Jest wiosna 1979 roku. Klas Ostergren w ciemnym pokoju o oknach zasłoniętych storami spisuje historię braci Morgan, z którymi przypadkiem zetknął go los: Henry’ego, boksera, dżentelmena, sybaryty i marzyciela, i Leo, udręczonego życiem poety, idealisty i alkoholika.

Wielkie i puste mieszkanie przy Hornsgatan jeszcze nie tak dawno tętniło życiem. Teraz znerwicowany pisarz jest jedynym jego lokatorem, a drzwi wejściowe zabarykadowane są szafą.

Na sześciuset stronach narrator powieści opisuje, co wydarzyło się w ciągu roku, jaki spędził w mieszkaniu Morganów. Odnotowuje zdarzenia, których był świadkiem, i te, które zostały mu opowiedziane, kreśląc portrety dwu mężczyzn, którzy bezpowrotnie zmienili jego życie.

Barwny język, żywe portrety bohaterów i realia powojennego Sztokholmu składają się na niezwykle wciągającą fabułę. Styl osadzonej w miejskich realiach powieści sensacyjnej momentami przypomina prozę Chandlera i Tyrmanda.


AUTOR, AUTOR:

Klas Östergren – szwedzki pisarz, scenarzysta i tłumacz. Pierwszą powieść Attila opublikował w 1975 roku, pięć lat później ukazała się książka Gentlemani. W 1999 roku został nominowany do nagrody Guldbagge Szwedzkiego Instytut Filmowego za adaptację filmową Veranda för en tenor własnej powieści Med stövlarna på och andra berättelser. W 2005 otrzymał główną nagrodę szwedzkiej instytucji literackiej Samfundet De Nio. Jest cenionym szwedzkim tłumaczem, w 2008 ukazało się w jego przekładzie dwutomowe wydanie dzieł Henryka Ibsena. Gentlemani, opublikowani w Szwecji w 1980 r., zebrali doskonałe recenzje. Książka ta jest uważana za jedno z ważniejszych szwedzkich dzieł literackich ostatnich 30 lat.


FRAGMENT:

