Marek Olszewski: W swojej pracy łączysz doświadczenia czytelnika i autora powieści kryminalnych. Powiedz, po pierwsze, po co czytać, po drugie, po co pisać kryminały?

Mariusz Czubaj: Po co czytać kryminały? Oczywiście, wśród interpretatorów tego gatunku odpowiedzi jest mnóstwo: od psychoanalitycznych (literatura kryminalna jawi się tu jako kompensacja) po kosmologiczne (kryminał  krąży wokół opozycji chaosu i porządku), ale, jak rozumiem, pytasz o moje prywatne doświadczenie czytelnicze. Pozwól zatem, że odpowiem dwoma cytatami ze znakomitej powieści Petera Høega Smilla w labiryntach śniegu. Pierwszy z nich brzmi: Gdy w latach trzydziestych do Danii zaczęły napływać większe transporty Grenlandczyków, w pierwszych słowach swych listów do rodzin pisali, że Duńczycy to świnie, bo trzymają psy w domach. Kryminał jest dla mnie pierwszorzędnym zbiorem praktyk kulturowych, z których utkany jest świat powieściowy, roztaczający się wokół intrygi. Oczywiście, można powiedzieć, że w tak ukierunkowanej lekturze odbijają się moje obsesje antropologiczne, ale kto jest od nich – takich bądź innych – wolny? I cytat drugi:

- Ojcze - mówię. - Wypisz mi receptę. (...)
- Jesteś chora, Smilla?
- Bardzo. Ale tym kawałeczkiem papieru możesz uratować mi życie i dotrzymać przysięgi Hipokratesa. Recepta musi być pięciocyfrowa.
Jęczy cicho, tu chodzi o krew serdeczną; zbliżamy się witalnych organów: portfela i książeczki czekowej
.

Autorzy kryminałów to bardzo często znakomici styliści - dla takich więc perełek, jakim jest cytowany fragment, warto czytać tę literaturę.

A teraz odpowiedź z drugiej strony: zacząłbym od tego, że dla zaprzysięgłego fana kryminałów przynajmniej pokusa, by samemu coś podobnego napisać, jest imperatywem. Podobnie jak dla fana Lou Reeda czy Sonic Youth pragnienie założenia kapeli rockowej jest czymś oczywistym. Co mnie szczególnie w tej praktyce pisarskiej stymuluje? Chyba owe podróże w nieznane, gdy trzeba, na potrzeby powieści, poznać jakiś skrawek rzeczywistości. Gdybym nie pisał Kołysanki dla mordercy, kryminału, który ukaże się wiosną 2011 roku, pewnie nie zszedłbym do kanałów ciepłowniczych zamieszkałych przez bezdomnych. Gdyby nie 21:37, pewnie mało wiedziałbym na temat podduszania torbą foliową. Zarazem bliskie jest mi zdanie Pera Wahlöö, klasyka szwedzkiego kryminału z czasów dzieci-kwiatów, który mawiał, że kryminał jest skalpelem tnącym problemy społeczne. Kryminał jest dla mnie także formą interwencji kulturowej, jakkolwiek jest zarazem opowieścią. Jak w starym bluesie, gdy gitarzysta gra pierwsze akordy i powiada: A teraz opowiem ci historię.

Bardzo podoba mi się to porównanie kryminału do bluesa. Zastanawiam się jednak, mając na uwadze obsesję antropologa, o której wspominasz, na ile interesujące są dla ciebie powieści pozbawione wątku kryminalnego. Formuła "świadectwa antropologicznego", którą proponujesz, jest bowiem niezwykle pojemna i można przykładać ją również do lektury innych opowieści, czerpiąc z tego być może nie mniejszą satysfakcję. Krótko mówiąc, można być miłośnikiem bluesa, a z nie mniejszym zapałem wysłuchiwać jazzu czy hard rocka (by pozostać przy skojarzeniach gitarowych). Dlaczego uznajesz prymat tego konkretnego gatunku?

Pełna zgoda – literatura się antropologizuje (ta tendencja nie dotyczy tylko kryminałów przecież), podobnie jak antropologia skrzyżowała się z powieścią, autobiografią, innymi formami wypowiedzi i, w moim przekonaniu, bardzo dobrze, że tak się stało.

