Z materiałów Wydawnictwa Literackiego:
Bohaterem poprzedniej powieści Jerzego Franczaka,
Nieludzkiej komedii, był niespełniony pisarz Emil Król. W
Da capo obserwujemy losy jego brata. Kamil prowadzi stabilne życie: ma dobrą pracę w korporacji, żonę i małą córeczkę. Nikt nie wie, że niesie przez dorosłe życie bagaż traumatycznych doświadczeń: ojciec-tyran, szkolne prześladowania, erotyczne upokorzenia… Przypadkowo poznana kobieta z przestępczego półświatka wywraca jego świat do góry nogami. Kamil porzuca rolę grzecznego syna, sumiennego pracownika, przykładnego męża i ojca. Wikłając się w namiętny i niebezpieczny romans, odkrywa swoje stłumione pragnienia, a zarazem musi stawić czoła demonom przeszłości.
Jerzy Franczak – urodzony w 1978 roku, prozaik, eseista, urlopowany poeta. Do roku 2001 opublikował kilka książek z wierszami, po czym – jako liryk – zamilkł na wieki. Wydał zbiory opowiadań
Trzy historye (HA!art, 2001),
Szmermele (Biblioteka Nowego Wieku, 2004) i
Algi, kalki, zębatki (Świat Przedstawiony, 2004), zbiór esejów
Grawitacje (Rita Baum, 2007) oraz powieści
Przymierzalnia (HA!art, 2008), Nieludzka komedia (Wydawnictwo Literackie, 2009) i
Da capo (Wydawnictwo Literackie, 2010). Jest autorem dwóch rozpraw o literaturze nowoczesnej:
Rzecz o nierzeczywistości. „Mdłości” Jeana-Paula Sartre'a i „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza (Universitas, 2002) i
Poszukiwanie realności. Światopogląd polskiej prozy modernistycznej (Universitas, 2007). Jego utwory tłumaczone były na włoski, francuski, niemiecki, angielski, słoweński, słowacki i inne bardzo obce języki. W ubiegłym roku ukazał się czeski przekład
Przymierzalni. Współpracuje z "Twórczością", "HA!artem" i "Tygodnikiem Powszechnym". Współtwórca (wraz z PIOtrem Kalińskim) książek artystycznych (patrz: Bestlookery), felietonista miesięcznika "Mrówkojad". Pracował m.in. jako dziennikarz radiowy i telewizyjny. Był redaktorem naczelnym pisma literacko-artystycznego "Nowy Wiek". Na antenie TVP Kultura współprowadził program o nowościach wydawniczych "Czytelnia". Naucza w Katedrze Antropologii Literatury i Badań Kulturowych UJ.
Fragment powieściNiemniej była to inna pewność siebie i inna bezkompromisowość niż ta, która obowiązywała w CityPub, w firmie należało szlifować cyniczną nonszalancję, zero sceptycyzmu, żadnych rewolucji, żadnych jałowych dywagacji, żadnego przekręcania słów i wykręcania kota ogonem. W firmie obowiązywał image człowieka zamożnego i zadowolonego z siebie, cieszącego się z tendencji wzrostowych i z własnej stabilizacji, zaś podczas spotkań nieoficjalnych image ten wzbogacał się o specyficzny ultramęski rys, wszyscy bowiem przeobrażali się w wysportowanych twardzieli i wiecznych playboyów. Spotkania nieoficjalne odbywały się w piątki, w pobliskiej knajpie o niewyszukanej nazwie Irlandzki Pub, tak że w piątek wszyscy pracownicy CityPub żartowali, że „zmieniamy lokal”. Spotkania te nieoficjalne były tylko z nazwy, gdyż nikt z niższych rangą pracowników nie ośmielił się odmówić Zającowi, szefowi działu kreatywnego, gdy ten zapraszał na piwo. Na miejscu, w koszmarnie kiczowatej niby-irlandzkiej scenografii, pośród brązowych boazerii, podwieszanych kół i starych