Wieczór zapowiadał się wyśmienicie. Po kolacji zaczęliśmy się pacykować z myślą o nocy pełnej festivitas.
– Musimy się ogolić – powiedział Henry. – I to ładnie. Ma to niebagatelne znaczenie…
Ogoliliśmy się schludnie. Henry z codziennych procedur czynił rozbudowane akty pełne finezji i rafinady. Zawsze mówił o Sztuce Gotowania, Sztuce Sprzątania i Sztuce Golenia Się. Henry usuwający zarost przy użyciu mydła, pędzla, brzytwy i paska do ostrzenia brzytwy to prawdziwe widowisko.
Później przyszła pora na ubranka do pierwszej komunii. Henry wybrał rzecz z ciemnej flaneli, ja zaś swoją starą magiczną czerń, wypożyczyłem krawat ze zbiorów Henry’ego i w efekcie wyglądałem naprawdę sympatycznie.
Henry zdecydował, że pojedziemy do Baldachimu. Przyzwoity lokal, stwierdził. Ja wprawdzie nie znałem kroków tej choreografii, ale pocieszałem się w duchu, że to nic nie szkodzi.
– Dziewczęta z Sali Kolumnowej są mądre i doświadczone. Wiedzą dokładnie, jak się brać do rzeczy. O nic niech cię głowa nie boli – uspokajał Morgan.
Podjechawszy metrem na Centralny, przeszliśmy Vasagatan do Norra Bantorget, by o stosownej porze dotrzeć do Baldachimu. Głowa miała mnie o nic nie boleć i nie bolała. Byliśmy w doskonałej formie, a nogi same rwały się do tańca, ledwo dobiegły nas basy z parkietu.
Dostaliśmy przyzwoity stolik w samym środku tłumu, zamówiliśmy po szklance whiskey.
– Zdecydowanie zasłużyliśmy na to wszystko, Klasiu – stwierdził Henry i zapalił papierosa ruchem odrobinę zbyt wyrafinowanym. – Podsumujmy pracowity tydzień.
– Ja sporo wyprodukowałem – odparłem. – Przynajmniej ze dwadzieścia pięć stron.
– Mnie też dobrze idzie. Udane posunięcie, ta twoja przeprowadzka do mnie, nie? Wszystko gra.
– Pewnie. Nigdy nie mieszkałem tak wygodnie jak teraz.
– Miej się na baczności, chłopcze – Henry kopnął mnie nagle pod stołem. – Za chwilę będzie biały walc, a ciebie do tańca poprosi czarnowłosa pani koło czterdziestki w niebieskiej sukience z lat dwudziestych.
– Chyba ci odbiło!
– Nie odwracaj się – powiedział Henry. – Nie odwracaj się! Już cię wypatrzyła, swojego baranka, swój łup. Za chwilę wbije w ciebie szpony. Słowo! Pięć dych!
– Git – odparłem. – Pięć dych!
– Mocna sztuka, nie bój się.
Wznieśliśmy toast whiskey, rozglądając się po lokalu.
– No, do diaska, widzisz. Twoja kobyłka u płota. Właśnie spławiła tłustego bankiera. Tylko siedzi i czyha. Ciekawe, co ja sobie znajdę. Za stary już jestem na białe walce.
Zdołał poważnie rozbudzić moją ciekawość, udając więc, że lekko zesztywniała mi szyja, musiałem odwrócić się, żeby obejrzeć panią w niebieskiej sukience z lat dwudziestych. Rzeczywiście natychmiast wbiła we mnie ciemne oczy, a wyglądała przy tym naprawdę stylowo. Uśmiechnęła się, Henry zaś sprzedał mi pod stołem kolejnego kopniaka.
– Pięć dych! – mruknął zadowolony.
Kapela równo pompowała bezpieczne bum-bum, a ludzie w radosnym upojeniu skakali po parkiecie . Miałem lekką tremę, bo od dawna nie tańczyłem. Henry włączył radar i skanował po kolei wszystkie panie w lokalu. Wyglądało to raczej cienko, dziewczynki o sympatycznych buziach dały się już przekupić zaradnym sprzedawcom w marynarach w kratkę i krawatach o gigantycznych węzłach wiszących im pod brodami na podobieństwo pszennych bochnów.
Nawet nie dotarło do mnie, że to biały walc, aż poczułem stukanie w łopatkę.
Odwróciłem się i rzeczywiście czekała na mnie czarnowłosa pani w niebieskiej sukience z lat dwudziestych.
– Zatańczysz? – spytała rzeczowo.
– Jeśli potrafię – odparłem i natychmiast znowu poczułem na kostce pieprzony but Henry’ego. – Mam nadzieję, że będzie wolny.
Szczęśliwie kapela zagrała jakiś bardzo spokojny utwór z „serce” i „w rozterce”, a wokalista słusznie frazował nosowym głosem, chrapliwie przedłużał wszystkie „r”, gdy zaś wyznawał dziewczynie swój zapał, jego „ł” brzmiało dokładnie jak na przedwojennych filmach. Posługiwał się „standardowym szwedzkim kapeli grających do tańca” wyhodowanym na Szwedzkiej Liście Przebojów, najbrzydszym z istniejących dialektów. Nie mogłem nie śmiać się z wszystkich tych chrapliwych „r” i brzydkich „ł”, a pani, z którą tańczyłem, ciekawa była, co mnie tak cholernie cieszy. Wytłumaczyłem jej, ona jednak bynajmniej nie uważała tego za szczególnie paradne.