Porównanie powieści kryminalnej do bluesa ma jeszcze jeden wymiar. Podobieństwo to zasadza się nie tylko na snuciu opowieści, ale także wpisaniu jej w pewne reguły: już to wyznaczane przez konwencję gatunku, już to – przez strukturę 12-taktowego utworu. I przy okazji: kryminał jest bodaj jedynym gatunkiem, który wprowadził zabieg retoryczny uprawdopodabniający zdarzenia lub, jak kto woli: łączący fabułę ze światem pozapowieściowym. Dla przykładu, a są ich we współczesnym kryminale setki,  przywołajmy znakomitą Nocną zamieć Johana Theorina, która zaczyna się od przytoczenia szwedzkiego podania ludowego z XIX w., gdy to zmarli zbierają się na zimę aby uczcić Boże Narodzenie, kończy zaś podziękowaniami, w których mowa o tym, że na wybrzeżach Olandii mieści się wiele malowniczych latarni morskich, znajdują się tam nawet miejsca kultu, gdzie składano w ofierze ludzi i zwierzęta, a także i o tym, iż dla Theorina szczególne znaczenie przy pisaniu powieści miała książka Kurta Lundgrena poświęcona lokalnemu rodzajowi wiatru i zjawiskom burzowym.

Oczywiście formuła świadectwa antropologicznego jest pojemna – obejmuje także te sytuacje, w których literatura wyłania się z pewnego modelu kultury, chwytając tym samym ducha czasu. Ot, jak w Zmierzchu i podobnych wampirycznych opowieściach, które wyrastają z refleksji nad kryzysem męskości i tożsamością kulturową, a w inny sposób – w Domu nad rozlewiskiem, gdy miast metropolii (i obowiązkowego uczestnictwa w świecie marketingu, zarządzania, public relations) wybiera się mazurską utopię.

A mimo to nie zajmuje cię Dom nad rozlewiskiem. Rozumiem jednak, że teoretyczne pisanie o powieściach kryminalnych to przedsięwzięcie bardzo angażujące, w związku z czym marginalizacja innych gatunków popularnych jest koniecznym wyborem. Na ile według ciebie obecne jest w Polsce myślenie „serio” o kryminale? Mam na myśli przede wszystkim prace teoretyków, badaczy kultury. Czy masz poczucie, że twoja książka coś tutaj zmienia, może uświadamia?

Lubię po prostu mieć emocjonalną więź z tym, czym się zajmuję, a w przypadku kryminału owo fanowskie iskrzenie zaistniało. Bardzo chciałbym przeczytać książkę o polskich romansach, pisaną z perspektywy zbliżonej do tej, którą proponuję. Mam nadzieję, że Etnolog... będzie zachęcał do podobnych działań na polu innych gatunków literatury popularnej.

Jeśli zaś chodzi o myślenie serio o kryminale: czytanie, pisanie, komentowanie i tak dalej takowej literatury należy do nieogarnionego zbioru praktyk kultury popularnej. Z jednej więc strony staram się pokazać sensowność interpretowania tej literatury (znaczącą przymiarką była tu Krwawa setka – książka, którą napisałem razem z wybitnym antropologiem, Wojciechem Bursztą), z drugiej strony – jest to poszukiwanie, w obrębie polskiej antropologii, języka opisu popkultury. W pewnym sensie jest to dla mnie kontynuacja tego, co rozpocząłem w Biodrach Elvisa Presleya.
A teraz, odpowiadając już wprost: jedną z moich ulubionych książek są Książki najgorsze Stanisława Barańczaka – zbiór błyskotliwych recenzji, w których autor masakruje na ogół twórców polskiej powieści milicyjnej z Anną Kłodzińską na czele. Pamiętając o wielkości tej książki, zauważmy, że wyrządziła ona jednak krzywdę literaturze kryminalnej jako tej, której wartości są z gruntu żadne i którą, tym samym, nie warto się szczególnie zajmować. Etnolog... - mam przynajmniej taką nadzieję – otwiera jedynie furtkę, za którą kryją się ciekawe zjawiska. Przecież sam, z pełną świadomością, omijam szerokim łukiem polski kryminał, wychodząc z założenia, że nie można jednocześnie być sędzią i graczem w tej samej grze. Ale ktoś przecież ten temat musi podjąć – w moim przekonaniu im szybciej, tym lepiej.

