[...] jeśli przekopią stare koryto Warty,
będzie tu pierdyliard kawiarenek jak w Pradze [...]
Edward Pasewicz, Przed szybą wielką i czystą [2]
Pierwsza edycja KontenerARTu, w 2008 roku na Placu Wolności, była czymś zupełnie innym niż druga, a zwłaszcza zaś trzecia, na Chwaliszewie. Inicjatorzy podkreślają, że przedsięwzięcie wpisuje się w program rewitalizacji zdegradowanej, biednej i zaniedbanej dzielnicy. Podczas gdy na Placu Wolności, zdominowanym głównie przez banki oraz inne instytucje finansowe, projekt można było postrzegać w pozytywnym kontekście odzyskiwania centrum miasta, obecnie – w starym korycie Warty – należy go widzieć przede wszystkim w pejoratywnym wymiarze gentryfikacji. Zastanawiające, że nikt dotąd – w prasowej debacie – nie podjął tego zagadnienia.
Rewitalizacja
Rewitalizacja, czyli działanie skupione na ożywianiu zdegradowanych obszarów miast, może być rozumiana na wiele różnych sposobów, co powoduje, że każda właściwie inwestycja – począwszy od drobnego remontu chodnika, renowacji fasady kamienicy, zainstalowania kamer monitoringu czy otwarcia przytulnej kawiarenki, poprzez budowę apartamentowca, aż po adaptację starej fabryki na gigantyczne centrum handlowo-kulturalne – mieści się w ramach tego pojęcia. Rewitalizacja jest słowem-opakowaniem, w którym można świetnie sprzedać właściwie dowolne działanie. Socjolog Piotr Luczys przeprowadził analizę terminu „rewitalizacja”, wyszczególniając kilka możliwych znaczeń[4]. Pisał: Kiedy słyszę „rewitalizacja”, myślę o sterylności, dążeniu do czystości, ale w znaczeniu jałowości, pustki znaczeniowej, sterylizującej standaryzacji (...) Mówienie o rewitalizacji często podszyte jest misją czynienia miejskim tego, co miejskie nie było, zagospodarowania pustych terenów w szacie miasta, pokrywania białych plam na mapie nowymi znacznikami obecności. To oddawanie miastu tego, co – choć znajduje się na jego obszarze administracyjnym – rozprasza funkcjonalność, przerywa szlaki komunikacyjne, burzy schemat estetyczny; tego, co pozostaje znakiem przestankowym w miejskim dryfie, tego, co odrywa naszą uwagę od miasta swoją niemiejskością, swoim niedopasowaniem. To wstawianie plomb, uzupełnień w obraz miasta, rodzaj endogennej misji urbanizacyjnej. Dlaczego? Ponieważ tak rozumiana rewitalizacja definiuje pustkę jako niemiejską, pozbawiając ją znaczenia w przestrzeni zurbanizowanej. A przecież może ona być łącznikiem, pośrednikiem, wspomnieniem, drogą dojścia, mieć różne walory i znaczenia. (...)Słyszę o komercjalizowaniu i zawłaszczaniu przestrzeni, hamowaniu rozwoju przestrzeni publicznych, globalizacyjnym odzyskiwaniu przestrzeni (...) [4] . Autor zwrócił uwagę, że rewitalizacja może być zarówno pozytywna, jak i negatywna; może mieć moc ożywiającą, jak i unicestwiającą [5]. Moc unicestwiającą ma niewątpliwie taka rewitalizacja, w której kryje się widmo gentryfikacji, krążące obecnie nad ubogimi, zdegradowanymi dzielnicami polskich miast.
