W centrum zainteresowań osób stosujących arteterapię znajduje się PODMIOT. Jest on konstruktem, który przebył długą drogę od oświeceniowej utopii do ponowoczesnej nieokreśloności i zmienności. Konstruktem, który został powołany jako zadanie dla człowieka w dążeniu do osiągania pełni człowieczeństwa. Konstruktem, który bywa dziś negowany. Konstruktem, który łatwo jest zgubić i który może się zagubić. Konstruktem, którego możemy być pozbawieni lub sami się pozbawiamy. Konstruktem, który przywdziewa rozmaite „maski”, „pozy”, staje się „przezroczysty”, czy wręcz – zanika, by po chwili „rysować się grubą, tłustą kreską”.

Wychodząc z założenia, iż PODMIOT jest centralną kategorią teoretyczną arteterapii trzy poznańskie uczelnie: Uniwersytet Medyczny, Uniwersytet Artystyczny oraz Uniwersytet im. Adama Mickiewicza postanowiły zorganizować naukowe i praktyczne forum poświęcone tej problematyce – Międzynarodową Konferencję Naukową PODMIOT. SZTUKA – TERAPIA – EDUKACJA, która odbędzie się 4 i 5 listopada 2010 roku w Poznaniu. Patronem medialnym wydarzenia jest E-SPLOT.

Przedsięwzięcie to jest próbą spotkania i możliwością zaistnienia różnorodnych formacji dyskursywnych rozwijanych wokół PODMIOTU. Tytułowe: SZTUKA, TERAPIA i EDUKACJA stanowić mają swoistą ramę dla rozważań Uczestniczek i Uczestników, którzy z nakreślonym problemem zechcą się zmierzyć. Rezultatem konferencji będzie publikacja „Podmiot. Sztuka – Terapia – Edukacja. W poszukiwaniu zagubionego podmiotu poprzez sztukę” pod redakcją Mirosławy Cylkowskiej-Nowak, Joanny Imielskiej oraz Ewy Kasperek-Golimowskiej, w której ukaże się poniższa rozmowa. 




Siedem gór, rzek i lasów

O warsztatach „Artysta – Kurator – Obywatel: Napięcia społeczne”, które odbyły się na poznańskim Uniwersytecie Artystycznym w lutym b.r., z Arturem Żmijewskim – rozmawia Aurelia Nowak.


Aurelia Nowak: Poznańskie warsztaty nie były pierwszymi prowadzonymi przez Ciebie. Prawie w każdym przypadku są one problematyzowane przez hasło przewodnie. Czy Twoim zdaniem istnieje jakaś specyfika takich spotkań? 

Artur Żmijewski:
Istnieje. Zależy od tego, gdzie się ludzie razem wybierają, co chcą spenetrować. W Poznaniu zaczęliśmy od prostych ćwiczeń. Gdyby to potrwało jeszcze kilka dni, to może byśmy gdzieś dotarli, do jakichś bardziej mrocznych okolic. 

Co konkretnie masz na myśli, mówiąc „mroczne okolice”? 

Mieliśmy temat: "Napięcia społeczne". Joanna Erbel ubrała je w taki racjonalny kostium możliwych konfliktogennych sytuacji we wspólnotowym życiu miasta. Lubię tę jej socjologiczną trzeźwość, ale tam jest jeszcze taka „ciemna, zimna materia”, którą socjologia pomija. Myśmy się tej trzeźwości trzymali, ale były też momenty, kiedy racjonalność oddawała pole. Wchodziliśmy na przykład w obszar rozgrywek o władzę, walki o dominację. Bywało nudno – zwłaszcza na stadionie. Ale ta nuda była właśnie przedsionkiem pozaracjonalnego, nieprzewidywalnego. Jak to miejsce szczęśliwe w bajkach, które się skrywa "za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, za siedmioma lasami". Siedem gór, rzek i lasów to właśnie nuda, pustka i zniechęcenie. A jak się je przejdzie, to nie czeka nas w nagrodę stosunek seksualny z pięknym królewiczem, czy cudownej urody królewną. Czeka nas tam dokładnie to, co jest psychoanalityczną definicją koszmaru – spełniona fantazja. Fantazja o wiedzy.  

