Piotr Marecki poniekąd powtórzył gest Stoberskiego — udał się w trasę (stoberskiadę) po krakowskich mieszkaniach i słuchał ludzi, których kiedyś odwiedzał Stoberski. Z tych wizyt zebrał okruchy wspomnień, nierzadko wykluczających się opowieści, nieliczne fotografie, portretujące pisarza nazywanego powszechnie „Proustem z Krowodrzy” i jego metodę, która polegała na mistrzowskim utrwalaniu w literaturze drobnomieszczańskiego Krakowa okresu PRL-u.
„Stoberski pisał «na piechotę». Żył jak piechur i pisał jak piechur. Spokojnie tworzył swoje podobne do siebie opowiadania. Wydają się one nieokreślone i podobne jedno do drugiego, jak chmury nad polną drogą, a jednak z wolna zmieniają konfiguracje, krążąc po mieszkaniach, kawiarniach, schodach i ulicach. Kosmos Stoberskiego, kosmos piechura, przewrotnie zwyczajny, wciąga czytelnika znienacka i z zupełnie nieoczekiwanej strony — kiedy, nie obawiając się niczego, przygląda się układowi poduszek w adwokackim mieszkaniu”.
Andrzej Barański
FRAGMENT KSIĄŻKI:
Naprzeciwko mnie siedział Proust
Wywiad z Pawłem Heszenem
Paweł Heszen: Stoberski był bohaterem literackim, choć żył w zupełnym oderwaniu od tego, co pisał. To był człowiek, który istniał w sposób piękny. Był postacią literacką i tak był odbierany przez ludzi, nawet przez tych, którzy niewiele o nim wiedzieli.
Może zacznę od tego, jak go poznałem. Szedłem ulicą, to była bodajże Starowiślna, trzydzieści cztery lata temu. Stoberski miał wtedy siedemdziesiąt lat, ja trzydzieści. Zobaczyłem człowieka, którego znałem z rysunków Daniela Mroza. Sam drukowałem już wówczas w „Przekroju”. Zaczepiłem go: „Czy pan Jan Stoberski?”. A on potwierdził, tą swoją gwarą nie do podrobienia, rodem ze zwierzynieckiego lumpenproletariatu, bo jego rodzice, zdaje się, mieszkali w tamtych okolicach. Powiedziałem mu, że ja również piszę, od czasu do czasu zamieszczam teksty w „Przekroju”. Że jesteśmy obaj pisarze, więc mówmy sobie na ty. Poprosił mnie o adres, a potem przywędrował do mnie niespodziewanie któregoś dnia i akurat mnie zastał. Tak go poznałem. Później regularnie przychodził przynajmniej raz w tygodniu, zjadał kolację albo obiad. To, czego nie zjadł, chował do kieszeni, bo odczuwał jakieś takie stałe zagrożenie głodem [śmiech]. Mówię to z wielką sympatią, staram się nie pomijać niczego — wtedy obraz Jasia będzie pełniejszy.
Piotr Marecki: Wiele osób, z którymi rozmawiałem, mówiło mi, że kiedy przychodził do nich, niczego nie jadł.
Może on sobie wybierał tych, u których mógł jeść, i tych, u których z jakichś powodów nie jadał. U mnie zawsze jadł i wychodził z kieszeniami pełnymi resztek, bo ładował prosto do kieszeni to, co zostało.
Jadał mięso? Wiele osób twierdziło, że był jaroszem.
Twierdził, że nie jadł, kiedy był dzieckiem. Wyrzucał je za okno, demonstracyjnie, krzycząc do rodziców: „Nie będę jadł świni!”. U mnie nie był jaroszem. Jadł normalnie. Ale nie pił ani nie palił.
Z licznych relacji wynika, że kiedy przychodził, mówił: „No wisz, przyszedłem”, po czym siadał i milczał.
Tak, zamykał oczy i słuchał. Często śmiał się sam do siebie. Wydawało się, że nie słucha, ale on słuchał bardzo uważnie i mnóstwo zapamiętywał z tego, co się mówiło.
