W prologu przedstawienia dowiadujemy się, że akcja rozgrywa się na razie w Sydney – współrzędne geograficzne tego miasta wypisuje kredą na tablicy postać – grana przez Jana Dravnala – przypominająca wyglądem wędrowca, pustelnika. Niemy obserwator, przez cały czas obecny na scenie, nie daje się wyprowadzić z równowagi – jego opanowanie jest wręcz niepokojące. Jedyną czynnością, jaką próbuje wykonać jest karkołomna próba zapakowania się, żeby uciec. Pozostałe postaci stworzone są jako zapisy na ciele – w kostiumach, z dopracowaną charakterystyczną mimiką. Przerażają jednak brakiem kręgosłupa, gubią się, nie potrafią konstruować świata – są niczym pozbawione sensu etykietki. Usilnie starają się naśladować wypracowane, konwencjonalne role społeczne – matki, syna, ojca, męża. Relacja matki (Maria Maj) z Karmazyniellem (Sebastian Pawlak) przypomina neurotyczną, psychotyczną szarpaninę. Z jednej strony budowana jest przez odrzucenia, z drugiej przez erotyczne akty. Postaci te, jako reprezentanci białego, „cywilizowanego” świata, sprawdzone, zweryfikowane jednostki o wyższym statusie społecznym, budują cywilizację wśród Papuasów.
Mikroświat, miejsce styku „cywilizowanych” i pierwotnych, stanowi arenę konfliktu, który obnaża wykrzykiwane wręcz pragnienie bezpieczeństwa. Postaciom towarzyszy nie strach, a lęk. Młodzi pozostawieni sami sobie bezradnie poruszają się po scenie. Niekiedy próby ich poszukiwań przerwane są przez rytuały, raz te dla nas bardziej egzotyczne, jak ekstatyczny taniec plemienny, raz dziecinnie proste i swojskie, jak zabawa w berka. Bycie ojcem okazuje się niewykonalne, miłość do matki obarczona jest niebezpiecznie erotycznym ładunkiem. Bohaterowie gubią się, starają przyrównać się do standardów białego człowieka. Nieświadomość bohaterów niszczy niewinność widzów, którzy nie są już tylko elementami publiczności, ale stają się podmiotami toczącego się na scenie obrazowania kryzysu.
Obejrzenie spektaklu Borczucha jest wydarzeniem traumatycznym, niszczy wiarę – to prawda, że tę naiwną, ale i upraszczającą rzeczywistość. Motywem, jaki przewija się przez całe przedstawienie jest poszukiwanie środka na to, by żyć, by pokonywać bakterie, które wykańczają ludzki organizm. Jednak po co egzystować, po co ulepszać procesy, skoro nie ma żadnej alternatywy dla pewnego istnienia?
Spektakl w wielu momentach jest niedokończony, otwiera możliwości podejmowania polemiki. Widz kolejny raz, stykając się z twórczością duetu Borczuch-Wojtysko, otrzymuje spektakl diagnostyczny, prowokacyjny, intelektualny. Borczuch wskazuje wyraźnie tropy teatru autorskiego – warszawski Karmazyniello przypomina krakowskiego Wertera, społeczność papuaska zdezorganizowanych mieszkańców Ilirii. Reżyser znowu niszczy pokłady ludzkiej naiwności. Mankamentem jest wymaganie, jakie artysta stawia przed widzem. Jest to przedstawienie bardzo zintelektualizowane, przesycone symbolami, kontekstami, odwołaniami – niepotrzebnie. Rezygnacja z pewnych nawiązań sprawiłaby, że spektakl zyskałby na czytelności. Gubienie się podczas przedstawienia w świecie zagubionych i gubiących się to zbyt wiele. Nawet jeśli takie wymagania niesie ze sobą sprostanie estetyce dramatu Witkacego.
Metafizyka dwugłowego cielęcia
reż.: Michał Borczuch
premiera: 2010-09-17
scenografia i kostiumy Anna Maria Karczmarska
muzyka Daniel Pigoński
reżyseria światła Jacqueline Sobiszewski
dramaturg Łukasz Wojtysko
obsada: Magdalena Kuta, Maria Maj, Agnieszka Podsiadlik, Janusz Chabior, Jan Dravnel, Lech Łotocki, Rafał Maćkowiak, Sebastian Pawlak, Tomasz Tyndyk
asystent reżysera Arkadiusz Wójcik