Kiedy byłem małym chłopcem, nieopodal mojego rodzinnego miasta wydarzyła się makabryczna zbrodnia. Pewna kobieta, której mąż pracował za granicą i przesyłał do domu grube miliony, nawiązała romans z innym mężczyzną i postanowiła zabić – przebywającego przelotem w rodzinnym kraju – męża. Jak postanowiła, tak zrobiła. Dziabnęła mężulka tasakiem w głowę, po czym poćwiartowała ciało w wannie i zafoliowane kawałki zabetonowała w garażu budowanego niepododal (zresztą za pieniądze denata) jednorodzinnego domu. Cała sprawa nie wyszłaby pewnie na jaw (albo wyszłaby, ale daleko później), gdyby nie syn morderczyni, który – przekonany przez mamuśkę i odurzony alkoholem – pomagał kobiecie w ukryciu zwłok. To właśnie ów syn – nie mogąc żyć z ciężarem zbrodni, której był niejako „współautorem” – zgłosił się na policję i wydał rodzicielkę. Później mieszkańcy miasteczka, w którym wydarzyła się zbrodnia, opowiadali, że na krótko przed wydaniem matki syn zachowywał się jak jego zmarły ojciec, jakby „odtwarzał” jego zachowanie, tuszując jego nieobecność. Wyglądało to ni mniej, ni więcej, jakby chłopaka opętał duch zabitego mężczyzny. Dziwnie zachowywała się również morderczyni, która w kółko słuchała szlagieru Krystyny Prońko Przeżyłam z tobą tyle lat. Kobieta słuchała piosenki nawet w momencie, kiedy przyszli po nią policjanci (wtedy raczej milicjanci). Finał całej makabrycznej sprawy był taki, że morderczyni dostała 25 lat, z czego odsiedziała 10 (– Co pani czuła ćwiartując męża? – zapytał na sali sądowej przewodniczący rozprawie sędzia. – A nic specjalnego, coś jakbym kroiła kurczaka – miała odpowiedzieć krwiożercza melomanka). Dziś kobieta jest już wolna. Mieszka podobno w Niemczech (swoją drogą, ciekawe dlaczego wybrała ten malowniczy kraj, zamieszkiwany przez miłośników muzyki poważnej?). Cało nie wyszedł z afery syn. Do dziś siedzi w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym faszerowany środkami farmakologicznymi.

Zajście to, zapisane krwawymi zgłoskami w historii polskiej (a przynajmniej świętokrzyskiej kryminalistyki) przypomniało mi się, kiedy przeczytałem intrygujący tekst Mateusza Pakuły, Biały Dmuchawiec, który – jako żywo przypomina mi tamtą historię sprzed lat: niesamowity splot skrajnego okrucieństwa, groteskowej makabry i swojskich klimatów, kreujących coś na kształt polskiej wersji Teksańskiej masakry piłą łańcuchową (straszna rodzina w dekoracjach wiejskiego gotyku), pożenionej z Harrym Angelem (wątek bohatera szukającego mordercy, czyli… samego siebie) i demoniczno-ironicznym panoptikum Davida Lyncha (choćby z Dzikości serca czy Blue Velvet).


Pakule udaje się stworzyć coś na kształt polskiego gotyku, osadzonego w realiach prowincji sielsko-anielskiej, której stereotypowy obraz kreują i wzmacniają w polskiej popkulturze seriale telewizyjne w stylu Ranczo Wilkowyje czy hicik Bromskiego U Pana Boga za piecem i jego sequel U Pana Boga w ogródku. Twórca Białego Dmuchawca zrywa z tym, wyidealizowanym obrazem i kreuje na kartach swego dramatu rzeczywistość jak z koszmaru, gdzie na śmieszno-strasznej scenie pojawiają się postaci tyleż komiczne, co upiorne, tworząc mikrokosmos zbrodni, pedofilii, zemsty i świeżego chleba z serem. Pyszne są tutaj niektóre dialogi i bohaterowie je wypowiadający, jak Turbo Laski z salonu piękności, obdarzone móżdżkami nieudanych klonów Dody Elektrody, czy zapijaczony Jan Liszaj – ofiara i kat w jednym – wyznający miłość swej Nemezis, parafrazując Pieśń nad Pieśniami znad alkoholowego szynkwasu. To ludzkie chimery skrojone na miarę postaci z obrazów Lyncha (pamiętacie obleśnego Boby’ego Peru z Dzikości serca – gangstera-romantyka z brązowymi pieńkami zamiast zębów? albo Franka Bootha – szefa przestępczego podziemia z Blue Velvet – odurzającego się narkotykami i zapachem kobiecego krocza?), są to jednak potwory naszego, polskiego chowu, śmiesząc i przerażając w równym stopniu jak amerykańskie, ekranowe demony kieszonkowe.

