Znany ze słabości do hazardu i pięknych kobiet arystokrata Tommaso d'Arcipazzi wyrusza do Polski w szczególnych okolicznościach - dwadzieścia pięć lat po swoim zgonie. Wszystko za sprawą demonicznego malarza, który, portretując księcia na łożu śmierci, utrwalił nie tylko jego wizerunek, lecz także świadomość. Teraz zamknięty w obrazie d'Aripazzi przechodzi z rąk do rąk, wędruje z domu do domu, z miasta do miasta. Przygląda się obyczajom egzotycznej społeczeństwa i wspomina swoje barwne życie.

Rien ne va plus to niekonwencjonalna powieść historyczna, wysmakowana stylistycznie, ironiczna, pełna aluzji i gier literackich. Książka ukazała się po raz pierwszy w roku 1991 i spotkała z bardzo dobrym przyjęciem - uhonorowano ją Nagrodą Kościelskich oraz przełożono na język węgierski i francuski.

Zamiast, jak przystało młodemu człowiekowi, opisać kłopoty z istnieniem, postanowiłem bohaterem uczynić Polskę i Polaków. Była to pułapka, bo zajęło mi to 10 lat, a przez powieść przewinęły się setki postaci. Na szczęście narratorem uczyniłem nic nierozumiejącego cudzoziemca, a więc swoje zadziwienia i naiwności mogłem do woli wkładać w jego usta.
Andrzej Bart


AUTOR, AUTOR

Andrzej Bart - (ur. 1952) - powieściopisarz, scenarzysta, autor filmów dokumentalnych. Uchodzi za jedną z najciekawszych postaci polskiej literatury. Autor m.in. powieści Rien ne va plus (wyd. I 1991), Pociąg do podróży (1999) oraz Don Juan raz jeszcze (2006). Jako Paul Scarron jr napisał metafizyczno-żartobliwy kryminał Piąty jeździec Apokalipsy (1999). W 2008 roku nakładem W.A.B. ukazała się Fabryka muchołapek (2008) nagrodzona „Gwarancjami Kultury" oraz nominowana do nagród literackich „Cogito", „Gdynia" i „Angelus"; powieść znalazła się także w finale Nagrody NIKE 2009. Najnowszą książką Andrzeja Barta jest Rewers (W.A.B. 2009). Film Borysa Lankosza pod tym samym tytułem, oparty na scenariuszu pisarza, zdobył Złote Lwy, nagrodę główną 34. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.


FRAGMENT KSIĄŻKI

Nazywam się Tommaso d’Arcipazzi i pochodzę ze starego sieneńskiego rodu. To, że znalazłem się w kraju tak odległym, było zasługą maestra Solteriniego. Tak, tego samego, który przed kilkuset laty – jeszcze jako Bonifacio Bembo – w zamian za duszę zapewnił księciu Francescowi Sforzy największą witalność męską ówczesnego świata. Ten wzięty malarz, a przy tym mag i nauczyciel wielu, pozwolił żyć mojej świadomości w portrecie przedstawiającym mnie en trois quart. Pozowałem na łożu śmierci, w starej koszuli z batystu, przykryty dwiema kołdrami. Maestro przedstawił mnie w wierzchniej sukni z zielonego aksamitu, bogato szamerowanej, w białych jedwabnych spodniach i koszuli, której żabot i mankiety były z najdroższych koronek. Zieleń aksamitu nie była przypadkowa, zielenie i umbry bowiem przewodziły w palecie mistrza i to właśnie o nich pisał Giorgio Mancini w swoim Traktacie o sztuce przedstawiania ludzi, zwierząt i rzeczy, że mogą być kobiercem godnym stopy Boga. Jakże się mylił. Był przecież Solterini człowiekiem, który cały swój talent poświęcił podtrzymywaniu najściślejszych więzów z głównym boskim adwersarzem.

Był więc Andrea Bartolomeo Solterini człowiekiem niezwykłym, lecz jak każdy człowiek, nawet ten pozostający w komitywie z siłami nazywanymi przez lud nieczystymi, błądził. Błędem, spowodowanym roztargnieniem czy użyciem pędzla z niewłaściwego włosia, było pozbawienie mnie słuchu w moim drugim, jakże innym od poprzedniego, wcieleniu. Kiedy zmarłem po ostatnim dotknięciu pędzla, moja świadomość przeniosła się na płótno, wczepiona jak rzep w żółcień neapolitański, ołowianą biel i umbrę paloną. Niestety, świadomość owa okazała się ułomna. Sposób myślenia pozostał na poziomie lat przedśmiertnych, a nie – jak obiecywał maestro – najlepszych lat męskich. Co najgorsze – ogłuchłem, a to już było karygodne, gdyż obdarzony wspaniałym słuchem, umierając, słyszałem jeszcze kłótnię dwóch lokajów w odległym skrzydle pałacu. Gwoli prawdy przyznaję, że bydlęta te krzyczały wyjątkowo głośno, nie potrafiąc uszanować pana odchodzącego, przynajmniej dla nich, na zawsze.