Mimo tego, że nie piszesz o polskich kryminałach, złośliwi wytknęli ci obecność Marka Krajewskiego w Etnologu... jak policzyłem, jego nazwisko przywołujesz trzykrotnie na 330 stronach...). Zostańmy jeszcze na chwilę przy wątku krajowym. Biorąc pod uwagę sytuację Szwecji, w której – jak piszesz – pierwszoplanowymi gatunkami są powieści kryminalne i dziecięce, zastanawia mnie sytuacja kryminału w Polsce. Jak sądzisz, jakie są powody dotychczasowej jego marginalizacji w kraju nad Wisłą?


Dla ścisłości: jeśli mowa o polskich autorach, pojawia się Krajewski oraz Joe Alex, czyli Maciej Słomczyński. Te dwa nazwiska symbolizują niejako rodzimy kryminał.

A powody marginalizacji gatunku? Najistotniejszy wiąże się z długim trwaniem paradygmatu romantycznego, którego kres Maria Janion przewidziała jednak przedwcześnie. Właśnie z tego paradygmatu wyrastają podziały na literaturę "wysoką", zaangażowaną, narodowotwórczą, taką, w której słowo ma moc performatywną i skrzykuje zbiorowość (w stylu: O ósmej. Pod katedrą). Z drugiej strony mieści się to, co "niskie": służące rozrywce, schematyczne, rzemieślnicze, nie zaś natchnione i tak dalej. Ten paradygmat rzutował na rozwój instytucjonalny badań nad literaturą popularną. Do dziś na wydziałach polonistyki o wiele ważniejsze jest to, by zajmować się wielkimi nazwiskami, których nikt o zdrowych zmysłach  do poduszki nie czyta (chyba że czytasz Różewicza do snu), niż zadać sobie elementarne pytanie, co dziesiątki tysięcy czytelników odnajdują w romansie, kryminale, fantasy, horrorze. 

Jeśli dodamy do tego modelu kształcenia konserwatyzm polskiego rynku wydawniczego, który bardzo długo nie mógł uwierzyć, że kryminał będzie się dobrze sprzedawał, a także przyzwyczajenia czytelnicze (samotny stróż prawa jest mile widziany, ale zespół dochodzeniowy – już niekoniecznie, bo my z tą zespołowością mamy problemy), otrzymamy porządnie zaciśniętą pętlę duszącą praktyki czytania kryminałów.

Wyłączność dużych nazwisk na uniwersytetach wynika zapewne z instytucjonalnego ugruntowania kanonu, w czym wspomniane wydziały polonistyki świadomie uczestniczą. Chyba jednak i w tym przypadku sytuacja ulega zmianie. Różewicz do poduszki faktycznie mógłby okazać się mało stymulujący... A skoro już o wrocławianach mowa... Czy pokusiłbyś się o napisanie feministycznej krytyki pisarstwa Marka Krajewskiego?

Wejdę tu w cudze buty, ale skoro pytasz... Z krytyką feministyczną jest ten problem, że często, miast być krytyką kultury, staje się wiwisekcją ideologiczną wymierzoną w autora (kobiety ukazane w roli dziwek i ofiar są widomą oznaką prawicowo-patriarchalno-faszystowskich zapatrywań pisarza) lub też staje się wiwisekcją psychoanalityczną bez mała (mizoginizm jest przejawem ukrytego homoseksualizmu). W przypadku cyklu o Breslau zadaniem dla krytyczki lub krytyka z tego nurtu powinna stać się, by tak rzec, genderowa rekonstrukcja świata przedstawionego porównana z tym, co wiemy o "Dzikich Latach 20. i 30", by odwołać się do niemieckiego określenia, nie zaś ekscytowanie się naskórkowymi motywami.

Wyzwaniem dla tej krytyki, i to ciekawszym, jak sądzę, powinna być eksploracja świata nie przedstawionego w polskim kryminale, który wciąż jest, pozwolę sobie na skrót, mam nadzieję, że czytelny, powieścią białego mężczyzny. Sam zresztą w swej praktyce powieściowej przykładam rękę do zakonserwowania tego modelu, jakkolwiek staram się jednocześnie ów model poddać liftingowi.

