą z (niestety tylko) trzech serii spina jedno poważniejsze śledztwo, prawdziwie „plutoniczna sprawa”, której czas pozaszkolny poświęca Veronica Mars. Ma tego czasu sporo, gdyż nie kąpie się w blasku popularności, a w chłodnym cieniu, w którym przyszło jej teraz egzystować, mało kto w ogóle chce z nią rozmawiać. Rację ma Courtney Taylor-Taylor z The Dandy Warhols, który w czołówce śpiewa Long time ago we used to be friends (ang. dawno temu byliśmy przyjaciółmi). 45 minut każdego z dwudziestu kilku odcinków nie kryje prawdy o liceum – dla loserów to emocjonalno-towarzyskie piekło na ziemi. Taką wyalienowaną Veronicę poznajemy, a to, że kiedyś była najfajniejszą dziewczyną w szkole i miała najfajniejszego w tej szkole chłopaka, wiemy tylko z retrospektyw i jej narracji z offu.
Nie dziwi, że doskonałą w roli Veronici (pełniącej również funkcję narratorki serialu) Kristen Bell, wybraną do tej roli z ponad 500 kandydatek, zaproszono później, by to ona nadała głos tajemniczej, ale i dosyć złośliwej (xoxo) Gossip Girl. Błyskotliwe i ostrzejsze niż kołek Buffy Summers dialogi oraz cięte riposty sprawiły, że serial mimo braku oszałamiającej oglądalności stał się oczkiem w głowie krytyków. Żal, że po trzech seriach z anteny zepchnęły go panny z Pussycat Dolls i ich reality show. Zrozpaczeni fani w reakcji wysłali do siedziby stacji CW dziesięć tysięcy batonów Mars, licząc, że pokrzepi to nadawców na tyle, że przywrócą Veronicę i jej entourage widzom.

Co dalej?
Od 2007 roku, gdy serial ostatecznie zszedł z ramówki, co jakiś czas pojawiają się informacje, że rozważana jest pełnometrażowa dokrętka. Mimo tysięcy fanów na facebookowej stronie potencjalnego filmu, wieść niesie, że produkcja jednak nie powstanie. Łzy wysychają, DVD z trzema seriami zostają.

Opening serialu:



Firefly
Kreator: Joss Whedon
Fox, 2002–2003.

There's no place I can be
Since I found Serenity
But you can't take the sky from me...

(opening Firefly)

Jedna seria i tylko piętnaście odcinków. Do tego pełny metraż Serenity. Plus trzy komiksowe miniserie oraz gra RPG. W zderzeniu z serialowymi monumentami, jak The Sopranos (9 serii), The Wire (5) czy Six Feet Under (5) czy poprzedzająca go w dorobku Jossa Whedona Buffy (7+1 sezonów) to naprawdę skromniutki wynik. Produkcję serialu odwołano po pierwszej serii, przez co trafił (obok między innymi Veronici Mars) na sam szczyt listy „nieodżałowanych, przedwcześnie porzuconych produkcji telewizyjnych”. Żal jest wielki, ale w przypadku tego serialu mniej (odcinków) znaczy więcej (dobra i przyjemności), czym często nie może się pochwalić niejeden z telewizyjnych długodystansowców.

Firefly to – w największym skrócie – western w kosmosie. Przemieszanie gatunków to pokusa, której dał się uwieść nie tylko Joss Whedon. Niedługo na ekranach pojawi się wyczekiwana produkcja, w której ze wszelkim prawdopodobieństwem jacyś kowboje (w tym Daniel Craig w przedziwnym duecie z Harrisonem Fordem) spotykają jakichś kosmitów – mowa o Cowboys and Aliens w reżyserii Johna Favreau (Iron Man), amerykańska premiera: lipiec 2011. Uniwersum ukazanym przez Whedona rządzą siły Alliance – nowego, wszechświatowego imperium, powstałego po ostatecznej bitwie nawiązującej do starcia pod Gettysburgiem, stworzonego przez sprzymierzonych ze sobą Amerykanów i Chińczyków. Niby kosmos, ale bardziej Dziki Zachód, który w statkach kosmicznych-dyliżansach przemierzają zarówno zwyczajni podróżni, jak i przemytnicy oraz wszelkiego typu reprezentanci zbrodniczego elementu. Serenity, statek typu Firefly, dowodzony przez kapitana Malcolma Reynoldsa (Nathan Fillion), wcześniej walczącego po stronie niepodległościowców, to jeden z dyliżansów do wynajęcia. Jego dzielna załoga, jak na dzielną załogę, przystało nie boi się niczego (oprócz Reaversów, jak każdy), potrafi kląć po chińsku (jak każdy w tym postunijnym świecie), jest pierwsza do bitki i wypitki, a w czasie od nich wolnym przyjmie (niemal) każde zadanie, byle było dobrze płatne w porządnej walucie. Zlecenia „na bogato”, jak to mają w naturze, nie zdarzają się co dzień, więc ostatecznie Selenity przyjmuje na pokład młodego lekarza Simona z jego tajemniczym ładunkiem… I tyle na temat fabuły, bo serial jest krótki, a jak wiadomo, niezwykle reglamentowane dobro należy oszczędzać. W ramach wabika – Christina Hendricks (tak, Joan Harris z Mad Men), jakiej nie znamy, w ważnej drugoplanowej roli.