zegarów, rozmawiało się przy guinessie lub west country cider lub grało w pool bilard, a najgorsze, że bezustannie trzeba było kontrolować swój wizerunek. Rozmowy były jeszcze nudniejsze niż pool bilard, obok klasycznych męskich gadek o erotycznych podbojach, o laskach, które można posuwać na boku, kiedy znudzi się seks małżeński, dominowały dyskusje o sprzęcie sportowym, o markach samochodów, o jakości komputerów i komórek, Zając prześcigał się w tej rywalizacji z Noworytą, a Wawrzyniak, Poźniak i inne dziewczyny przysłuchiwały się ciekawie. Bardziej niż rozmowę przypominało to zresztą licytację, kto da więcej, kto wyjdzie na wytrawniejszego znawcę, a niemal każde zdanie zaczynało się od „a ja” albo „a mnie”, gdzie „a” służyło podtrzymaniu spójności rozmowy, zaś „ja” wskazywało na właściwy temat, jedyny temat, oczko w głowie i obsesję prawdziwego mężczyzny. Jako że nie miałem ani markowego samochodu, ani oryginalnego ekspresu do kawy, ani porządnej kosiarki, ba, nie miałem nawet trawnika ani domku, przed którym mógłby się zielenić, nie mogłem niczym błysnąć, na ogół więc milczałem, jak dziewczyny, przysłuchiwałem się gwiazdom wieczoru i świeciłem odbitym blaskiem. Na najgłębszym poziomie komunikat był prosty, to znaczy jesteśmy świetnymi facetami, ale nic nie jest dane raz na zawsze, świetność i męskość trzeba bezustannie negocjować z innymi, w kilku jakby równoległych pertraktacjach. Ja nie posiadłem tej sztuki, równolegle potrafiłem tylko pracować nad projektem reklamowym i grać w Age of Empires, nawet gdy raz Alicja przez przypadek umówiła na tę samą godzinę pracownika biura nieruchomości i agenta ubezpieczeniowego, nie wiedziałem, co robić.
Gdy zjawili się równocześnie, Alicja przejęła inicjatywę i podzieliła nas na jednoosobowe grupy zadaniowe, zasiedliśmy przy dwóch różnych stolikach, jakby do symultanicznych pertraktacji, których przedmiotem było nasze szczęście. Ja potrafiłem jedynie pertraktować z Hannibalem czy Wilhelmem Zdobywcą, gra proponowała kilka standardowych komunikatów, typu „przybywam w pokoju” albo „a więc wojna!”, przy czym ze strategicznego punktu widzenia najlepiej jest przybyć w pokoju i dopiero wtedy rozpętać wojnę. Ojciec zawsze wychwalał tego rodzaju spryt, chwalił się, że robi dywersję na polu przeciwnika, kiedy na przykład robotnicy z Nowej Huty przydawał rysy Matki Boskiej, co ciekawe, po transformacji obruszał się, kiedy mama mówiła, że jego Matka Boska ma rysy robotnicy z Nowej Huty. Zresztą mama powiedziała to raz, może dwa razy, nasze relacje z ojcem od zawsze oparte były na przemilczaniu, omijaniu niewygodnych tematów, według zasady „nie drażnić, nie prowokować, przyklepać gówno”. Mama nieraz nam powtarzała: „Nie prowokujcie ojca, nie kłóćcie się z nim, wy trzaśniecie drzwiami i wyjdziecie, a ja tu zostaję i potem wszystko na mnie się skrupi”, w ten sposób krępowała nam ręce i kneblowała usta. Nie wspominam niczego, co wykraczałoby poza zbiór opowieści kanonicznych, tę rodzinną mitologię, złożoną z przeróżnych legend o naszym dorastaniu, o wspólnych zmaganiach z przeciwnościami losu. Legendy, jak to legendy, zawierają w sobie ziarno prawdy, ale nie sposób go wyłuskać, tak często były powtarzane, że