Właśnie, wydaje się, że tym, co najbardziej razi krytykę prowadzoną z perspektywy choćby feministycznej, jest sentyment polskich autorów do takiego modelu kryminału, któremu najbliżej do Chandlera (biały sprawiedliwy detektyw, zakłamany świat, uprzedmiotowione kobiety i tak dalej). W jaki sposób widzisz ten lifting?

Może to nawet nie tyle sentyment polskich autorów, ile przyzwyczajenie wydawców do tego wzorca kryminalnego metra jest tu decydujące? Zresztą: ja sam nie mam nic przeciwko temu modelowi typowemu dla "czarnego kryminału", pod warunkiem wszakże, że zdajemy sobie sprawę z konwencjonalizacji takich rozwiązań, patrzymy na nie jako na daninę spłacaną regułom gatunku i tym podobne. Tak z Markiem Krajewskim konstruowaliśmy Jarosława Patera w Alei samobójców oraz Różach cmentarnych.

A co można z takim policjantem-twardzielem zrobić? Ano na przykład osłabić machoizm głównego bohatera – niechaj on będzie sprawiedliwym szeryfem, ale zarazem facetem balansującym na granicy szaleństwa. Niechże jego stosunek do kobiet nie będzie instrumentalny i zdobywczy, a bardziej, hm... rzekłbym ascetyczny nawet. Wreszcie – dodajmy takiemu policjantowi zespół, z fajną kobietą, oczywiście, w jego składzie. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że tak jest "politycznie", zgodnie z zasadą fabularnego parytetu i tak dalej. Takiego rozwiązania wymaga zwyczajnie zasada prawdopodobieństwa zdarzeń fabularnych wobec rzeczywistości pozapowieściowej. Rudolf Heinz, bohater moich powieści 21:37 oraz Kołysanki dla mordercy jest takim profilerem po liftingu. A przynajmniej chciałem, by takim był...

Jednak postać Rudolfa Heinza to, jak sądzę, w dużej mierze hołd, który składasz gatunkowi (bohater o zepsutym życiu rodzinnym, raczej samotnik, w dodatku posiadacz ulubionego powiedzonka). W każdym razie lifting nie jest radykalny. Jeśli chodzi o 21:37, która jest powieścią mocno uderzającą w środowiska klerykalne, ciekaw jestem czy miałeś z tego powodu jakieś nieprzyjemności?

Zgoda, w przypadku Heinza można mówić co najwyżej o liftingu w wersji soft. Co do antyklerykalnej wymowy 21:37 – gdzieś tam przeczytałem, że jestem lewacką świnią, ale takie komentarze pojawiały się marginalnie. W istocie bardziej chodziło mi o pokazanie, co dzieje się w sytuacji, gdy reguły życia społecznego przestają być transparentne, gdy pojawia się zamknięty świat rządzący się własnymi prawami. Nie mam jakiegoś antyklerykalnego odjazdu, jakkolwiek, gdy pomyślałem o powieści, która dotyczyłaby morderstwa w pociągu, od razu do głowy przyszedł mi Totus Tuus, a więc Pociąg Papieski... Dla równowagi dodam, że ktoś ze znajomych widział 21:37 w księgarni na półce z biografiami Jana Pawła II. Cóż, książki żyją własnym życiem. I dobrze, że tak jest!

A czy twoja najnowsza książka również będzie policzkiem wymierzonym jakiemuś konkretnemu środowisku? I czy tym razem Heinz znów będzie musiał użerać się z niezbyt sympatycznymi warszawiakami (co, muszę przyznać, miało swój urok...), a może będzie pracował wśród swoich, na Śląsku?

Z tym policzkiem to trochę przesadzasz, choć w miły sposób. W Kołysance dla mordercy będzie małe co nieco o kapitalizmie polskiej klasy lekkopółśredniej, obozach pracy dla Białorusinek, Ukrainek... oraz o zabójcy grasującym w kanałach ciepłowniczych i uśmiercającym bezdomnych zastrzykami już to z benzyny, już to z alkoholu. Ot, taka powieść lekka, łatwa i przyjemna. Heinz, i owszem, będzie użerał się z warszawiakami, ale głównie z coraz większym pijaństwem i bezsennością.