Rewitalizacja/gentryfikacja
Gentryfikacja – pisała Asia Kubiakowska – jest polityką państwową (tyle tylko że zamaskowaną pod pojęciem „rewitalizacji”), a postępujące procesy podwyższania rynkowej wartości centralnie położonych dzielnic przedstawiane są z dumą jako oficjalne sukcesy [6]. Termin „rewitalizacja”, zaczerpnięty z biologii oraz medycyny, ma jednoznacznie pozytywne konotacje, kojarzy się bowiem z przywracaniem sił witalnych, ożywianiem, regenerowaniem chorych organów, co stanowi rzekomo naturalny proces, również w odniesieniu do tkanki miejskiej. Strategia propagowania rewitalizacji ukrywa zatem – jak pisał Neil Smith – społeczne źródła oraz cele zmiany miejskiej, wymazując politykę wygranych i przegranych, z której wyrasta [7]. Pod eufemistycznym terminem rewitalizacji często kryje się, w praktyce, gentryfikacja. Pojęcie „gentryfikacja” wywodzi się – pisała Anna Karwińska – od angielskiego słowa gentry (szlachta), chodzi tu zatem o rodzaj „nobilitacji” miejsca, nadania mu statusu, „klejnotu”, jakby można powiedzieć odwołując się do tradycji szlacheckiej w Polsce [8].
Procesom gentryfikacji towarzyszy najczęściej milczenie oraz bierność mieszkańców, których dotykają przemiany. Ich sporadyczne protesty niewiele wnoszą, są mało skuteczne, gdyż podjęcie walki z lokalną polityką oraz kapitałem, urzędnikami oraz deweloperami kończy się zazwyczaj porażką. Najprościej rzecz ujmując, gentryfikacja – pisał Mateusz Gierszon – jest to proces nobilitacji dzielnicy, a więc podnoszenia jej statusu i wartości jako produktu czy zasobu ze wszystkimi tego skutkami. Podkreślić trzeba, że jest to proces zewnętrzny wobec dzielnicy i lokalnej społeczności. Zewnętrzny w sposób dwojaki, po pierwsze siły inicjujące go pochodzą spoza dzielnicy; z sali Rady Miasta i Biura Planowania Przestrzennego lub zza biurek deweloperów. Równocześnie, a może przede wszystkim, mieszkańcy dzielnicy jako element decyzyjny i partycypujący niemal nie uczestniczą w planowaniu. Dzięki praktycznej dominacji prawa własności nad zasadą dobra wspólnego, w dzielnicach przeprowadzane są rewolucyjne zmiany, na które mieszkańcy nie mają żadnego wpływu [13]. W przypadku Chwaliszewa istotne znaczenie odgrywa plan Urzędu Miasta oraz lobbingowa działalność Stowarzyszenia „Chwaliszewo” (o czym szerzej piszemy w dalszej części tekstu). Autor zauważa, że pochodzenie sił inicjujących rewitalizację/gentryfikację jest mniej istotne, lecz nie bez znaczenia. Impuls może być wysłany zarówno z Urzędu Miasta, jak i lokalnych stowarzyszeń, kościołów czy koalicji tych grup. Najistotniejsze są jednak zakładane cele, zestawienie projektu rewitalizacji z możliwościami dzielnicy oraz stopniem partycypacji mieszkańców. Podkreślić trzeba, że o ile rzeczywista rewitalizacja może, lecz nie musi, być zaplanowana, to na pewno zawsze zakłada możliwość rozwoju żywiołowych procesów wewnątrz dzielnicy. Natomiast „rewitalizacja” ukrywająca gentryfikację jest zawsze projektowana, zwykle bardzo szczegółowo i całościowo. Proces gentryfikacji jest więc często świadomym wyborem władz miasta [14]. Gentryfikacja przyczynia się do gettoizacji przestrzeni. Jak słusznie zauważył Piotr Luczys: getta inkluzji zostają otoczone gettami ekskluzji. Trwanie w zamknięciu obu formacji przestrzennych osłabia znaczenie miasta, a wzmacnia znaczenie obszaru, miejsca czy osiedla, wewnętrznie dywersyfikując tożsamość obywateli XXI-wiecznych polis (co dodatkowo wspiera procesy decentralizacji, fragmentaryzacji i polaryzacji elementów tkanki miejskiej) [15].
Gentryfikacja w Polsce – przykłady
Procesom rewitalizacji/gentryfikacji w naszym kraju towarzyszy niespotykany nigdzie indziej powszechny entuzjazm oraz optymizm. W Polsce na razie do zjawiska gentryfikacji podchodzimy najczęściej z radosną naiwnością. Cieszymy się, gdy w Gdańsku, Warszawie i Wrocławiu w miejscu zaniedbanych ruder czy niepotrzebnych dzielnic przemysłowych wyrastają – pisał Wojciech Orliński – nowe luksusowe apartamentowce czy drogie centra artystyczno-rozrywkowe, jak Fabryka Trzciny na warszawskiej Pradze [16]. Brak pogłębionej, krytycznej refleksji nad konsekwencjami takich inwestycji. Jedynie anarchiści biją na alarm.