Taniec poszedł mi w każdym razie dobrze. Płynnie i lekko żeglowaliśmy po parkiecie, szczęśliwie unikając kolizji z kilkoma strasznymi burakami, które strasznie się rozbijały, wyjąc i pohukując do siebie nawzajem.
Betka było pani na imię i przetańczyliśmy bez przerwy pięć długich tańców, więc do stolika wróciliśmy zgrzani i lekko spoceni. Henry udał się na polowanie. Zaproponowałem Betce, żeby przysiadła się do mnie na chwilę, na co ona skwapliwie przystała. Rozmawialiśmy o tym i owym, a Betka okazała się bardzo sympatyczną kobietą. Była obecnie samotna, miała dwoje dzieci i mieszkała na Dalagatan – mam niedaleko, powiedziała.
Niebawem pojawił się Henry. Wygrał właśnie co nieco w ruletkę i chciał natychmiast postawić nam po fajnym drinku. Nad wyraz uprzejmie przedstawił się Betce, szastnął nogą, pocałował w rękę, a pani przyjęła propozycję. Dla niej gin fizz.
Jako stuprocentowy gentleman Henry zaczął konwersować z Betką. Wszystkiego się od razu dowiedział, nie ocierając się przy tym o wścibstwo czy niedyskrecję. Betce Henry też się spodobał. Spędziliśmy razem fantastyczny wieczór. Tańczyła z nami na zmianę – uwielbiała tańczyć – a miała taką kondycję, że bez problemu rozłożyła dwóch wyjątkowo krzepkich bokserów.
Później Henry także znalazł sobie towarzyszkę tej głuchej jesiennej nocy – nie udało mi się zobaczyć, kto to – tymczasem Betka i ja poczuliśmy wzajemny pociąg. W nosie miała podchody, sugestie i nieśmiałe zdanka o spaniu, łóżku i dobranoc. Walnęła prosto z mostu i bez ogródek:
– Idziemy do mnie, co? – spytała, jakby odmowa była w ogóle nie do pomyślenia, wręcz obraźliwa.
– Jasne – odparłem. – Muszę tylko powiedzieć Henry’emu.
Mój bliski przyjaciel był właśnie w połowie intensywnego oblepiańca z ogromną kobietą w sukience z cekinami. Krzyknąłem mu do ucha, że się zbieramy.
– Się wie – puścił do mnie oko. – Do jutra.
– Masz tu swoje pięć dych! – wrzasnąłem, wkładając mu do kieszeni banknot.
Betka była sekretarką w jakiejś dużej firmie i miała rękę do kwiatów. Interesowała się ogrodnictwem, jej mieszkanie pachniało dżunglą i tropikami. Wszędzie stało pełno roślin, a ona przy każdym podawała nazwę oraz cenę. Nazwy od razu wylatywały mi drugim uchem, ale dotarło do mnie, że to cholernie drogie kwiatki. Za niektóre mogłaby dostać po kilka tysięcy. Może dotyczyło to wyrośniętych palm otaczających zestaw wypoczynkowy w salonie.
– Chcesz coś… Herbatę, wino albo…?
– Herbatę poproszę – powiedziałem i poszedłem za Betką do kuchni.
Tam na ścianie wisiała korkowa tablica, a na niej kupony do szkolnej stołówki, jakieś adresy i wiadomości do maluchów. Było też zdjęcie chłopaków, których od razu polubiłem. Mieli po paręnaście lat i ewidentne upodobanie do punka. Jeden zrobił sobie marchewkowe włosy, drugi lila. Wyglądali jak dwa trolle, trolle zębowe Karius i Baktus, albo Knoll i Tott.
– Mili chłopcy – zauważyłem.
– Nie są tacy straszni, jak się wydają – odparła Betka.
– Grają w jakimś zespole?
– No pewnie. Nazywają się Piglets.
– Dobra nazwa. Chętnie bym ich zobaczył.
– Możemy zajrzeć, jak chcesz.
Uchyliliśmy drzwi do pokoju Knolla i Totta, gdzie dwa punkowe trolle kimały spokojnie w chaszczach swoich liliowych i marchewkowych czupryn, otaczających im głowy jak obłoczki gazu. Marchewkowy wydawał się trochę albinosem: miał bladą cerę i przezroczyste rzęsy.
– Nie sprzedałabyś któregoś?
Betka parsknęła śmiechem i ostrożnie zamknęła drzwi, żeby nie pobudzić trolli.
– Nie wytrzymałbyś. Powinieneś usłyszeć, jak ćwiczą. Trzeba wtedy wyjść z domu.
Piliśmy herbatę w dżungli w salonie, a Betka mówiła o swoich roślinach, czy raczej: do swoich roślin. Potem przyszła pora iść do łóżeczka.
– Jesteś moim najmłodszym kochankiem – powiedziała Betka w sypialni.
– To ja jestem kochankiem?
– A co myślałeś? – odparła i rozebrała mnie jak mama.
– Masz sons and lovers – zauważyłem.
– Tak trzeba, inaczej nie da się żyć. Tylko bez szaleństw.
– Obiecuję.


