Wdzięk
Odpowiedź na to pytanie brzmi najkrócej tak: wdzięk. Nie w sensie wdzięczenia się do czytelnika przy pomocą tanich i nużących na dłuższą (bądź nawet krótszą) metę chwytów. Chodzi tu o piękną cechę, którą się ma lub której się jej nie ma. Choć wrażenie wdzięku – na pozór subiektywne i nieuchwytne – łączy się z lekkością, autorzy musieli się jednak bardzo postarać, aby powstało. Na ogólne wdzięczne wrażenie z lektury Kogo kocham... składa się nastrój bezinteresownej zabawy – „zachciało się” piszącym „uprawiać grę z konwencją” – z korzystnym rezultatem. Do tego porcja zdrowej autoironii plus panowanie nad językiem – przejawiające się chociażby umiejętnym dawkowaniem szarż i grepsów w dialogach. No i oczywiście owijająca się wokół rosnącej liczby nieboszczyków intryga. Ta akurat nieco w finale utyka, nie zmienia to jednak faktu, że książka daje bezpretensjonalnie poczucie zadowolenia.
Szelest
Wyjaśnienie tytułu w toku zdarzeń powieści jest dość lakonicznie i pada w oparach policyjnej marihuanowej siesty. Nota bene, konopiana wersja przerwy w żmudnej pracy dochodzeniowej to jeden z bardzo wielu sposobów na wyjęcie Kogo kocham... z zastałych schematów gatunku – policjanci po prostu mówią stop rzece kawy, która zwykle niemal wylewa się z kart policyjnych historii. Sugeruje nam się żartobliwie, że tytuł pochodzi od dziecięcej zabawy – można się jednak pokusić o nadanie mu innego sensu. Skoro Ostaszewski przeczytał wszystko (lub po prostu bardzo dużo) z działu „literackie powieści z dreszczykiem”, a Mizuro z pewnością także znakomicie obraca się na tychże orbitach – być może powieść jest w pewnej mierze ukłonem w stronę autorów, opowieści, które duet M.&O.
Trudno zaprzeczyć, że powieść tandemu „szeleści”, wiele w niej inspiracji, połączeń, nawiązań. Począwszy od podrzuconego już Pilcha, poprzez żartobliwy hołd złożony na pierwszych kartach Joe Alexowi (Maciejowi Słomczyńskiemu), kawałki pachnące wyraźnie Mankellem (z policjantem w średnim wieku nieogarniającym szybko zachodzących zmian, a jednak zdeterminowanym, aby „robić swoje”), przywoływanie sposobów śledczych postaci z serii Aleksandry Marininy, po krótką scenę z ojcem i synem policjantem, która brzmi echem pierwszych tomów opowieści o perypetiach Eberharda Mocka… Przykłady można mnożyć, co jednak kluczowe – „sympatie” autorów są wplecione w narrację pomysłowo, stanowią kolejną atrakcję czytelniczą: tropienie intertekstualnych śladów. Są świadectwem sprawnego poruszania się w kryminalnym uniwersum. „Szelest” innych opowieści towarzyszący lekturze Kogo kocham, kogo lubię jest doznaniem przyjemnym (w przeciwieństwie na przykład do zgrzytania zębami przy tomach Jarosława Klejnockiego).
Inaczej
Oczywiście autorzy nie poprzestali na układaniu cudzych klocków po swojemu. Wszystko, jak ciągle słyszymy, już było, autorzy postanowili jednak wykreować kilka odrębnych, jak się zdaje, rozwiązań. Pierwsze novum – najważniejszy bohater, Jan Gajewski, policjant, ale też mąż i ojciec, bez klasycznych problemów z kobietami, nałogami, traumami. Wysportowany były siatkarz, trochę pantoflarz, raczej nie geniusz dedukcji, z prześladującym go krawatem w bałwanki – który to zwis męski każe mu do pracy zakładać witalna małżonka w rozmiarze mini, kiedy nasz Jaś nabroi. Gajewski zajmuje ważne miejsce wśród postaci, jednak w istocie powieść ma bohatera zbiorowego: grupę policjantów tropiących seryjnego zabójcę. Typem „klasyczniejszym” jest Marek Sroka, który skupia typowe braki „psa” śledczego – nadużywa alkoholu, ma poważne problemy z kobietami (a właściwie nie ma niemal żadnych, co stanowi największy problem) i tak dalej. Cecha charakterystyczna – jak podśpiewuje, nie fałszuje. Do dwóch panów pasują dwie panie – zatem proszę bardzo: siostry Beata i Ela Źrenickie, obie niezwykle atrakcyjne, „wyposażone” w „wielkiej urody i imponujące biusty”. A patrząc mniej męskim okiem – sprawnie posługujące się zarówno niezaprzeczalnymi walorami swoich umysłów, jak i powierzchowności.