nabrały waloru prawdy absolutnej. Powtarzanie przybrało cechy rytualne, pewne okoliczności, takie jak Wigilia czy przyjęcie urodzinowe, domagają się mitologicznej podbudowy, zawsze przy takiej okazji mama odwoływała się do którejś z kanonicznych legend, po słowach „a pamiętacie, jak…” rozpoczynała się jakaś opowieść, choćby o tym, jak cieszyłem się, że wypadają mi zęby, bo miałem miejsce na rurkę do napojów, jak Emil skrócił sobie rzęsy, bo nie chciał przypominać panienki, jak podczas wycieczki do Tenczynka stłukłem termos z pompką i tak się wystraszyłem, że zmoczyłem majtki. Pamięć bezustannie dokonywała dywersji, bo ostatecznie wciąż pamiętam ten ból, kiedy ojciec, wbrew mojej woli, wyrywał mi zęby przy użyciu nitki, pamiętam, że za skrócenie sobie rzęs Emil dostał lanie, a stłukłszy termos z pompką, nasz rodzinny skarb, posikałem się ze strachu, że zaraz oberwę, a ojciec, widząc to, okazał wielkoduszność i powiedział, że nic się nie stało. Podczas rytualnych cotygodniowych wizyt rodziców, a czasem rodziców i teściów naraz, powtarzano na ogół legendę o naszym ślubie, że Alicja wyglądała jak anioł, że śmiesznie wyszło z tym tortem i że wspaniale grała orkiestra. Brałem bierny udział w tych rytuałach powtarzania, zbytnio ceniłem sobie spokój, aby dorzucić do zestawu powtarzanych mitów jakąś opowieść apokryficzną i tylko dziwiłem się, czy naprawdę mama nie pamięta, jak krytykowała suknię Alicji i ekstrawagancką, jej zdaniem, fryzurę, czy nie pamięta, że tuż przed ślubem zapytała ją, kiedy się wreszcie uczesze, a ojciec, udając dyplomatę, rzucił krótkie „no comment”? Czy nie pamiętają, że czynili mi wymówki z powodu zmarnowanego tortu, który tak niezdarnie kroiłem, że upadł na podłogę, a potem w pobliżu szatni ojciec stwierdził, że zawsze byłem ofermą? Apokryfów pamięci jest więcej niż mitów, ale żyją życiem podziemnym, w cichym odpominaniu, w strefie cienia, to tutaj ojciec i mama przeliczają fundusze i pomawiają drugą stronę o chorobliwe skąpstwo, bo oni nawet połowy tego nie dadzą, chociaż rodzice panny młodej, ale czegóż spodziewać się po Szczepanku, naszym sympatycznym cieciu? Dalej widzę ciotki, wyciągające z szafy stare, śmierdzące naftaliną suknie, złorzeczące, że znowu trzeba wykosztować się na prezent, widzę też teściów, wściekłych, bo co prawda ślub będzie kościelny, ale i tak wszyscy wiedzą, że to tylko udawane, w głębi serca pozostanę zatwardziałym bezbożnikiem, wszystko przez to wychowanie, wielki mi artysta, teraz taki niby wierzący, były partyjniak i szpicel, farbowany lis. I podczas gdy jubiler szlifuje obrączki, muzycy z orkiestry stroją instrumenty, na których będą wygrywać szlagiery typu
Daj mi tę noc czy
Słodkiego, miłego życia, my nudzimy się na naukach przedmałżeńskich, gruby i łysy ksiądz rozwodzi się nad cnotą czystości, a przyszłe panny młode, na ogół w pierwszych miesiącach ciąży, wachlują się rozdanymi wcześniej książeczkami do nabożeństwa. Pogadanka o cnocie czystości była tylko jakby grą wstępną, bo potem ksiądz rozprawiał ze znawstwem o metodzie Billingsów, pozwalającej na racjonalne planowanie rodziny, co brzmiało dość zabawnie, zważywszy, że Billingsowie mieli dziewięcioro dzieci. Nigdy chyba nie nasłuchałem się