Wreszcie wyzionąłem ducha. Solterini schował do malkastry utensylia swojego zawodu, zabrał – czego nie było w umowie – świetny strój skopiowany na płótnie i pokłonił się ciału, przy którym służba zapalała świece. Jeszcze niżej skłonił się przed dopiero co ukończonym portretem i, jak mi się zdawało, mrugnął do mnie porozumiewawczo. Na jakiekolwiek pretensje było już za późno, zresztą szczęśliwy wówczas z powodu przeistoczenia, w które powątpiewałem, nie miałem ich wcale. Moje ciało pogrzebano zgodnie z ostatnią wolą w piwnicach pałacu, będącego od blisko czterech wieków własnością rodziny d’Arcipazzich, a ja sam, chcący zawsze widzieć więcej, niż można zobaczyć, cieszyłem się teraz niezmiernie, nawet kiedy przyszło mi patrzeć na mozolną pracę żałobnic i gestykulującą rodzinę, która rozpoczęła niesmaczne spory o spadek.

W następnych latach zmysł słuchu nauczyłem się zastępować bacznym obserwowaniem ust ludzkich, a jednak wiodło mi się coraz gorzej. Mój umiłowany bratanek Lodovico, którego wywyższyłem, zapisując mu pałac, odkrył w sobie, lub może tylko umocnił, odziedziczony po mnie pociąg do wszelkich gier, a że był rozrzutny, trwonił majątek, sprzedając zgromadzone pieczołowicie dobra. Mnie, co trzeba przyznać, tolerował dość długo. Kiedy jednak nie stało mebli, a na ścianach zostały tylko ślady po obrazach – i ja poszedłem w obce ręce za niewielki dług.
Spodziewając się tego od dawna, nie miałem doń żalu, raziła jednak mizerność sumy, za jaką zostałem sprzedany.

Przez kolejnego handlarza trafiłem w ręce skretyniałego markiza, którego nazwiska nie zdążyłem utrwalić w pamięci, albowiem zaraz podarował mnie swojej kochance Sandrze Marliani, kobiecie znanej z urody i umiejętnego wykorzystywania tejże. Zadowolony ze zmiany, wisiałem (cóż za okropne słowo!) w sypialni kurtyzany i swoim dostojnym wyglądem przydawałem powagi temu miejscu. Sandra nazywała mnie stryjem, jednakże już tydzień później pod pozorem, iż nazbyt natarczywie przyglądam się jej porannym igraszkom z ulubionym chartem, wyniosła swojego drogiego stryja do najbliższej antykwarni.

Antykwarnia prowadzona przez braci Gonsalves nie należała do najlepszych, a że sława malarska Solteriniego przygasała, umieszczono mnie w ostatniej, najgorzej oświetlonej sali. Przez kilka lat moją jedyną przyjemnością była zamiana miejsca na ścianie podczas dorocznych porządków. Także towarzystwo znajdowałem niezbyt udanym. Naprzeciw Święte niewiasty przy Grobie, obraz wielkiego formatu, szczęśliwie dla potomności i sztuki nieukończony. Wieczerza Pańska i Pokłon Trzech Króli, obrazki szkoły weneckiej, nie mogły mnie przecież rozweselić. Obok miałem Mężczyznę grającego na flecie Palamedesa, obraz datowany na 1647, i pendant do niego – Mężczyznę śpiewającego Brouvera, śpiewak jednak wyglądał, jakby ziewał. Na środku olbrzymie popiersie Antionusa, niezłe. Inne, piękne wyłącznie dzięki rozmiarom. Kilka lichych posążków z brązu, jakieś gobeliny i niezłe opony wykonane w Rzymie dopełniały reszty. Tylko nieudolnie wyrzeźbiona, a rzekomo starożytna postać przedstawiająca nagą kobietę (podejrzewałem o to dzieło jednego z braci Gonsalves) pozwalała cieszyć oko konkretną treścią. Tak oto, pogrążony w nieznanej wcześniej gnuśności, spędzałem czas, ucząc się powoli innej jego miary.