Poznaliśmy się na długo przed stanem wojennym. Kiedy go poznałem, już był stary, a jednocześnie jeszcze młody. Do końca był młody i stary. Był człowiekiem o uśmiechu dziecka i z wnętrzem dziecka. Nawet śmiał się jak dziecko. Dla mnie był właśnie takim starym dzieckiem. Miał piękny uśmiech, mimo że nie miał zębów, uśmiech płynący z wnętrza. Czasami chodziłem z nim do kina. Wybierał zazwyczaj komedie i zaczynał się śmiać już na reklamach. Uważał, że skoro zapłacił za bilet, powinien się śmiać od samego początku. I tak robił, ku zdziwieniu, a czasem oburzeniu tych, którzy siedzieli obok nas.
Lata siedemdziesiąte, kiedy się poznaliście, to okres jego dużej popularności literackiej. Był podobno postacią typowo krakowską, rozpoznawaną w mieście. Jak było z tą jego sławą?
Sławny nie był, zupełnie nie pasuje do niego to słowo. Ale był znany. Mieliśmy taką wspólną przyjaciółkę Olę Burdę, psychiatrę. Poznałem ich ze sobą w okresie, kiedy u mnie mieszkał. Ona była zafascynowana jego zdolnością uwodzenia ludzi. Kiedy na przykład przychodził i mówił: „Słuchaj, nie potrzeba ci pieniędzy?”. Od niego przecież pożyczał nawet Błoński… Wszyscy byli uzależnieni od jego pieniędzy. Drobnych, ale potem trzeba je było oddawać, a on szantażował. Robił to w sposób uroczy, ale dobrze wiedział, co robi. Wszyscy czuli mu się winni pieniądze.
Znam wersję, że pożyczał, ale nigdy nie żądał zwrotu.
Nie, na tym polegała cała technika. On nie żądał zwrotu, nigdy o tym nie mówił, a jednak to wisiało w powietrzu. Bardzo sprytnie to robił. Jeszcze raz podkreślę, że mówię o tym z sympatią. Ja tego człowieka nawet w jakiś sposób pokochałem. Był mi naprawdę bardzo bliski.
To nie był szantaż. On miał świadomość tego, że ludzie są mu winni i że będzie mógł liczyć kiedyś na ich wdzięczność. Był zresztą bardzo bezinteresowny. Kiedyś wyciągnął zza szafy kompletnie zniszczony obraz Juliusza Kossaka i mówi: „Jak chcesz, to sobie to weź”. Więc wziąłem. Obraz był w ramie, a on nienawidził obrazów w ramach. Lubił „nieprzystrojone”.
Czy opisywał ktoś panu pokój, w którym mieszkał Stoberski? To było coś nieprawdopodobnego. To nie była nędza, tylko scenariusz z Schulza. Wchodziło się do takiej ciemnicy, za parawanem mieszkał jego brat — jego alter ego. Wiecznie brudny, leżał w koszuli, która się lepiła od tego brudu. Według Jasia, był bardzo pobożny, czytał „Tygodnik Powszechny”, który sam mu przynosiłem, bo wtedy współpracowałem z tym pismem. Słuchał też później Radia Maryja, ale, jak twierdził, dlatego, że były tam ładne melodie, a nie dla treści publicystycznych i religijnych. Jaś też słuchał Radia Maryja.
Ten pokój robił wrażenie. Wyrko, maszyna do pisania. Jaś nie używał pościeli. To były jakieś płaszcze wojskowe, koce, kapoty. Stara szafa, strzęp firanki bodaj jeszcze z międzywojnia. Pajęczyny miały konsystencję tak twardą, że można je było wziąć do ręki.
On sobie stworzył tę przestrzeń, to nie był przypadek, że właśnie taką. Chyba tego potrzebował.
Wszyscy moi rozmówcy podkreślają, że nie żył w biedzie ani nędzy…
To nie była nędza, on po prostu był abnegatem, żył tak, jak chciał. Chodził w tych samych ubraniach, odkąd go znałem: w kapeluszu albo brązowej budrysówce i w długich buciorach, zazwyczaj niezasznurowanych. Miał problem z równowagą, chodził w bardzo charakterystyczny sposób. Podobno miał jedną nogę krótszą. Poznawałem go z odległości dwustu metrów. Był jakby „wryty w powietrze” swoją osobowością. Musiał coś w sobie mieć, skoro tylu ludzi zauroczył. Ale chyba bez „Przekroju” by do tego nie doszło na taką skalę.