tyle o fizjologii, nic dziwnego, że stojąc przed ołtarzem, myślałem tylko o jednym. Gdy ksiądz kazał powtarzać mi przysięgę małżeńską, ja, czując na sobie dziesiątki uroczystych spojrzeń, myślałem wyłącznie o tym, co Alicja ma pod sukienką, mówiąc „biorę sobie ciebie za żonę”, wyobrażałem sobie, że rozpinam tę sukienkę i wtulam głowę między jej piersi, mówiąc „że nie zostawię cię aż do śmierci”, w wyobraźni zsuwałem się niżej, całowałem jej brzuch i sięgałem koronkowych majteczek, a przy słowach „tak mi dopomóż Bóg” wziąłem ją na ręce i nadziałem na sterczącego kutasa. Ksiądz rozpoczął ceremonię wymiany obrączek, w chwilę później powiedział „teraz możecie się pocałować” i pocałowaliśmy się, po raz pierwszy z boskim przyzwoleniem. A że w małżeństwie Bóg pozwala na wiele, mimo woli myślałem z przyjemnością, że teraz już nie tylko możemy, ale musimy to robić, czyż nie zostało powiedziane „idźcie i mnóżcie się”? Kiedy po głowie tłukła mi się absurdalna myśl o obowiązku małżeńskim, wyobraźnia nadal pracowała i krzątając się pośród gości, przesiadając od stolika do stolika i obdzielając sobą po równo wszystkich zaproszonych, fantazjowałem o Alicji, miałem ochotę zrobić to w toalecie, ale nawet nie złożyłem jej takiej propozycji, bo rodzina, znajomi, to oni mają się dobrze bawić, cieszyć oko naszym widokiem i tuczyć nas swoim rozanielonym spojrzeniem. W efekcie, przepijając własne zdrowie z wujkami, ciotkami i pociotkami, ubzdryngoliłem się całkowicie, nawaliłem się dokumentnie, nie pamiętam nawet, jak dotarliśmy do domu, rano zbudził mnie telefon od mamy, trzeba przywieźć z domu weselnego podstawkę pod tort i oddać do cukierni, zapłacić orkiestrze i szykować się do poprawin. Podczas poprawin, które odbywały się już w naszym mieszkanku, piłem z ojcem i teściem, z podobnym efektem, a gdy trzeciego dnia zostawili nas samych i ośmieliłem zbliżyć się do mojej wybranki, ta odrzekła tylko, że jest nieziemsko zmęczona i zaproponowała oglądanie telewizji. W telewizji leciał akurat P
rzyczajony tygrys, ukryty smok, podziwialiśmy więc lewitujących skośnookich wojowników, po czym poszliśmy grzecznie spać i gdy leżeliśmy obok siebie na łóżku, razem, choć osobno, miałem wrażenie, że między nami leży nagi samurajski miecz. Noc poślubna nie chciała więc nadejść, myśl o obowiązku małżeńskim, choć absurdalna w ponurych czasach związków partnerskich, uwierała i rozpalała wyobraźnię. Zamiast nocy poślubnej miałem poślubne przedpołudnie, cztery dni po zawarciu związku, kiedy Alicja pojechała odwiedzić w szpitalu swoją babcię, spędziłem je samotnie przed ekranem komputera, oglądając krótkie filmiki porno i onanizując się wielokrotnie. Wczuwałem się w rolę, wchodziłem w skórę tych tęgich jebaków, z wprawą i znawstwem posuwałem rozhisteryzowane, jęczące, cycate laski, aż doszedłem do czterech strzałów, wytarłem spermę z podłogi, umyłem się, w komputerze wykasowałem wszelkie ślady mojej orgietki i poczułem się gotów, oto wkroczyłem w święty związek małżeński. Wkroczyłem w związek, ale jako mężczyzna pozostałem samotny, współżyłem z własną ręką, zdradzając ją od czasu do czasu z Alicją, nawet zbliżenia z Alicją podniecały mnie do tego stopnia, że gdy zasypiała, wykradałem