Faktycznie, przyjemnie. W sam raz na Święta! Jeśli pozwolisz, wróciłbym jeszcze do Etnologa..., próbując wetknąć kilka szpilek. W bardzo krytycznej recenzji, opublikowanej na łamach "Krytyki Politycznej", Eliza Szybowicz zarzuca ci uprawianie czegoś, co nazywa mocno sciencetainment (czyli beztroską żonglerkę teoriami, w efekcie której okazuje się, że powieść kryminalna mówi to samo, co teksty antropologiczne). Ma ci również za złe, że twoje pisanie staje się przez to celem samym w sobie, któremu w dodatku towarzyszy autorskie samozadowolenie. Jak odpowiedziałbyś na tak zdecydowane zarzuty?

Cóż, antropologia, przynajmniej ta, którą zwykło nazywać się interpretatywną, której patronuje Clifford Geertz – dla mnie najważniejsza oprócz Marshalla Sahlinsa i Victora Turnera postać antropologii ostatniego półwiecza – porzuciła marzenia dotyczące tworzenia spójnych teorii, zarówno w ujęciu metodologicznym, jak i w wyznaczaniu przedmiotu badań. Skoro kultura jawi się jako twór mgławicowy, efemeryczny, rozproszony, to i metody opisu są, odwołam się do Geertza, bliższe improwizacji jazzowej. Moje odwoływanie się do rozmaitych koncepcji z rozmaitych podwórek jest szukaniem takich przybliżeń, metafor, które będą prowadzić w stronę "świadectwa antropologicznego". Jeszcze inaczej rzecz ujmując: z opisem praktyk popkulturowych jest jak z seksem, można opisywać go w kategoriach medycznych czy fizjologicznych, można też szukać wrażeń i emocji. Jestem zdecydowanie po tej drugiej stronie i w przypadku kultury, i seksu (który też jest skądinąd częścią kultury). 

Co do zrównania tekstu antropologicznego z powieścią: otóż często – we współczesnym kryminale coraz częściej – takie zrównanie się dokonuje, co jest świadectwem istnienia – Geertz raz jeszcze – "gatunków zmąconych". Tylko – to już uwaga do "Krytyczki Politycznej" – trzeba wyściubić nos poza środowiskowego idola Stiega Larssona, a i powściągnąć pewien typ egzaltacji przesłaniającej rzeczywistość.

I jeszcze jedna uwaga: Etnolog... jest także poszukiwaniem języka adekwatnego do opisu zjawisk kultury popularnej, które są dla mnie fascynujące w trójnasób – jako dla fana (to po pierwsze i najważniejsze), a następnie teoretyka oraz praktyka. Stąd eseistyczna forma tej książki, której daleko do chłodu typowej monografii, pewna dezynwoltura, czy, jak kto woli, freestyle, oraz literacki charakter tekstu z metaforą śledztwa antropologicznego jako hipotezą poszukiwaną w powieściach kryminalnych i – jednak, niezależnie od tego, co napisałem wprzódy – dyrektywą metodologiczną.

Ale jeśli metody opisu będą zdane w dużej mierze na improwizację (trochę na zasadzie skojarzeń oczytanego teoretyka), to i proponowane spojrzenie bliższe będzie słabego konstruktu, eseju właśnie, pozbawionego szans na pretendowanie do miana nauki. Gdybyś miał napisać monografię gatunku, czy kierowałbyś się podobnym założeniem metodologicznym? Nie masz poza tym poczucia, że poprzez odwołanie do szerokiej formuły świadectwa antropologicznego zarzyna się w pewnym sensie literaturę?

Widzisz, wychowałem się na książkach takich jak Etos lewicy Andrzeja Mencwela – kamieniu milowym polskiej humanistyki, gdzie znaczący jest podtytuł: Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego. Patrząc z pewnej perspektywy, można powiedzieć, że Zygmunt Bauman ze swoją błyskotliwą książką Globalizacja – niecałe 160 stron i to małego formatu – miałby kłopoty z otrzymaniem doktoratu, Technopol Neila Postmana to żadna nauka, Sequel Wojciecha Burszty i Waldemara Kuligowskiego również, podobnie jak genialna książka o bokserach chicagowskich Body and Soul Loica Vacquanta. Przykłady pierwsze z brzegu... Jeśli oni wszyscy się mylą się w swym eseistycznym zapamiętaniu, to dlaczego jednak mają tyle racji?