Co dalej?
Serenity – zrobiony ze sporym rozmachem ciąg dalszy w postaci pełnego metrażu, w którym rozwijają się i zamykają otwarte w serialu wątki, a dręczące tajemnice znajdują rozwiązania. Poza tym komiksy i gry. Oraz możliwość rytualnego oglądania całości, które nie wymaga poświęcenia tygodni czy miesięcy, lecz jednego skromnego weekendu.

Fanowska wersja openingu – Simon Tam MD




True Blood

Kreator: Alan Ball
HBO, 2008–?

Now here's the weather!
(Russel Edgington)

Word notorycznie zamienia tytuł tego serialu na True Blond. I zabawne, i trafne. Główną bohaterką, podobnie jak w Buffy: The Vampire Player oraz Veronici Mars, uczyniono tu bowiem długowłosą blondynkę. I podobnie jak jej kalifornijskie młodsze koleżanki Sookie Stackhouse (Anna Pacquin) energicznie przełamuje stereotyp „blond lasi” uwieszonej na silnym męskim ramieniu. A kto jak kto, ale Sookie do dyspozycji ma ich kilka…
True Blood to kreacja Alana Balla, na przełomie wieków noszonego na rękach za figurujący i w naszym zestawieniu rodzinny dramat Six Feet Under. To również pokłosie niezwykle wpływowego zwrotu wampirycznego, który nastąpił w kulturze popularnej parę lat temu. W tej serialowej wersji wampirycznej opowieści atmosfera mocno tradycyjnego amerykańskiego Południa (miejsce akcji – Louisiana – to jeden z konserwatywnych Jesuslands) przenika się z tradycjami klasycznej opowieści gotyckiej osadzonej na południu. Jest duszno i straszno, a wizualnie zapowiada to już fantastyczna czołówka, dzieło mistrzów z Digital Kitchen, autorów sekwencji początkowych Dextera i Six Feet Under.
Wampiry w tym świecie dzięki japońskiemu wynalazkowi – sztucznej krwi pod postacią szeroko dostępnego napoju TruBlood – zaliczają śmiałe wyjście z trumien aspirują do równorzędnych obok ludzi (a z czasem – jak się okazuje – nie tylko nich) członków społeczeństwa. W tle wydarzeń pierwszej serii, których centrum stanowią poszukiwania mordercy kobiet grasującego w mieścinie Bon Temps gdzieś w Lousianie, pojawia się wątek polityczny i emancypacyjny, który przywodzi na myśl tożsamościowe dylematy mutantów z trylogii X-Men Bryana Singera.
Po jednym z mocniejszych serialowych cliffhangerów w S01E12 dostajemy drugą serię. Choć „Bóg nadal nienawidzi kłów” (God hates fangs – co jest jasnym nawiązaniem do homofobicznego hasła God hates fags – ang. „Bóg nienawidzi pedałów”), konceptu brakuje, jest słabo i rozczarowująco. Warto jednak wytrzymać zdające się nie mieć końca „dzikie wybryki w Bon Temps” (takie ujęcie sprawy pozwala uniknąć grzechu spoilerowania) oraz antywampiryczną krucjatę, i powstrzymać się od porzucania serialu. Wszelkie straty moralne zrekompensuje zeszłoroczna trzecia seria. Błyskotliwość dialogów wzrasta, atmosfera się zagęszcza, przy okazji rozwiązują się niektóre z tajemnic, pojawiają się nowe krwiste (sic!) postacie, a i w starych, w tym w ulubieńcu wszystkich dam, wampirze Ericu Nortmanie, krew zaczyna szybciej krążyć. Wątki emancypacji mniejszości czy krucjaty przeciwko inności ucieleśnianej przez wampiry niemal zupełnie znikają, a na plan pierwszy wysuwają się seks, krew i przemoc podane w mocno przesterowanej formie. Popkulturowy blog io9.com zakończenie S03E09 Everything is broken uznał za najlepsze zakończenie odcinka serialu w historii i naprawdę doniosłą chwilę dla telewizji. Po tym wydarzeniu oraz „prosto-w-twarz” okładce magazynu „Rolling Stone” (poniżej) nasuwa się pytanie: Alanie! Serialu! Quo vaditis?

Co potem?
Oglądalność trzeciej serii trzymała się dobrze, a końca na razie nic nie zapowiada. Nowa dostawa popcornu dla inteligentnych, jak swoje dzieło określił Alan Ball, już 12 czerwca 2011.

Okładka „Rolling Stone” z sierpnia 2010


Ewa Drygalska – The Wire, Mad Men, SATC, Lost, In Treatment, Six Feet Under.
Kaja Klimek – Buffy: The Vampire Slayer, Veronica Mars, Firefly, True Blood.