I dopiero człowiek, który umiejętność chrapania uczynił sztuką, sprawił, że odmienił się mój los, chociaż i teraz dni były podobne do siebie jak dwie krople wina z tej samej beczki. Baudi wstawał o świcie, po krótkich ablucjach i sucharku z miodem, mimo uczciwie zastawionego stołu, wychodził, by powrócić późnym wieczorem. Zadziwiał też różnorodnością szat; raz był mieszczuchem, niekiedy przypominał szlachciurę przegrywającego ostatnią koszulę w karty, a któregoś dnia, wychodząc pośpiesznie, przybrał nawet sukienkę duchowną – po co mu to było, nie wiem. Tłumacząc się nadmiarem zajęć, zrezygnował ze wspólnych wieczerzy, zręcznie unikał indagacji Cotellego i po samotnym posiłku kładł się do łóżka. Sądziłem, że niewdzięcznik zapomniał o hrabinie, ale już niedługo z ust rezonującego Girolama dowiedziałem się o codziennych liścikach, bez wątpienia miłosnych. Oschłość dla mojej miłej była więc pozorna.

Wkrótce przestałem się nudzić, a stało się to za sprawą czyjegoś życia lub śmierci, zwłaszcza śmierci gwałtownej, przez zadzierzgnięcie sznura na przykład. Chciano kogoś wieszać, miał to być biskup o trudnym do wymówienia nazwisku Skarcheski – doprawdy nie mogłem trafić lepiej. Skazano go na niezbyt chlubną śmierć, ulegając żądaniom dawno niepojonego krwią ludu. Na czele sądu stać miał krwawy jakobin o wdzięcznym nazwisku Zajączek.

„Król jegomość strasznie przejęty, znęcać się chcą nad biskupem, na którego dowodów nie ma, a dla tych, co by się znalazły, trzeba by pół Warszawy wywieszać”.

Baudi wysłuchał rewelacji z miną pozbawioną wszelkiego wyrazu, lecz gdy Cotelli wyszedł, prasnął o podłogę trzewikiem. Z pomocą Girolama, który za guzdralstwo odebrał kilka razów, ubrał się i wybiegł z domu. Ciągle mnie zaskakiwał, to miłe z jego strony.


Wrócił późnym wieczorem zmęczony, lecz z cieniem uśmiechu. Wczesnym popołudniem dnia następnego nawiedził nas zadowolony tym razem Cotelli i opowiedział, że chociaż pomocnik kata zaczął już pocierać sznur mydłem, to jednak sędziowie kazali odprowadzić więźnia do wieży prochowej. „Taki właśnie rozkaz wydał sam Naczelnik po jakże szczęśliwej interwencji nuncjusza” – gulgotał Cotelli, któremu ukontentowanie tryskało nawet z obwisłych uszu. Doprawdy, nie mogłem go zrozumieć: niby jakąś grzeszną myślą sympatyzował z rewoltą, a jednocześnie pragnął, zdaje się, aby mu się to wszystko śniło. W niezdecydowanym zdecydowaniu domyślałem się wpływu jego najdroższego króla, o którym jeszcze w Rzymie jeden z wszystkowiedzących kardynałów wyraził się był, że nadawałby się raczej na dyrektora opery, lecz i tam nie wiadomo, czy poradziłby sobie z dyscypliną i finansami. Gotowy też byłem się założyć, że ani się biedaczysko domyślał, kto pobudził nuncjusza do działania i kto namaścił go na drogę rozumowym argumentem.

