Niewielka, stustronicowa książeczka rozpoczyna się sceną pogrzebu. Umiera ojciec Rupiecia. Minispektakl funeralny, który inscenizuje rodzina, brzydzi bohatera swoją fasadowością: brakuje puenty, brakuje kropki nad i, w tym nastroju żałoby nie ma prężności, siły, tragedia, jaką tu celebrują, jest jakaś bezzębna. Rupieć chce coś zrobić. Nie wie za bardzo, co (…), ale na pomoc przychodzi mu Strupieszała Jadwiga [babcia – K.T.], która omdlewa, osuwając się na niego. Łapie ją, przytula, ten ruch jest płynny, dokładnie taki, jaki być powinien. Żałobników ten widok podnosi na duchu, pogrzeb można zaliczyć do udanych, zmarły został pożegnany, jak należy. Syn nadał wydarzeniu sens poprzez wykorzystanie chwili, która wydawała mu się idealna dla zamaskowania jednej pozorności drugą. To zresztą zasada rządząca całym jego życiem.
Śmierć rzeczywistego ojca to chwila narodzin ojcowskiego fantazmatu. Wywłaszczony z samego siebie Rupieć pragnie (niczym w teorii psychoanalitycznej – ale miałkiej i bezbarwnej relacji bohatera z ojcem odpowiada tylko psychoanaliza dla ubogich) przeprowadzić triumfalne, symboliczne ojcobójstwo.
Syn pieczołowicie pielęgnuje w sobie ojcowskie piętno, bo daje mu ono wygodne uzasadnienie dla zachowań, którymi, jako humanista i marksistowski krytyk literacki (a i samą metodologię krytyczną wybrał przez wzgląd na ojca, bowiem gdyby musiał coś napisać o jego potworkach, pewnie stwierdziłby, że są wyrazem fałszywej świadomości proletariusza, którego grafomańskie wiersze stanowią groteskowe potwierdzenie tego, że Kapitał odebrał mu intelektualne narzędzie do wyrażania protestu z powodu swojego ekonomicznego wykluczenia), pogardza, a mimo to wciąż się ich dopuszcza. Rupieć nie stroni od seksu i alkoholu, chętnie doświadcza utraty kontroli, co pozwala lepiej znosić ślady ojcowskiej dominacji: chlał i łupał, żeby choć przez chwilę poczuć się wolny. Erotyczno-alkoholowa rozwiązłość są – co oczywiste – kompulsywne i bohater jest tego doskonale świadomy. A jednak łazi i łupie, bo czerpie perwersyjną przyjemność z namysłu nad własnym cierpieniem, w które wprzągł go ojciec. I choć bohater deklaratywnie gardzi rozbudowaną introspekcją w stylu najbardziej kiczowatych nurtów młodopolszczyzny, dzięki obsadzeniu ojca w roli winowajcy znajduje potwierdzenie wybranej przez siebie estetyki życia.
Mimo, że Rupieć robi w literaturze, ma problem z wyrażeniem, o co mu chodzi. I inaczej niż jego koledzy – Morowe Chłopaki – jest jedynie egotykiem fabrykującym sobie pewną ilość idei, wokół których buduje swoją osobowość. Dlatego tak chętnie rzuca się w machinę wspomnień, które produkuje jego rzeczywistość. Uboga rodzina, dojmująca (nie)obecność ojca i uległa, pozbawiona własnego zdania matka – to wszystko pozwala mu zwolnić się z odpowiedzialności za przebieg dorastania w parszywej dekadzie lat ‘90. Dlatego także z podróży do Krakowa wróci z przekonaniem, że nigdy nie osiągnie pełnej suwerenności wobec swojego uwikłania w przeszłość. Rozliczy się z nią tylko poprzez zaakceptowanie faktu, że nigdy nie można być zupełnie wolnym. Jako że tak naprawdę to, co pozostawił mu ojciec, w takim samym stopniu ciąży, co daje oparcie.
Można czytać książkę Sasinowskiego jako wariant opowieści rozrachunkowej. Uporanie się z wielką historią PRL poprzez docieranie do uwarunkowań jednostkowej egzystencji to klucz chętnie przykładany do najnowszej prozy, a w Rupieciu nie brakuje uzasadnień dla jego podjęcia. Można jednak popatrzeć na konstrukcję bohatera jak na pewien projekt tożsamości fantazmatycznej, bo zbudowanej na scenariuszu z przeszłości, który podważa, jak się okazuje, indywiduujące aspiracje jednostki. Fantazmat jest tu prawdziwszy od samej rzeczywistości, bowiem tylko on umożliwia zrozumienie, że pojednania z przeszłością nie będzie, że jedyne, co pozostaje, to przesunąć tę ranę do centrum, uczynić z niej trujące-ożywcze źródełko.
Mikroproza Sasinowskiego nie napawa optymizmem co do możliwości konstruowania przez podmiot własnej autonomii. Raczej subtelnie podważa ewentualne aspiracje emancypacyjne. Z drugiej strony jednak opowieść, którą snuje autor, przepełnia czarny humor, inteligentne złośliwości i intrygujące definicje samej literatury, formułowane przez deklaratywnie marksistowskiego krytyka, któremu robi się niedobrze, gdy czyta Jacka Dehnela. I ma do tego aż siedem powodów! Po przeczytaniu Rupiecia mdłości raczej nie grożą. A uzasadnienie wystarczy jedno: to kawałek ożywczej, choć podtruwającej prozy. W proporcjach odpowiednio wyważonych.
Alan Sasinowski, Rupieć
FORMA, 2010
seria KWADRAT