Warsztaty w Poznaniu były prowadzone nie tylko przez Ciebie, ale również przez Joannę Erbel i Stanisława Rukszę. Jaki wpływ miał każdy z Was na ideę, a później na przebieg warsztatów? 

Hm… nie mogę mówić za Joannę i Stacha, musisz już ich przepytać. Ja zajmowałem się ćwiczeniami polegającymi na rozmowie bez słów. Robiliście też wywiady w mieście. Pytaliście o kłopotliwe miejsca, o miejsca napięć – zamiast snuć przypuszczenia, rozmawialiście z mieszkańcami Poznania. Zamiast domniemań, akcja bezpośrednia.  

Takim spotkaniom zawsze towarzyszy określony scenariusz, jakaś specyfika stosowanych przez Ciebie technik? 

Wymyślam zadania, które grupa realizuje.

Specyfika działania polega zwykle na bezpośrednim doświadczeniu, żadnych zapośredniczeń - action direct.  

Czemu służą takie działania?  

Służą poznaniu, na przykład poznaniu relacji w grupie.  

Mogłyby stanowić rodzaj terapii? Jeśli tak to jak sądzisz, jakiego rodzaju problemy mogłyby być jej przedmiotem? 

Nie zajmuję się terapią. Zajmuję się działaniem stricte poznawczym, nastawionym na poznanie przez doświadczenie i działanie.  Większość terapii jest długoterminowa.

Czy podejmowane przez Ciebie epizodyczne działania mogłyby być skuteczne terapeutycznie? 

Nie wiem, nie to jest ich celem. Choć myślałem kiedyś o sztuce jako o terapii krótkoterminowej. Identyfikujesz problem i pracujesz z nim techniką, która daje bezpośredni dostęp do źródła tego problemu. Tylko zawsze nam przeszkadza słowo "sztuka", które fałszuje prawdę o sprawach, którymi się zajmujemy i o technikach, jakich używamy. Niemniej inspirujące dla działania z ludźmi są na przykład terapia ustawień rodzinnych, czy pomysły Miltona Erickssona. Czyli właśnie dwaj mistrzowie terapii krótkoterminowych. Kłopot jest w tym, że my się poruszamy między dyscyplinami. Bo jak się używa na przykład elementów tych hellingerowskich ustawień, to się wypada ze sztuki, a nie jest to też terapia. Poza tym mamy mało doświadczenia, a te działania na przykład z podłączaniem się do kolektywnej nieświadomości i wizualizowaniem przez grupę dziejących się tam procesów, są potencjalnie niebezpieczne. 

W naszych warsztatach wzięło udział około 20 osób. Kim są dla Ciebie uczestnicy tego typu spotkań? Czy traktujesz ich jednostkowo, czy bardziej jako rodzaj masy społecznej? 

Traktuję ich jak grupę. Zawsze wyłaniają się liderzy, zawsze są też tacy, co się nie odzywają. Czasem są buntownicy lub ci, co bojkotują działanie. Czasami ktoś przejmuje władzę nad grupą. To przejmowanie władzy przez kogoś z grupy może mieć charakter destrukcyjny albo twórczy. Czasem prowadzi do zerwania warsztatów. Jeśli warsztaty trwają dłużej niż 2-3 dni, zaczyna być ryzykownie. Rozwijają się nowe relacje między ludźmi, pojawia się nowa wiedza. Często taka, którą trudno zwerbalizować. Czasem powoduje to takie napięcie, że ludzie mają halucynacje i lęki. Sztuka nie ma tu nic do gadania i nie jest w stanie pomóc. Dużo zależy od zadań, od tego, jak głęboko penetrują naszą podświadomość, czy dotykają naszych uprzedzeń. Stosunkowo najtrudniej jest, jeśli temat dotyczy rzeczy najoczywistszych, na przykład identyfikacji z polskością albo jakoś inaczej zdefiniowanej tożsamości. Oczywistości to są takie "martwe pola", a jak z tym pracujesz, to jest cholernie grząski grunt. Tam jest mnóstwo rzeczy poza wszelką refleksją, nieprzemyślanych, tam są całe serie takich automatycznych zachowań, ocen, przeświadczeń, emocji. To jest bardzo ciekawe, ale jak się w to wdepnie, trzeba bardzo uważać. Stamtąd się nie wychodzi bez szwanku.  