Kiedy do niego przychodziłem, czasami go nie było, gdzieś wyszedł. Jego brat, który nikogo nie wpuszczał do domu pod nieobecność Jasia, mnie otwierał. Kiedy tylko otwierałem bramę na dole, to on już widział, że to ja. Wychodził na schody i zapraszał do środka.
Pan często do nich chodził?
Częściej to Stoberski przychodził do mnie. Przynajmniej raz w tygodniu. Czytałem mu moje opowiadania, czytałem mu Prousta. Jasia nazywali zresztą „Proust z Krowodrzy”. Kiedy już u mnie mieszkał, codziennie czytałem mu W poszukiwaniu straconego czasu, któryśtam tom. Na początku zawsze czytałem pierwszą stronę pierwszego tomu. Tam jest opis zapalanej świecy, cieni na ścianie… Ja też zapalałem mu świecę i czytałem przy tej świecy. On wtedy stawał się Proustem. Naprzeciwko mnie siedział Proust.
Jak wyglądały jego wizyty u pana?
Opowiadał mi o znajomych, ja pytałem, co akurat pisze. Jadł, rozmawiał z moimi dziećmi, z żoną. Normalnie rozmawiał, nie był na uboczu, a kiedy nadchodziły święta, stawał się wręcz centralną postacią. Żartował, śmiał się. Miał ogromną siłę charakteru, niesamowitą wolę. Pan wie, że on sobie kiedyś sam palec obciął? Kiedy był na robotach w Niemczech. Kiedyś też Jaś wszedł do jakiegoś miejsca, w którym byli sami mężczyźni palący papierosy i huknął: „Nie palić!” — i palenie się skończyło. Kiedy bolał go ząb, poprosił mnie o obcążki i sam go sobie wyrwał.
Mówił o swojej literaturze?
Bardzo mało. On był dumny, a jednocześnie czuły na opinie na temat tego, co pisze. Nie było mu to obojętne, jak czasami mogło się wydawać. Ale jednocześnie sam był postacią literacką, sam był literaturą. Pisał również przedziwne, krótkie utwory. W tym też był dobry, nie tylko w prozie. Na przykład pisał tak: „Pyta mały Januszek, co to za placuszek? To mamusia ukochana przez tramwaj przejechana”.
Jan Stoberski (1906 — 1997) — jeden z najoryginalniejszych polskich pisarzy okresu PRL-u, mistrz detalu, nieodłącznie związany z Krakowem i „Przekrojem”. Debiutował w 1955 roku. Pisał wyłącznie opowiadania, które zebrał w tomach: Zwierzenia durnia (1958), Przyjaciel mężatki (1960), Ludzie i gołębie (1963), Wyłapuję szczęście z powietrza (1966), Będę żył dalej! (1969), Każdy inny (1973), Notatki kochliwego (1976), Miłość przy ladzie (1980), Wybryki serca (1983) i Pogromca smutku (1988). Na podstawie jego tekstów powstał film Lucyna (1986) oraz spektakl telewizyjny Bożena (1995) — obydwa w reżyserii Andrzeja Barańskiego. Pisarz niesłusznie zapomniany.
Piotr Marecki (1976) — wydawca, autor i redaktor książek o kulturze niezależnej, czasopismach literackich, kinie offowym oraz wywiadów rzek z reżyserami: Andrzejem Żuławskim (2008, wspólnie z Piotrem Kletowskim), Andrzejem Barańskim (2009), Grzegorzem Królikiewiczem (2010, wspólnie z Piotrem Kletowskim). Poza promowaniem debiutantów (między innymi Michał Witkowski, Sławomir Shuty, Dominika Ożarowska) zajmuje się odkrywaniem pisarzy z „antykanonu”: Mariana Pankowskiego, Stanisława Czycza, Krzysztofa Niemczyka, Joanny Salamon, Jana Stoberskiego. Mieszka w Krakowie