Kiedy wróciłem do domu w sobotę rano, Henry-uwodziciel właśnie się ogolił – żeby zawsze wyglądać schludnie, powinien to robić kilka razy na dobę. Na stole w kuchni piętrzyły się resztki śniadania dla dwojga. Nalałem sobie filiżankę letniej kawy, opadłem na krzesło i zacząłem przeglądać gazetę.
– Jak minęła noc? – zapytał Henry, pogwizdując radosne serenady.
– Cudownie – odparłem. – Chociaż dzisiaj rano zrobił się niezły Sajgon.
– Stary wrócił?
– A gdzie tam, nie ma żadnego starego.
Mimo to jednak miałem kiepski poranek. Najpierw obudził mnie piekielny hałas, bo punkowe trolle Knoll i Tott zaczęły ćwiczyć na elektrycznym basie i garach, aż dom trząsł się w posadach. Betka, ubrana już i umalowana, rześka i żwawa, chciała zaciągnąć mnie do miasta na zakupy, ale mnie tak od tego punk rocka rozbolała głowa, że nie zdołałem nawet przełknąć śniadania.
– Okej. To może odezwij się czasem – powiedziała i pocałowała mnie w usta. Nie była za grosz sentymentalna; wyobrażam sobie, że kobiety w jej wieku nie mają już złudzeń. Tak coś w ten deseń.
– A tobie? – spytałem Henry’ego.
I’m in love again – zaśpiewał z naiwnie zakochaną miną. – She’s at the closet, making-up.
– A więc to takie buty! Jakaś walkiria?
Yes, sir.
Nie zdążyliśmy wymienić więcej grypsów, gdyż oto w kuchni objawiła się nowa miłość Henry’ego. Plasowała się gdzieś w okolicach górnej granicy wagi średniej, miała ze trzydzieści siedem lat, długą suknię z cekinami, buty na wysokich obcasach i ciężki, barokowy makijaż.
– Sie masz – wyciągnęła do mnie rękę. – Sally Syrén.
– Cześć, Sally – powiedziałem. – Ładnie się nazywasz. Ja mam na imię Klas[1].
– A, czołem, Szczurku-Drzewołazie, ha-ha-ha! – zagrzmiała Sally ostrym i, delikatnie mówiąc, podekscytowanym głosem.
Głos Sally był tak ostry i przenikliwy jak głos kobiety, z którą prowadzał się duński prestidigitator Truxa, a która czytała w myślach i porozumiewała się z magikiem telepatycznie.
Odnosiłem wrażenie, jakby ta noc również Harry’emu i Sally udostępniła jakiś niewyraźny rodzaj kontaktu telepatycznego, bo nie musieli nawet na siebie zerknąć, żeby dyskretnie zacząć chichotać z czegoś, o czym nie wiedziałem. Zachowywali się jak para nastolatków, które przed chwilą obmacywały się w szafie, a teraz, bardzo dumne ze swojego dokonania, chcą, żeby cały świat się o tym dowiedział, chociaż nie powiedzą nic wprost. Wszystko zawierało się w drobnych gestach i powłóczystych, maślanych spojrzeniach.
Sally jednak nie należała do zbyt romantycznych i już smyrgała po kuchni, żeby „trochę ogarnąć”.
– No, chłopaczki – przegoniła Henry’ego znad zlewu. – Oczywiście typowe z was stare kawalery – ciągnęła, biorąc się do zmywania. – Już ja się tym zajmę.