To prawda, każdy kolejny dzień warsztatów powodował większe uzależnienie. Czekałam na to, co będzie dziać się dalej. Jednak po trzecim dniu wszyscy się rozeszli, a Wy wyjechaliście. To było bezpieczne. Czy prowadziłeś kiedyś warsztaty, które przekraczały granicę „bezpieczeństwa”?  

Prowadziłem. Zawsze jest to ryzyko, że się wdepnie w emocjonalne błoto. Bywa, że myślisz racjonalnie, że wydarzenia biegną z pozoru tak, jakby je opisał Jerzy Szacki czy Pierre Bourdieu, aż tu nagle budzisz się pośrodku jakiegoś bagna. Każde takie działanie jest w istocie rzeczy zaproszeniem, które brzmi uczciwie tylko wtedy, gdy się proponuje: "Idziesz ze mną? Gdzie? W dupę ciemną." 

Wspominałeś, że nie często bierzesz udział w takich przedsięwzięciach. Czy w każdym z nich odnajdujesz ciekawe, nowe sytuacje, czy raczej zachowania uczestników są odwzorowaniem prostych schematów? 

To nie są proste schematy, praca z grupą jest trudna. Reakcje się jednak powtarzają. Powtarza się niewiedza uczestników, nuda, powtarzalne są momenty kryzysu. Powtarza się potrzeba atrakcji. Powtarza się zniechęcenie. Trzeba trafić w to, co poruszy sytuację, przełamie momenty stagnacji, pogubienia. Trzeba online, w czasie rzeczywistym zidentyfikować problem, zagwozdkę i zaproponować rozwiązanie, jakiś ruch, coś powiedzieć, nadać temu kierunek. To są delikatne rzeczy. Można się na przykład złościć, ale złość musi mieć wartość operacyjną – musi być propozycją dla innych, musi się w niej kryć czytelna dla innych informacja. To są takie trochę znane strategie działania. Na przykład mówisz coś albo pokazujesz swoje emocje, właśnie złość, ale one nie są adresowane do świadomości innych, ale do ich nieświadomości. I trzeba to kontrolować – w jaki poziom, świadomy czy nie, trafia informacja. Trzeba ją dobrze wycelować, żeby wykonała pracę i przyniosła skutek. A nie ma czasu, żeby to przemyśleć, bo sytuacja nie zaczeka. Trzeba działać szybko, intuicyjnie. Jak rzecz trwa dłużej, to przydaje się taki zewnętrzny obserwator – ktoś, kto może wyciągnąć grupę z emocjonalnego błota, z jakiejś ryzykownej rozgrywki o nienazwane wprost stawki.  

Nie obawiałeś się, że nie zaistnieje żadna interakcja między uczestnikami? Przecież to całkiem prawdopodobne – uczestnicy mogli nie podjąć żadnych działań i tym samym warsztaty okazałyby się fiaskiem. 

No to by się okazały fiaskiem. 

Uniwersytet Artystyczny to miejsce sprzyjające tego typu spotkaniom. Uczestnikami warsztatów byli studenci kierunków artystycznych oraz historii sztuki. Czy myślisz, że mogłyby przebiec w innej – mniej przystosowanej do działań artystycznych – przestrzeni? 

To nie było działanie artystyczne, tylko psychologiczne. To była po trosze społeczna gra. Miejsce jest drugorzędne. Choć dobrze, jeśli jest w nim czajnik i można zrobić herbatę czy kawę. Przydaje się cisza.  