Sławny esej Geertza o walkach kogucich na Bali zaczyna się od słów: Na początku 1958 roku, nękani objawami malarii i niepewnością, przybyliśmy wraz z żoną do pewnej balijskiej wioski.... Cóż nas obchodzą – można powiedzieć – przypadłości państwa Geertzów? Nie mówiąc i o tym, jak można uprawiać naukę, gdy jest się nękanym objawami malarii i niepewnością?

Z pewnością daleko takim ujęciom, masz rację – przy tych wszystkich tytułach jestem jedynie skromnym uczniem i wydeptywaczem podobnych ścieżek – do niewzruszonego gmachu nauki w ujęciu pozytywistycznym. Ale czy to powód, by je unieważnić? Mam wrażenie, że tak zwane "lektury uwrażliwiające", które są treningiem wyobraźni przede wszystkim, odgrywają w naukach społecznych i humanistycznych niezbywalną rolę.

I podobnie ma się rzecz ze świadectwem antropologicznym – wolałem (zdając sobie sprawę z pionierskiego charakteru tej pracy na rodzimym polu) potraktować tę kwestię szerzej niż zbyt wycinkowo. Stąd w zasadzie trzy ujęcia owego świadectwa wpisanego w powieści kryminalne. Po pierwsze – są to, by tak rzec, świadectwa "dyskretne", gdy kryminał jest wytworem także  pewnego modelu kultury (jak w przypadku Golden Age, czyli tradycyjnej powieści detektywistycznej). Po drugie – mamy do czynienia ze świadectwami "krytycznymi", gdy powieść kryminalna jest zarazem wytworem, jak i diagnozą pewnego modelu kultury (czarny kryminał niechaj służy nam za przykład). Po trzecie – istnieją zaświadczenia metakulturowe, gdzie samo pojęcie kultury poddane jest powieściowej obróbce (Jo Nesbø, ale także Hillerman niechaj zostaną tu w tym kontekście przywołani na świadków). Pewnie pisaniu Etnologa... towarzyszyła pewna obawa, czy podjęty temat nie wyda się zbyt "niepoważny", stąd też, zapewne nie do końca świadoma, potrzeba podrasowania i dowartościowania tematu.

A czy bym napisał klasyczną monografię tak po bożemu? Pewnie bym nawet nie umiał. Wolę więc uprawiać ten chimeryczny "handel zdziwieniem", by raz jeszcze odwołać się do wielkiego Geertza, z pewnością najlepszego pisarza wśród antropologów.

Nie chodziło mi tyle o naukę w ujęciu pozytywistycznym, co o zachowanie pewnej metodologicznej konsekwencji. W niektórych partiach Etnologa... musiałeś mieć świadomość wchodzenia na grząski grunt pod tytułem „rasa, płeć, klasa” – newralgicznych kategorii we współczesnym opisie krytycznym. Spodziewałeś się, że wskazując na te możliwości interpretacyjne jako ciekawe propozycje (choć niejedyne!), rozsierdzisz część krytyków, preferujących niejako na wyłączność takie szkoły opisu?

Odpowiem Ci tak: sekciarstwo, także naukowe, jest przywilejem młodości. Potem warto się z niego leczyć. Warto mieć świadomość wielości perspektyw, podobnie też i tego, że skrzyżowanie ulic Świętokrzyskiej z Nowym (Wspaniałym) Światem to nie jedyne – ani wcale nie najciekawsze – przecięcie ulic w Warszawie.