Jako przykłady daleko posuniętych procesów gentryfikacji w Polsce możemy wskazać chociażby obecną sytuację warszawskiej Pragi, wrocławskich Włodkowic oraz krakowskiego Kazimierza, który stał się jedną z głównych atrakcji turystycznych miasta. Ucierpiał na tym poziom życia mieszkańców Kazimierza, którzy muszą znosić nocne hałasy. Sklepy, w których robili zakupy, są sukcesywnie zastępowane przez restauracje, na które ich nie stać, a skwerki zieleni i ogródki stały się dzikimi parkingami. Lokatorzy nie mogą się wynieść gdzie indziej, bo to głównie najemcy mieszkań kwaterunkowych, bez prawa własności do zajmowanych lokali. W dodatku nowi właściciele na różne sposoby próbują się ich pozbyć, np. zaniedbując remonty. To doskonale znane mieszkańcom miast zachodniej Europy zjawisko zwane „landlord harassment”, czyli nękanie lokatora przez właściciela budynku – drugą stroną gentryfikacji jest bowiem zawsze konieczność pozbycia się tych wszystkich, którzy – jak pisał Orliński – nie pasują do nowego obrazu dzielnicy [17]. Problem dotyczy m.in. również Stoczni Gdańskiej oraz przyległych do niej terenów. Warto przywołać konflikt Kolonii Artystów z gdańskim deweloperem, który w 2001 roku użyczył części destruktów postoczniowych na działalność artystyczną. Przez kolejne lata funkcjonowały tam pracownie, PGRart oraz Instytut Sztuki Wyspa. W 2008 roku, po zbudowaniu marki miejsca jako rozpoznawalnego punktu na mapie kulturalnej Trójmiasta, deweloper postanowił znacznie zawęzić obszar pozostawiony do dyspozycji artystów, przeznaczając pozyskane w ten sposób tereny na cele komercyjne. Kapitał wypracowany przez obecność kultury niezależnej został w tym momencie w podręcznikowy wręcz sposób spieniężony, zgodnie z żelazną strategią gentryfikacji [18]. Na terenie Stoczni (nazywanej Młodym Miastem) nie było jednak mieszkańców, dzięki czemu nie rozegrały się życiowe dramaty. W miejscach tych, z powodu zainteresowania ich egzotyką, charakterem, a często nawet kiepską reputacją, powstały lub są projektowane – pisał Gierszon – wysokiej jakości estetycznej i funkcjonalnej przestrzenie miejskie, zespoły apartamentowców, muzea, galerie i biurowce [19].
Rola artystów w procesie gentryfikacji
Swoistą zapowiedzią gentryfikacji może być wejście do danej dzielnicy artystów. Ich pojawienie się stanowi – pisał Rafał Rudnicki – namacalny dowód na zmianę charakteru okolicy, zarówno pod względem bezpieczeństwa jak i w warstwie symbolicznej – od zdegradowanego, zaniedbanego miejsca, do którego „normalny” człowiek się nie zapuszcza, po modne artystyczne przestrzenie o niepowtarzalnej atmosferze, które warto odwiedzić lub nawet w nich zamieszkać. Schemat ten powtórzył się w wielu miastach na świecie [20]. Zainteresowanie artystów określonym, na początku „dziewiczym” obszarem może mieć charakter spontaniczny, względnie być inspirowane polityką miasta lub – jak w przypadku warszawskiej byłej fabryki wódek Koneser – zachętami ze strony deweloperów. Władze miast bardzo często starają się przyciągać do zdegradowanych dzielnic artystów, oferując im stosunkowo niskie stawki czynszów, w nadziei, że ich pojawienie się przyciągnie nowych mieszkańców i użytkowników przestrzeni. Innym sposobem wykorzystania kultury w projektach „odnowy” miejskiej stały się – zauważył Rudnicki – finansowane z publicznych pieniędzy, bądź w ramach partnerstwa prywatno-publicznego, inwestycje w obiekty służące instytucjom z szeroko rozumianą kulturą, które dzięki swojej nowatorskiej formie architektonicznej miały stać się ikonami miast i magnesem przyciągającym kolejnych inwestorów [21]. W przypadku Chwaliszewa taką ikoną jest oczywiście projekt Nowej Gazowni. Artyści w całym procesie są niezbędni, gdyż stanowią awangardę zmian i przyczyniają się do przekształcenia sposobu postrzegania dzielnicy przez innych mieszkańców metropolii [22]. Trudno postrzegać młodych, pozytywnie odbieranych ludzi, nonkonformistów, grafficiarzy i bębniarzy jako element zagrożenia, widząc w nich pionierów kolonizacji, działających na rzecz deweloperów. Artyści wytwarzają atmosferę, po czym mija czas i jeden drogi sklep postanawia – mówił Jacek Dominiczak – się tam przenieść. Za nim wszystkie [23].