Poznańskie warsztaty zapadły uczestnikom w pamięci głównie dzięki tym dwóm godzinom spędzonym w milczeniu na stadionie. Skąd pomysł na dwugodzinną ciszę? 

Był już plan na cały dzień, że pokazujemy sobie fajne miejsca w mieście. Trzeba było to przerwać, bo to prowadziło donikąd. 

Proponując nam spędzenie czasu na stadionie pewnie mogłeś przewidzieć ogólny przebieg tych dwóch godzin. Dla nas jednak było to odkrycie, dopiero po 40 minutach zorientowaliśmy się, że do komunikacji wcale nie potrzeba słów. 

Nie mogłem tego przewidzieć. Ja robiłem takie rzeczy z ludźmi, którzy wiedzieli jak „nic nie robić" i co się wtedy z nimi dzieje. Wy tego nie wiedzieliście. A to jest trudne. Zimno, chce się pić i jeść, jest przeraźliwie nudno, mokro i pusto. I nic nas tu nie czeka. Zamiast dwóch godzin, powinniśmy tam zostać cztery, może pięć.  

To prawda, po pół godzinie byłam tak zmarznięta, że chciałam wrócić do domu, ogrzać się i przebrać z mokrych ubrań. Coś mnie tam jednak zatrzymało. Tym momentem (po upływie około 40 minut) było przyniesienie przez Joannę czerwonego krzesła z pobliskiego targu. Było w tym coś prowokacyjnego. Nie tylko wizualnie. Joanna w czerwonej kurtce, przyniosła czerwone krzesło i usiadła na środku stadionu. Wszyscy ruszyliśmy w jej kierunku, bo jako jedyna miała na czym usiąść. Nie siedziała jednak na nim długo, szybko nam je oddała… 

Wtedy na stadionie zabrałem Ci portugalskiego papierosa – prezent od koleżanki. Tego ratunkowego papierosa, którego chciałaś wypalić, żeby poczuć się lepiej, bezpieczniej, żeby się przenieść w jakieś przyjemne wyobrażenia i tym samym zdezerterować ze stadionu. Myślę, że wtedy dotarło do Ciebie, że to nie jest seria ćwiczebnych działań na temat napięć, a samo bezpośrednie napięcie, twoje własne wkurwienie. Cała grupa była oburzona moją chamską kradzieżą twojego papierosa. Dla ich nieświadomości był to ważny komunikat – idziemy dalej i głębiej, zanurzamy się: „Citius, altius, fortius."  

Ciekawe też jest dla mnie to, dlaczego spotkani na stadionie bezdomni czy też piłkarze odbywający trening nie odezwali się do nas ani słowem. Jak myślisz, dlaczego nie przerwali ciszy? 

Najpierw dlatego, że 'niewłaściwie' używaliśmy stadionu. Sportowcy na nim trenowali, a bezdomni mieszkali. Czyli wszystko odbywało się tam według powszechnie przyjętych reguł. Bezdomni celebrowali swoją bezdomność a sportowcy swoją sportowość. A my poszliśmy 'trzecią drogą', i dla nich i dla nas samych niezrozumiałą, niepojętą, okropną drogą czystego bycia i szukania nowych reguł i nowych porządków. Oni byli wewnątrz społecznie akceptowanej racjonalności, a myśmy wędrowali przez siedem gór, rzek i lasów. 

Czy Ty również uczysz się czegoś w trakcie takich warsztatów? 

Uczę się pracy z grupą i praktycznego korzystania z wiedzy o procesach grupowych, o gorących momentach, o nudzie, o pustce. Uczę się widzieć napięcia w grupie, puste gesty i gesty znaczące. Uczę się widzieć gesty otwierające, zapraszające i gesty zamykające. Uczę się widzieć linie władzy i gesty władzy. Uczę się widzieć „niewidzialną komunikację" w grupie, ukryte „znaczące" - i uczę się reagować na takie sytuacje. Co nie znaczy, że to się zawsze udaje. Zdarzyło się, że w takich sytuacjach poległem. 