Nie wydaje mi się, by jakakolwiek perspektywa badawcza była poręczniejsza do analizy powieści kryminalnych od innych: siła interpretacji bierze się z dopełniania się, uzupełniania, krzyżówek. W przypadku interpretacji literatury nie obowiązuje, jak sądzę, zasada wyłączonego środka. W krytyce o charakterze feminologicznym cenię sobie najbardziej ton, który jest echem kontrkultury lat 60. Bowiem też kryminał lat 70. i początku 80., z Sarą Paretsky, Barbarą Wilson, Josephem Hansonem to pokłosie tamtej dekady: pokłosie, w którym szuka się alternatywnego głosu dla zinstytucjonalizowanych (w obiegu krytycznym, naukowym, wydawniczym, czytelniczym) formuł kryminału, wróćmy do tego raz jeszcze, z białym mężczyzną w roli głównej.

Planujesz kolejne odsłony „Etnologa...”? Może książkę o mniej klasycznych realizacjach gatunku, charakterystycznych dla postmodernizmu eksperymentach formalnych, których jeszcze nie opisywałeś? Czy też pochłonęła cię obecnie praca powieściopisarza? A skoro już o to pytam, nie mogę nie zagaić, czy przewidujecie z Markiem Krajewskim (w czasie bliżej określonym) wskrzeszenie postaci Jarosława Patera, który co prawda zasłużył już na emeryturę, ale kto wie...

Och, to byłoby wyzwanie! I Pynchon, i Auster, i Somoza z Jaskinią filozofów. Anonsowaliśmy ten temat z Wojciechem Bursztą w Krwawej setce, gdzie znalazł się np. Ladislav Fuks z Palaczem zwłok, jakkolwiek jest on autorem rasowego kryminału Śledztwo prowadzi radca Heumann (na tej podstawie powstał znakomity film Tadeusza Chmielewskiego). Sądzę jednak, że postkryminały – ze względu na rozliczne intertekstualne konteksty – to znakomity kąsek dla teoretyków literatury. Nie sądzę, bym mógł się z nimi mierzyć w tej kategorii.

Jeśli chodzi o wspólne pisanie z Markiem Krajewskim: rzeczywiście, pewna recenzentka zakończyła tekst o Różach cmentarnych stwierdzeniem, że Krajewski i Czubaj wysłali swego bohatera na zasłużony urlop i oby on stamtąd jak najdłużej nie wracał. No więc muszę tu naszych krytyków zmartwić: w mgławicowych planach myśl o Jarosławie Paterze powraca jak refren bluesa. Wszak skoro pierwszorzędny pisarz drugorzędny pokusił się o trylogię, dlaczego trzeciorzędny pisarz drugorzędny miałby być gorszy? Zwłaszcza, że tę robotę i tak trzeba podzielić na pół.

Co do recenzji, nie mogę się powstrzymać, by nie wspomnieć o dwóch mini-wpadkach, które recenzenci z prawdziwą satysfakcją wytykali. Pierwsza to opel z Alei samobójców, którym jeździ nadkomisarz, zamieniony po kilku rozdziałach na toyotę (jak się okazuje dopiero w kolejnej powieści, jest to samochód służbowy Patera). Druga to stwierdzenie, że 8 i pół wyreżyserował Antonioni (21:37)... Zrzucisz to na karb bohaterów czy pozwolisz uważnym krytykom na chwilę samozadowolenia?

W kwestii klasyki kina włoskiego - mea culpa! Sam nie wiem, dlaczego tak się stało! Ale co do Alei samobójców, to już mamy do czynienia z tzw. recenzencką żenadą. Oto stosowny fragment: Zdezelowany służbowy opel jechał powoli leśną drogą... (Warszawa, 2008, s. 13). Następnie Paterowi odbierają sprawę, co jest expressis verbis napisane. Odbierają mu służbowy samochód. Po czym (s.61) Jarosław Pater zatrzymał swoją corollę na poboczu wysypanym czarnym żwirem. Wydaje mi się, że określenia: służbowy opel - swoja corolla są dość czytelne, wystarczy odrobina dobrej woli. Nie protestowaliśmy w tej kwestii, ani w wielu innych – gdy np. przekręcano nazwisko naszego bohatera.

A wychwycone przez czytelników błędy są powodem zarówno zawstydzenia i ewentualnej poprawki w dodruku, jak i źródłem ogromnej satysfakcji, że jesteśmy czytani uważnie.

Życzę zatem samych uważnych czytelników na przyszłość. Dziękuję za rozmowę.