W ogóle świat wykreowany w wyobraźni Pakuły to świat wyjęty z głowy surrealisty, w którym czasoprzestrzenne porządki mieszają się, jak w sennym koszmarze, a tożsamości bohaterów są płynne i przenikają się ze swobodą. W tej rzeczywistości każdy może być każdym, morderca – ofiarą, ofiara – mordercą. Surrealistyczne zamieszanie przekłada się w Białym Dmuchawcu na warstwę językową, dialogową (a nawet didaskaliową), gdzie autor – posługując się nawet techniką strumienia świadomości (a po ludzku mówiąc – pisze co mu ślina na język, czy raczej atrament, na papier przyniesie) tworzy przestrzeń bezkształtną, przerażającą, rozlewającą się koszmarem podbitym wisielczym humorem. Przestrzeń pozbawioną dobra, bez moralnego centrum, w której nawet przestrzeń sakralna skażona jest złem (swoją drogą, scena w kościele jest najsłabsza w całym dramacie – łopata po prostu!). Albo centrum w tej rzeczywistości to zło, zbrodnia, ciemne ludzkie namiętności, które nie podlegają już skarykaturyzowaniu, obśmianiu, są zbyt ciężkie, przytłaczające, beznadziejne. I w tym wymiarze zbliża się Pakuła do wielkich surrealistów, twórców literackiej i filmowej grozy, mistrzów groteski, która zawsze, jak napisał gdzieś Milan Kundera, zaczyna się w cyrku, a kończy na cmentarzu. Zło przenika tych, którzy chcą być jedynie obserwatorami, świadkami tragicznych wydarzeń – ich komentatorami. Bohaterowie – dziennikarze z Białego Dmuchawca – bawiący się w „prywatne śledztwo” w sprawie makabrycznej zbrodni – sami stają się mordercami, wchłoniętymi w taniec śmierci, symbolizowany przez przewalający się przez miasto żałobny kondukt.

To co przeraża i zastanawia to właśnie fakt, że to Królestwo Obłędu zbudowane jest z elementów nam znanych i lubianych, w rękach miłującego kwiaty i krowy innego autora, mogących być punktem wyjścia do złożenia opowieści o ludziach może niezbyt wyrafinowanych intelektualnie, ale przecież o szlachetnych sercach i uczciwym, prostym podejściu do życia. Zaś w Białym Dmuchawcu piekło jest tuż za rogiem, koło nas, w nas samych, zagłębmy się w otchłani naszych dusz, a znajdziemy tam już naostrzony nóż.

A jednak jest w tej otchłani ciche światło. Jak wyrzuty sumienia syna prawdziwej morderczyni, co pokroiła męża jak kurczaka. Tym światłem w sztuce Pakuły jest poezja, w jaką autor ubiera nawet najbardziej skrajne, okropne doświadczenia. Bełkot ludzi – potworków, których spotykają na swej drodze bohaterowie, staje się przecież (poprzez swój rytm, powtórzenia, kompozycje) wartością samą w sobie, tajemnym językiem, raz po raz pękającym i wyzwalającym w sobie nadrzędną, estetyczną wartość. Więc całe to przesiąknięte wódą, krwią i spermą (oraz kremem przeciwzmarszczkowym z salonu kosmetycznego Turbo) Królestwo Brzydy i Ohydy jest rodzajem turpistycznego dzieła sztuki, w którym słowa nie tylko opisują wewnętrzną prawdę o człowieku, ale stają się ornamentem ludzkiego śmietnika, przybierającego kształt chorego dzieła sztuki. Jak w odrażających, a jednocześnie fascynujących obrazach Francisa Bacona, gdzie zakrwawione ochłapy lśniącego ludzkiego mięsa wołają o litość i uwagę zgromadzonej publiczności.

Za dużo może w Białym Dmuchawcu informacji, słów, komunikatów wypluwanych przez mieszkańców tego polskiego Big Tuna – ludzie pokroju właścicielki Lodów i Napojów, nie otworzyliby się tak szybko przed dwojgiem przyjezdnych z Krakowa, prędzej przywitaliby przybyszów zbywającym milczeniem, a dopiero może po paru głębszych pozwoliliby sobie na informacyjny bluzg. (Zaraz, zaraz – ktoś czytający uważnie tekst pokręci głową z niedowierzaniem – co ten Kletowski tutaj bredzi? Jakie prawdopodobieństwo? Przecież już ustaliliśmy, że znajdujemy się w przestrzeni surrealistycznego koszmaru! – A jednak! To, co najbardziej nielogiczne, musi zachowywać najtrwalsze pozory realizmu – jak radził stary dobry surrealista Luis Buñuel, który, podług relacji Salvadora Dalego, do sceny przecinania oka kobiety brzytwą w Psie andaluzyjskim chciał użyć prawdziwego ludzkiego oka, pochodzącego od nieboszczyka wykradzionego z kostnicy, jednak akcja spaliła na panewce, bo nieżywego aktora dotknął już rigor mortis). Więc gdyby ktoś porwał się na wystawienie tego koszmaru (w sensie pozytywnym) na deskach teatralnych, powinien obejrzeć sobie choćby wspaniałą scenę Deliverance Johna Boormana, kiedy jeden z mieszczuchów wypływających na kajakowy spływ nawiązuje kontakt z dotkniętym awitaminozą małym tubylcem grającym na banjo. Po koncercie bohater chce podać chłopcu rękę, na co ten ostentacyjnie odwraca od mężczyzny głowę…

Idzie ku lepszemu w polskiej dramaturgii, że mamy pisarzy niebojących posługiwać się językiem ostrej groteski, przerysowania, intelektualnego horroru. To się świetnie sprzedaje w kinie. W teatrze zdaje się również.




Tekst publikowany za uprzejmą zgoda autora
Pierwodruk – jako Krem przeciwzmarszczkowy, wóda, sperma i krew – „Dialog” 2008, nr 12