Baudi słuchał, nie słuchał, uśmiechał się, gdy Cotelli w najwyższym zaufaniu opowiadał, a miał informacje co najmniej z drugiej ręki, w jaki to przemyślny sposób przekonać miał nuncjusz przywódcę powstańców. Otóż nie bronił on ponoć biskupa, nie robił zeń niewinnej owieczki zaplątanej w kolcodrzew polityki, przeciwnie, ganił, a nawet kilkoma dosadnymi słowami określił jego osobę i postępowanie. Cała niezwykła linia obrony polegała na przeprowadzeniu dowodu nieopłacalności tak surowej kary. Zwrócił więc przede wszystkim uwagę na to, że w szczęśliwej sytuacji, w jakiej znalazło się powstanie – wieszanie następnego biskupa, który przecież dla całego świata katolickiego jest jego ważnym ogniwem, może łatwo zerwać nanizującą się nić sympatii na dworach Europy. Wysłuchawszy tego, Naczelnik, choć żołnierz zawołany, pobladł był z wrażenia. Nuncjusz, według relatio refero pana szambelana, miał też zasugerować, czy krwawe żądania ludu nie są aby inspirowane przez autorów intrygi rosyjskiej albo pruskiej, z radością witających wszelkie objawy kompromitacji Sprawy. I już zupełnie mimochodem wspomniał, że papież w prywatnej rozmowie (no, może pogawędce) z ambasadorem Anglii głośno wyraził myśl o potrzebie łaskawszego spojrzenia na szalonych Polaków, bo inaczej francuski porządek i prawosławie, jak niegdyś turecka orda, rozleją się po Europie.

Zupełnie nie rozumiałem Baudiego: uratował jakiegoś biskupa, ale czy uratowanie jednego człowieka warte jest tylu kłamstw, a i mądrych rad w nich zawartych? Mądre rady dla rebelii niemającej nigdzie wzięcia? Był to jednak pierwszy i ostatni dostrzeżony przeze mnie konkret w działaniu Baudiego. Nie znaczy to wcale, że jego późniejsze wysiłki osłabły, przeciwnie, ożywiły się jeszcze, ale ja w jego wciąż migoczącej ręce dostrzegałem igłę, jednak nie widziałem nici.

Nasz apartament zaczęły teraz odwiedzać figury grube i chude, niektóre pięknie ubrane, inne ponad zwyczajną miarę przestraszone, wszystkie przemawiające po francusku. Wiele rozmawiano i ciągle ktoś przychodził z ważną wiadomością bez znaczenia. Doniesiono mi więc, jakby to mogło być interesujące, że przełożone klasztoru Panien Sakramentek i Pań Kanoniczek ofiarowały na rzecz armii powstańczej ołów, pokrywający kościoły ich zgromadzeń, nie bacząc przy tym na zbliżającą się zimę, a Żydzi uprosili Naczelnika o pozwolenie wystawienia regimentu kawalerii lekkiej, złożonego z obywateli ich narodowości.

Wszystko to jednak było niczym wobec napływających nowin, wzajem się wykluczających – rozszyfrowanie ich jako żywo przypominało prawidła gry logistycznej i z chęcią obstawiałem w myślach różne warianty teatru wojennego na podstawie szczątkowych informacji. W to samo bawili się zresztą wszyscy odwiedzający nas cudzoziemcy. Dziwiło mnie jednakowoż, że nie potrząsają trzosem, by grać na pieniądze. Nie znajdowałem w sobie talentów w tej grze, ale nie byłem też wśród grających ostatni. Wygrałem nawet, co prawda razem z Baudim, nie wierząc rozpowszechnionej wiadomości o zdobyciu dużego miasta, Poznania, przez trzy tysiące żołnierzy, gdyż zaraz dowiedzieliśmy się, że Prusacy trzymają się dzielnie. Przegrałem jednak, obstawiając przez rozum i biorąc za prawdziwą informację o jednym z generałów polskich, który wraz z wojskiem pobić miał pod Brześciem generała rosyjskiego i zabrać mu dwadzieścia dział, co po wcześniejszych zwycięstwach Polaków wydało się możliwym, ale za dwa dni okazało się, że wygrał ten drugi, a pierwszy, zebrawszy rozproszone wojsko, maszeruje dalej. Dokąd? Nie wiem tego do dziś. Przegrałem także, o wstydzie, w grze o stawkę najwyższą, kładąc na szczęście Naczelnika, którego wszyscy zdawali się darzyć sympatią i co mnie się w pewnym stopniu udzieliło. Wódz ten, opuszczając miasto, zdążył ogłosić proklamację, w której wzywał do wytrwania w postanowieniu odzyskania wolności, a jego wojska widziano ostatnio w okolicach miejscowości Garwolin. Kilka dni potem przyszła wiadomość podawana z ust do ust, w którą nie mogłem uwierzyć. Miała się tam odbyć bitwa, w której Naczelnik poniósł tak wielką klęskę, że sam ranny dostał się do niewoli z całym sztabem. Nie uwierzyłem, przypisując wieść zręcznemu posunięciu propagandy sił wrogich, mówię wrogich, tak jakbym miał jakikolwiek stosunek do walczących stron, ale niechże już będzie. Przegrałem do charge d’affaires dworu saskiego, starego, schorowanego człowieka, mającego w tym względzie odmienne zdanie. A uwierzyłem w przegraną dopiero, kiedy ci z żołnierzy Naczelnika, którzy nie dostali się do niewoli i nie polegli w porę, przyciągnęli w małych grupkach do Warszawy.