się po cichu do łazienki i tam waliłem konia, nasłuchując kroków. U rodziców też nasłuchiwałem kroków, w ubikacji, w wannie, w łóżku, nikt nie mógł mnie nakryć, rozkosz jest nielegalna i wstydliwa, ukrywałem się z nią skrzętnie i tak pozostało do dziś, nic się nie zmieniło, zawstydzająca seksualność podrostka ustąpiła miejsca żenującej samotności mężczyzny, który załatwia się ze swoimi potrzebami sam, jakby wyciskał sobie pryszcza. Tak jak każdy wolałbym nawet wyrzygać się na rodzinny stół w pijanym widzie, niż być nakryty podczas masturbacji, z tym człowiek zostaje sam, o tym się nie mówi, zresztą u mnie w domu w ogóle o tych sprawach się nie mówiło, ojciec uważał, że załatwia sprawę, wręczając mi przed wyjściem na imprezę prezerwatywę, a na ogół miał ją ukrytą w wyciągniętej na pożegnanie ręce, mrugnięcie okiem, męska sztama, trzeba sobie czasem poruchać. Reszta pozostawała w sferze niedomówienia i aluzji, aluzje robił nawet przy Alicji, pytał, jak tam dziewczyny z firmy, na pewno im się podobasz, nasz Romeo, a pamiętasz Agatę, no co się tak obruszasz, mężczyzna nie wysiedzi, jak kot, przy jednej dziurze. Po kilku kieliszkach stawał się mistrzem aluzji, lubił żenować ludzi swoimi sprośnościami, nagle z obrońcy wartości zmieniał się w obyczajowego prowokatora i wolnomyśliciela. Nigdy nie powiedziałem mu, żeby przestał, nigdy nie odmówiłem mu towarzystwa, piłem z nim równo i walczyłem z mdłościami, które pojawiały się zawsze, niczym syndrom chorobowy, kiedy posłuszny synek musiał wcielić się w rolę kompana do kieliszka. Do tego dochodziły wspominki i przechwałki, opowieści o alkoholowych wyczynach, wyliczenia, ile kto litrów na głowę wypił, i pobłażliwe uwagi, gdy zaczynał plątać mi się język, że mam słabą głowę, równie słabą co charakter, w wojsku by mnie zjedli, zresztą, co ja mogę wiedzieć. Przechwalał się też swoimi dokonaniami, ile odebrał medali, jak go honorują w Związku, wystawy zbiorowe i indywidualne, w tym za granicą, w Enerde, jeździło się tam z kolegami i oficjelami, razem się piło i wznosiło obłudne toasty za Związek Radziecki, toasty z przymrużeniem oka. Wystawy, katalogi, wzmianka w
Kto jest kim w Polsce, wyrzucał to z siebie jednym tchem i nadymał się jak ropucha, a kiedy próbowałem podjąć wątek i wypowiedzieć się o jego pracach czy o sztuce w ogóle, ucinał rozmowę krótkim „zrób magistra, to pogadamy”. Nudziło mnie to, mdło mi się od tego robiło, ale walczyłem z nudą, tłumiłem mdłości, połykałem wymioty, żeby okazać się dobrym kompanem, że niby nie byłem w wojsku, nie tworzę, jestem nikim, ale jednak kompan ze mnie przedni, i do gadki, i do szklanki. Nieraz miałem ochotę wyrzygać się na stół, ale nigdy tego nie zrobiłem, raz tylko, jeszcze w czasach licealnych, puściłem pawia na balkonie, w środku nocy, po libacji na wałach wiślanych, rodzice spali i chciałem załatwić się z tym cicho, nie zostawiając żadnych śladów. Ledwo zdążyłem pójść do łazienki i wypłukać usta, jak rozległ się dzwonek do drzwi, zaspany ojciec, w piżamie, z przerażeniem w oczach, bo któż to może dobijać się w nocy, otworzył drzwi Zarembie z parteru. Zaremba siedział w ogródku z gośćmi z zagranicy, z którymi obstalowywał sprowadzenie samochodu, kiedy coś