Sally kręciła się po kuchni jak Ajax-tornado w opakowaniu z cekinami, pouczała Henry’ego, mnie zaś łajała za nasze niechlujstwo.
– No, paskudne stare kawalery – powtarzała w kółko.
Co jakiś czas gwałtownie hamowała w połowie swoich ważnych zajęć, by wskoczyć Henry’emu na kolana i pocałować go w usta. Gruchali jak dwa gołąbki, chichocząc i podszczypując się po policzkach.
– Mój ty koguciku – mówiła Sally.
– Mój ty prosiaczku – mówił Henry, szczypiąc panią w sadło, na co ona z piskiem podrywała się na równe nogi.
Mnie od ich gruchania niewąsko już mdliło, toteż poszedłem do siebie. Mimo że dzieliły nas dwie pary drzwi, z kuchni wciąż dobiegał głos Sally Syrén, która gorliwie i opiekuńczo udzielała Henry’emu szczegółowych porad co do prowadzenia domu.
– No, paskudne stare kawalery – tak w koło Macieju.
Po jakimś czasie zrobiło się cicho, trzasnęły jedne drzwi, potem drugie. Podreptali do sypialni Henry’ego, a kilka minut później znów usłyszałem jej głos.
– Ooo, Hennnnnryyyy… Oo… oo… – jęczała namiętnie z sypialni za czworgiem drzwi.
Ich ekscesy ciągnęły się jeszcze ze dwie godziny, aż wreszcie Sally musiała lecieć. Ja tymczasem usiadłem w Bibliotece, żeby popracować, bo to jedyny sposób na złagodzenie kaca. Nie było to jednak takie proste, gdyż rozognione westchnienia Sally Syrén grzmiały w całym mieszkaniu, chociaż włączyłem radio.
W końcu Sally wetknęła do Biblioteki swoją wylakierowaną głowę i rozdziawiła dziób:
– Papatki, Szczurku-Drzewołazie – i zniknęła, wniebowzięta, uszczęśliwiona przez kochanka Henry’ego Morgana.
Kiedy wreszcie znów zapanował spokój, Henry-sybaryta przyszedł do mnie, aby oznajmić, że się zakochał, zabujał po uszy. Nawet trochę młodziej wyglądał, mimo nieprzespanej nocy. Twarz miał ładnie ogoloną, a worki pod oczami wygładziły się i zbladły od kaskady buziaków.
– I w dodatku tak pięknie się nazywa – powiedział Henry. – Sally Syrén… – powtarzał kilka razy, jakby smakował słowa, chcąc ożywić wspomnienie ulotnych pocałunków. – Napiszę dla niej piosenkę – postanowił zakochany, po czym delikatnie zamknął za sobą drzwi. – Miłą, ładną piosenkę – dobiegło skromnie z przedpokoju.
W gruncie rzeczy raczej sceptycznie podchodziłem do namiętności Henry’ego. Sally Syrén była cokolwiek ordynarna i przypuszczałem, że to tylko krótkotrwała pomyłka, potem człowiek otrząśnie się z odurzenia, przerażony, co zrobił, powiedział i naobiecywał, ona zaś będzie niezwykle uciążliwa w kontakcie. Henry Morgan dokładnie podpadał pod tę kategorię.
Do kolacji piosenka była gotowa: Słodka Sally Syrén, nosiła tytuł, a słysząc lekką, ulotną melodię oraz taneczny akompaniament, miałem niemałe kłopoty z wyobrażeniem sobie tego natarczywego tornado wagi średniej, długiej sukni z cekinami, butów na wysokim obcasie i mocnego makijażu, które parę godzin wcześniej przetoczyły się przez nasze mieszkanie.