Tak więc nie miałem szczęścia w grze, ale jak to zwykle bywa, odwróciła się w moją stronę inna karta. Hrabina Krzywopalczasta raczyła wreszcie odwiedzić nas i zasiane wcześniej ziarno poczęło wydawać owoce.

Jej sprawy osobiste nie układały się najlepiej, król, który przyjął ją nadzwyczaj uprzejmie, przestraszony tym, co działo się wokół niego, nie mógł pomóc, co nie znaczy wcale, że nie robił nadziei, prosił jednak czekać cierpliwie, gdyż – jak się dowcipnie wyraził – królem będąc, bardziej kurka na dachu przypomina. Próbowała więc nieboga sprawiedliwości szukać u panów insurgentów. Daremnie – i tam nie znalazła zrozumienia dla swojej krzywdy, niektórzy z nich rozprawiali nad powagą sytuacji i nad tym, czy skapitulować przed Prusakami, czy przed Rosjanami, inni, liczniejsi, wraz z nowym Naczelnikiem myśleli wykonać jeszcze wojskowy podryg.

Biedna, zrozpaczona kobieta, widząc niewzruszoność serc męskich, postanowiła udać się po pomoc i opiekę do innej kobiety, potężnej władczyni, zwanej Semiramidą. Tymczasem jednak przeczekiwała zbliżający się podmuch zimna, goszcząc coraz częściej pod dachem Baudiego. Nie mogła mieć przecież innych intencji, a on, jak się już powiedziało, gorzał. W ciągu kilkunastu dni stał się kim innym – cała inteligencja i spryt, a były to cechy, którymi mógłby obdarować szwadron wojska, pozostawiając sobie dostatecznie wiele, aby mianowano go dowódcą, pracowały teraz nad uruchomieniem nigdy nieoliwionych żaren miłosnych. Czym jednak jest brak praktyki; umizgi, zaloty, miłosne gulgotanie – wszystko to daremnie odbijało się od łona Krzywopalczastej, która starała się widać, abym o jej cnocie miał jak najlepsze mniemanie. Nie uległa Baudiemu, dawała jednak nadzieję na możliwą odmianę. Jej przeróżne stany – od smutku do nagłych wybuchów radości i przypadania do piersi najmilszego brata, podczas gdy krople potu spływały po jego nabrzmiałych skroniach – doskonale umilały czas. Baudi zaś w swoim szaleństwie posunął się do męskiej ostateczności. Zaczął bowiem składać obietnice i, co często za tym idzie, przechwalać się. Okazało się więc, że zna wszystkie koronowane głowy, włącznie z oddzieloną od tułowia głową Ludwika XVI, i nie ma dworu, na którym by nie był przyjmowany z należną atencją, tak w każdym razie zapewniał ku mojemu szczeremu zdziwieniu. Hrabina przyjmowała ofiarę protekcji i przyszłego wsparcia z dużym zadowoleniem i wdzięcznością, ale dopiero za obietnicę osobistego wstawienia się u Katarzyny i za wspólną podróż w tamte, zimniejsze strony Baudi uzyskał możliwość igrania z jej lewą piersią. Widząc jego zdecydowanie, przestraszyłem się i uradowałem jednocześnie. Niepokój wywołany został myślą o odwleczeniu się naszego powrotu, a radość coraz wyraźniej rysującą się możliwością wspólnego przebywania z hrabiną. Na razie jednak zająłem się roztrząsaniem problemu spóźnionego uczucia mężczyzny przy jednoczesnym braku wzajemności u kobiety.

O szczerości hrabiny i braku chęci do zwodzenia Baudiego niechże zaświadczy fakt, że kiedy naszło na nią prawdziwe uczucie, nie certowała się wcale. Jakże dobrze to o niej świadczyło! Zgorszony nieco gminnym pochodzeniem wybrańca, dumny z niej byłem, bo miłość więcej jest warta niż dobry gust czy wywyższenie własnego stanu. Choć gmin i wszelka hołota zawsze były mi nienawistne, złe to może słowo, raczej obojętne i niewarte uwagi, to przecież jeżeli w grę wchodziło prawdziwe uczucie między młodymi ludźmi, nie przestrzegałem rygorystycznie swych zasad.