Nad poczynaniami grupy śledczej czuwa oryginał i wybitny spec od ludzkiej duszy, profesor Wyrwa-Krzyżański. Jego postać ma tu szczególny status, ironicznie komentuje zdarzenia, wydaje się, że wie więcej niż pozostali bohaterowie, na przykład to, że ciąg dalszy najpewniej nastąpi. Oprócz niespotykanego zestawu postaci dane jest nam także zapoznać się z jeszcze rzadziej spotykanymi sposobami na uśmiercanie. Staropolskie duszenie wrednej nauczycielki (jeśli ktoś miał do czynienia z takową, może sobie zrobić tu kopiuj/wklej) jej własnym warkoczem, zatapianie pontonu z uroczą młodą pasażerką, która niestety nie potrafi pływać, tudzież mord przy użyciu orzeszków ziemnych (kapelusza uchyla David Fincher i jego Siedem). A w dodatku zabójca pozostawia oryginalny podpis – pachnące drogimi perfumami chusteczki, ze starannie wyhaftowanymi słowami. Prawda, że jest inaczej niż zwykle?
Krakowski mrok
Cóż, Kogo kocham, kogo lubię jest kryminałem krakowskim. Dla jednych będzie to wadą, dla innych zaletą. Mnie przyjemnie było odwiedzić wraz z bohaterami dobrze znane miejsca, jak Piękny Pies, Dym, czy też knajpy w typowo krakowskim stylu „opróżniamy naszej babci stryszek cały”. Nie widzę niestosowności w tym, że zbrodnie popełniane są na sąsiednim Podgórzu, a najdalej – w okolicznej Wieliczce. Odpowiada mi, że nad całością czuwa i ma na nią wyraźne, choć oczywiście sympatycznie ironiczne, baczenie Marcin Świetlicki. „Rynek, Szewska, Planty, Sodoma i Gomora”… Na szczęście Kraków w powieści nie przytłacza, krakowskość jest nam aplikowana w dawce nieprzesadnej, nikt się tu nią nie upaja w odruchu samouwielbieńczej mentalnej masturbacji. Jeśli kojarzycie „krakowskie” tomy kryminalnej serii EMG, to w Kogo kocham, kogo lubię otrzymujemy esencję tego, co w nich najlepsze – nonszalancką, stylową drwinę z Krakówka, ale też elementy osadzające opowieść w realnym świecie historii miejskich zbrodni.
Miejsce na półce
Powieść Mizuro i Ostaszewskiego nie bierze się z niczego. Powstała z głów wypełnionych szufladami pomysłów i rozwiązań. Konstrukcja książki chwieje się nieco w finale, w którym rozwiązanie sprawy seryjnego zabójcy, pieszczotliwie określanego „Kordonkiem”, nieco rozczarowuje. Trudna to sztuka, nagiąć reguły gatunku, utrzymać się na ich obrzeżach i zaspokoić oczekiwania czytelnika – czyli sfinalizować jego prywatne śledztwo tak, żeby poczuł się w pełni doceniony. Tempo fragmentami przypomina przemieszczanie się krakowskimi Alejami Trzech Wieszczów w godzinach szczytu. Ale podkreślmy – tylko na niektórych „odcinkach” powieści.
Z czystym sumieniem mogę jednak zarekomendować dodanie Kogo kocham, kogo lubię do „ulubionych”. Na mapie polskiego kryminału debiut krytycznego duetu (który od tej pory nazywać wypada pisarskim) powinien znaleźć widoczne miejsce. Obok unikalnej trylogii Świetlickiego, bardzo sprawnego „intryganta” Miłoszewskiego, pełnych energii fabuł Gai Grzegorzewskiej, rodzimego mistrza miejskiego realizmu Konatkowskiego. Zaś na tle powoli zjadającego w twórczości własny ogon Marka Krajewskiego czy też irytujących, pachnących za bardzo biblioteką i niestety niewdzięcznych, bez dreszczyku książek Jarosława Klejnockiego lub kuriozalnych eksperymentów z powieściowym tworzywem Kariny Obary – Kogo kocham, kogo lubię wydaje się tym bardziej godne uwagi. Podobnie jak psia okładka.
Marta Mizuro, Robert Ostaszewski, Kogo kocham, kogo lubię
W.A.B., 2010
FRAGMENT KSIĄŻKI
13.09.2011 20:18 | agz:
Ta książka nie jest zła, tylko koszmarnie brakuje jej dynamiki. W opisach M&O są świetni, ale to wyjaśnienie zagadki nie zostało "doklejone" należycie