– Sympatyczna piosenka – powiedziałem. – Bardzo sympatyczna. Zastanawiam się tylko, czy nie jesteś aby zanadto romantyczny? Sally sprawia wrażenie osoby… twardo stąpającej po ziemi, że się tak wyrażę…
– Nie dołuj mnie, Klasiu – poprosił Henry zawiedzionym tonem. – Dlaczego zawsze musisz mnie dołować?
– Ależ ja wcale nie mam zamiaru cię dołować! Może zwyczajnie mam kaca…
Henry opadł na fortepian, jęknął, westchnął głęboko i zobaczyłem, że już po ptokach. Ukrył twarz w skrzyżowanych ramionach, słychać było, jak płacze, bezradnie pociągając nosem. Mokły klawisze między C a F.
Usiadłem na dywanie i również westchnąłem. Zaiste był to dzień smutku i utrapienia na tym padole kaca i łez.
– Przepraszam, zachowałem się niedelikatnie – powiedziałem. – Mogłem sobie darować…
Henry skinął głową.
– Mooomy chyba troou pou mm... – wyjęczał prosto w fortepian.
– Nie rozumiem, co mówisz.
Henry podniósł głowę, łypnął przez okno na szaroburą Hornsgatan. Potem odwrócił się do mnie, na policzkach miał ślady łez.
– Możemy chyba trochę poudawać? – powtórzył. – Człowiek musi mieć prawo czasem trochę poudawać.
– Oczywiście, że tak – zgodziłem się.
Henry wyciągnął wyprasowaną chusteczkę, wytarł nos i niespodziewanie wyszczerzył się od ucha do ucha.
– One są okrutne – powiedział, pociągając nosem. – Tak cholernie szczere i wprost…
– Jakie one?
– Sally powiedziała, że jest mężatką, a męża i dzieci kocha nade wszystko na świecie. Widać było, że nie kłamie. Nie, do diaska, nigdy więcej się nie zakocham. Swoją drogą nie jestem zakochany, ani trochę, tylko udawałem, żeby sprawdzić, jakie to uczucie. Od ostatniego razu upłynęło bardzo dużo czasu.
– U mnie też – powiedziałem. – Cholernie dużo czasu od ostatniego razu.
Henry znowu zaczął brzdąkać na fortepianie, tym razem znacznie bardziej powściągliwie, spokojniej i już bez fałszywych uniesień. Brzmiało to, jakby Mozart próbował bluesa. Grał teraz szczerzej, a ja opadłem na dywan, zamknąłem oczy i tylko słuchałem.
In the mood for Maud – śpiewał Henry cicho. – In the mood for Maud – jęczał jak prawdziwy król czarnego bluesa.
Domyśliłem się, że na jakiś czas zniknie. Zmył się jeszcze tego samego wieczoru. Sally Syrén zaledwie przypomniała mu o Miłości.



[1]  Klas – Szczurek-Drzewołaz, bohater napisanej w 1954 roku przez Norwega Thorbjørn Egnera książki dla dzieci Klatremus og de andre dyrene i Hakkebakkeskogen (Szczurek-Drzewołaz i inne zwierzęta Lasu Hakkebakke), z ilustracjami autora. [Przyp. tłum.]



Gentlemani
Autor: Klas Östergren
Tytuł oryginału: Gentlemen
Tłum. Anna Topczewska
Data wydania: 2010
Seria wydawnicza: Dreszczyk kulturalny
Studio Wydawnicze DodoEditor


Patronem medialnym książki jest E-SPLOT



RECENZJA KSIĄŻKI