Girolamo, ów nicpoń, służący Baudiego, podczas nagłej nieobecności pana, kiedy oczekująca go hrabina we wdzięcznej pozie siedziała przy kominku, zajęta lekturą francuskiego romansu, przechodził kilkakrotnie tam i z powrotem, to przynosząc dodatkowy świecznik, to pytając o pozwolenie przesunięcia fotela bliżej ognia, bo „przenikliwy ziąb dzisiaj i nigdy się Jaśnie Pani nie rozgrzeje”. Nie wiem, jak to się stało, ale już wcześniej musiała hrabina dostrzec w duszy tego hultaja jakieś szczególne przymioty i pokochała go, bo kiedy przeszedł po raz trzeci, nagle prasnęła książką o ziemię i tym samym, tylko skierowanym w odwrotną stronę ruchem podrzuciła znienacka suknię do góry, ukazując łono nieokryte żadną bielizną, co zważywszy na jesienną porę, można było wziąć za nie lada ekstrawagancję. Jedna z nóg, nie bacząc na niestosowność podobnego zachowania, natychmiast powędrowała w górę, by końcem palców dotknąć zwieńczenia kominka, druga, przyciągnięta do piersi i odchylona, odsłoniła w migoczącym różowym świetle najpiękniejszy z możliwych widoków. Girolamo z ogłupiałą, a jednocześnie nieoczekiwanie nabożną miną przedstawiał z kolei widok zgoła osobliwy i rzadki. To samo chyba pomyślała hrabina, bo roześmiała się perliście, jeszcze bardziej rozszerzając uda. Klejnot między nimi, otoczony pięknie ufryzowaną czupryną, zdawał się także uśmiechać, bez drwiny jednak, półgębkiem, lecz zachęcająco. Bezczelny drab, który w tym domu nie przepuścił żadnej ze sług, szczypiąc każdą nadarzającą się wypukłość, stał teraz ciągle ogłupiały. Hrabina, widząc opieszałość ukochanego gamonia, wyciągnęła rękę do czerwonych pludrów i jednym szarpnięciem odsłoniła organ, który, głupi jak jego pan, nie zareagował odpowiednio i dopiero wydobyty na światło świec szybko dochodził do stanu, w którym trudno skorzystać z urynału. Piękna kobieta, zadowolona z przeistoczenia, uchwyciła go pełną garścią i nie zważając na ból zadawany opieszalcowi, z całej siły pociągnęła do siebie, nakierowała, a potem wbijała w ufnie oczekujący cel. Pozycja, w jakiej się znalazł Girolamo, nie należała do wygodnych: ni klęczał, ni leżał i trzymając się kurczowo poręczy fotela, bódł zapamiętale ciało hrabiny, której stopy kreśliły niezrozumiałe hieroglify w powietrzu.

O nieszczęśliwi kochankowie, jakże niewdzięczny jest ich los!... Po wspólnym odebraniu i ofiarowaniu kilkunastu pchnięć nogi hrabiny znieruchomiały nagle, pomimo że Girolamo, głuchawy widać, nie ustawał. Odepchnięty gwałtownym ruchem znalazł się na podłodze, w ciągu następnych kilku chwil żywość ruchów dotychczasowego kunktatora przypominała dobrze wykonany taniec świętego Wita. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Baudi w towarzystwie Cotellego. Obraz, jaki ukazał się ich oczom, przedstawiał się zacnie i nieskomplikowanie. Hrabina czytała przy kominku francuski romans o Emilu, trzymany do góry nogami, a rozczochrany i czerwony na twarzy Girolamo zawzięcie czyścił zerwaną z szyi chustą srebrny dzban stojący na komodzie. Odebrał za to łaskawą pochwałę pana domu i roztargnione kiwnięcie Baudiego. Zniknął jak zdmuchnięty przeciągiem z otwartych szeroko drzwi.

Chleb podrożał niezmiernie, konie kawalerii zdychają z braku paszy. Kozacy pokazują się już z drugiej strony Wisły. Z takimi to nowinami przyszli. Cotelli z wyraźną oskomą popatrzył na siedzącą hrabinę, lecz odszedł zaraz z imieniem żony na ustach. Podobno pogorszyło się jej. Baudi przestał mówić o tym, co za oknem, i rozpoczął monotonną opowieść o tym, co szykuje. Mogłem się zdrzemnąć.


Andrzej Bart, Rien ne va plus
WAB, 2010