Pomimo tego, że pracujesz z dorosłymi ludźmi, nie z dziećmi, w trakcie takich działań prawie zawsze masz przewagę w postaci wiedzy – poprzednich doświadczeń. Czy to, że zdarzało Ci się polec było równoznaczne z popełnionym błędem i konsekwencjami, które musieli ponieść uczestnicy? Czy czułeś się kiedyś odpowiedzialny za taki, a nie inny przebieg wydarzeń?  

Tak. Popełniłem kiedyś takie błędy i wszyscy ponieśli konsekwencje.  

Kiedyś wspominałeś o akcjach, które organizujecie ze znajomymi w IKEI, mógłbyś opowiedzieć na czym polegają? 

Idziesz w jakieś miejsce, niekoniecznie do IKEI. I zostajesz tam na dłużej. Oglądasz to miejsce, patrzysz, co robią ludzie, co się tam wydarza albo co się nie wydarza. No więc załóżmy, że idziecie do IKEI. Ale nie po to, żeby kupować, tylko żeby się temu miejscu przyglądać. Siedzicie, chodzicie, nuda piekielna. Ale zaczyna się odkrywać inne sposoby zachowania w takim miejscu – inne niż te przewidziane przez handlowców. A jednocześnie nie kontestacyjne. Odkrywacie taki alternatywny świat, alternatywny kosmos zachowań. Ten kapitalistyczny hardware pełen jest takich urządzeń jak towary i kasjerzy. I produkuje własne reguły zachowania, czyli kompatybilny z tym hardwarem software. Więc zachowujecie się trochę jak hakerzy, wymyślacie do czego jeszcze może służyć taki hardware, takie utowarowione środowisko. To jak można to robić, przepracowujesz na przykład podczas sześciogodzinnej wizyty w IKEI. Ale takim hardware'em może być równie dobrze dworzec kolejowy, przejście podziemne, pośredniak, pusty plac w mieście po godzinie 23.00, zapuszczony stadion lub ulica gdzie stoją prostytutki.  

Współpracowałeś kiedyś z psychologami? Czy swoją wiedzę opierasz raczej na lekturze i własnych doświadczeniach? 

Nie współpracowałem z psychologami. Oni mają za zadanie pomagać pacjentom. A nie jest to moje zadanie. Pracowałem w czasie kręcenia filmu "Powtórzenie" z Pawłem Moczydłowskim, byłym szefem więziennictwa w Polsce, i widziałem jak on pracuje z sytuacją ciągłego kryzysu, jak pracuje z grupą, jak pracuje z konfliktem, jak pracuje w sytuacji obciążenia stresem. To był chyba ten czas, kiedy tak wiele się nauczyłem – takiej operacyjnej wiedzy, wiedzy płynącej z działania. I właśnie od niego – od człowieka pracującego zwykle z więźniami.  

Czy doświadczenia z prowadzonych warsztatów wykorzystujesz jakoś w sztuce? Może opowiesz o genezie filmu Oni? 

Oni to film o czterech antagonistycznych grupach, różniących się tożsamościami i poglądami politycznymi. Spotykają się w jednej przestrzeni i pracują z wizualnymi przedstawieniami tych poglądów i tych tożsamości. Kłócą się, dyskutują, walczą. Czasem się ze sobą zgadzają. Ale ten film jest politycznie poprawny – emocjonalne błoto jest zamknięte w ramy politycznego konfliktu. Nie mniej ciekawa jest taka sytuacja, gdy nie ma ramy albo rama jest nie do zaakceptowania. Właśnie w takiej sytuacji poległem, gdy pracując w grupie zadaliśmy sobie prosty temat "Niemcy-Polacy". I zaraz go odrzuciliśmy, zmieniając na inny – zdawałoby się mniej szablonowy. Ale nasza nieświadomość już grała w pierwszy temat, podczas gdy racjonalność w drugi. Na to nałożył się proces grupowy i walka o przywództwo w obu grupach. Kilkanaście godzin później byliśmy już pogubieni, a dwa dni później zdewastowani.