chlusnęło im na parasol i na daszek osłaniający balkon. Ten daszek musiałem nazajutrz czyścić, musiałem szorować szczotką i mydłem parasol, rodzice cofnęli mi kieszonkowe i zarządzili ZOK, czyli zakaz opuszczania koszar. Ta niby dowcipna nazwa mówi sama za siebie, razem z Emilem byliśmy w domu skoszarowani, kontrolowano nas, musztrowano nas i przysposabiano do walki o przetrwanie, która czeka nas w dorosłym życiu. Jak w wojsku, wieczorny przegląd, włosy umyte, uszy czyste, paznokcie obcięte, łóżko pościelone, pantofle równo pod łóżkiem, ubranie złożone w kostkę, czasem parę pompek czy przysiadów, czasem kara, surowa, ale sprawiedliwa, system punktowy, zdobywanie szlifów, przepustka do szkoły, przepustka na wieczorne wyjście, meldunek z przepustki, baczność, spocznij, odmaszerować. Ojciec chodził po mieszkaniu jak kapo, pilnował porządku, nadzorował i karał, rozdawał nagany i pochwały, zmuszał nas do uniżonego szacunku i wpędzał nas w poczucie winy. Rozbudowany system tresury wspomagała presja innego rodzaju, wpajane poczucie wdzięczności i winy, bo nigdy nie zdołamy się odwdzięczyć, nigdy tego nie odpracujemy, nie mamy nawet pojęcia, ile kosztuje nasze utrzymanie, ojciec się zaharowuje, mama musi po nas sprzątać, a my przynosimy ze szkoły czwórki i trójki, zawiedliśmy tatusia, wybierz sobie karę. Karą było na ogół dziesięć pasów na spodnie albo trzy na gołą dupę, ojciec powtarzał, że mamy szczęście, bo on musiał klęczeć pod ścianą na grochu, mięczaki, chyba za mało was biję, to przez to, że was kocham, ale wy tego nie potraficie docenić. Emil rzadziej obrywał, więcej uchodziło mu na sucho, ale to on karał swojego pieska Hulita, batożył go sznurkiem albo zamykał w szafie za jakieś wyobrażone przewiny, a potem kazał się przepraszać i mówił coś w rodzaju „no dobra, ale żeby mi to było ostatni raz” z miną równocześnie zniesmaczoną i łaskawą. Emil urządzał sobie takie seanse nienawiści, potrafił też w ukryciu mówić na ojca najgorsze rzeczy, powtarzał najbrzydsze znane mu wyrazy, takie jak „dupek” czy „byk pierdolony”. Ja fantazjowałem o ucieczce, że niby opowiem o wszystkim babci, a ona się rozczuli i przygarnie mnie, i zamieszkam w jej domku na wsi, ale ostatecznie nie byłem pewien jej reakcji, no i bałem się mieszkania na wsi, wiejskiej szkoły, do której, jak sobie wyobrażałem, chodzą same Lucki i Kolory. Myślenie o ucieczce przechodziło płynnie w rozpamiętywanie wielkich bitew, w aranżowanie walk plastikowych żołnierzyków, prawie wszyscy ginęli, niektórzy, wzięci do niewoli, kończyli w męczarniach, czekało ich przypalanie zapałkami albo topienie w wannie. Wyobrażałem sobie, że wrzuceni w kłęby piany, do ciepłej zielonkawej wody z solą do kąpieli, wrzeszczą, sól wyżera im oczy, woda wlewa się do ust, a przed oczyma duszy przewijają im się sceny z życia, sceny bitewne, widoki ukochanej Saksonii czy Bawarii. Sam byłem raz podtopiony w tej wannie, tylko że wtedy nie było w niej soli, tylko karpie, o imionach Kacper, Melchior, Baltazar, na cześć trzech króli, Sylwester, na cześć porucznika „Cobry” Cobrettiego, Kylie i Sandra na cześć ulubionych piosenkarek.
Jerzy Franczak,
Da capoWL, 2010
RECENZJA KSIĄŻKI
WYWIAD Z AUTOREM: CZĘŚĆ PIERWSZA, CZĘŚĆ DRUGA