KontenerART
Wróćmy do poznańskiego KontenerARTu, który anonsowany był jako otwarta przestrzeń dla artystów i ludzi sztuki. Jako rodzaj pracowni, miejsce spotkań, których miasto nie zapewnia. Pomysłodawcami są mieszkający w Poznaniu twórcy i animatorzy kultury, Ewa Łowżył – artystka, fotografka i kostiumografka oraz Zbigniew Łowżył – kompozytor, pianista i perkusista. Projekt KontenerART powstał – pisała Ewa Łowżył – trzy lata temu w sytuacji permanentnego kryzysu w sprawie miejsca dla pracy artystów w Poznaniu. Nasze miasto jest ubogie w adresy, które mogłyby służyć jako tanie w utrzymaniu pracownie dla współczesnych twórców mieszkających w Poznaniu lub odwiedzających nasze miasto. A jest ich wielu [24]. Trudno się z tym nie zgodzić. Należy podziwiać energię oraz determinację inicjatorów projektu, którym samodzielnie tak wiele udało się zrobić. Nie zwalnia to jednak od krytyki uruchamianych przy okazji procesów, które wydają się niepokojące.
Proszę mi pokazać miejsca, które są otwarte na inicjatywę pracowni artystycznych, miejsca spotkań artystów. Rolę taką spełnia tylko – zwróciła uwagę Ewa Łowżył – kilka poznańskich knajp czy klubów. Działających jednak pod presją zwykłej ekonomii – wszak czynsze w Poznaniu są na poziomie Warszawy. Inspiracją dla KontenerART były właśnie moje spotkania z wybitnymi twórcami, którzy z różnych przyczyn wybrali Poznań jako miejsce życia [25]. KontenerART, którego organizatorem jest Fundacja Vox-Artis, działa już ponad trzy miesiące. Idea odnosi się do światowych akcji wykorzystujących kontenery jako przestrzeń ekspozycyjną, np. Container Art, która odbyła się m.in. w Bergamo, Varese, Nowym Jorku, Genui, Rzymie i Mediolanie [26]. Na terenie dzikiego parkingu dzielnicy Chwaliszewo, nieopodal ul. Mostowej, ustawiono przestronne, eleganckie, przeszklone moduły kontenerów, z możliwością wejścia na dach, przed nimi rozsypano piasek, tworząc mini plażę. Ewa Łowżył podkreślała, że celem było otwarcie się i dostępność, dlatego większość kontenerów była całkowicie oszklona. Chodziło o bezpieczne wyjście w miasto i zaproszenie mieszkańców do interakcji [27]. Można usiąść na drewnianych siedziskach, odpocząć na wygodnych leżakach, a nawet poleniuchować na hamakach. Odbywają się tu koncerty, różnego rodzaju warsztaty (m.in. dla dzieci), spotkania autorskie oraz akcje ekologiczne (m.in. w ramach partnerstwa z Fundacją All For Planet związaną z Allegro). Również wydarzenia o charakterze bardziej ludycznym, jak np. granie na bębnach (m.in. bicie rekordu Guinnessa na Największą Orkiestrę Recyklingową Świata), chodzenie na szczudłach, wspinaczka, graffiti. KontenerART użyczył przestrzeni Festiwalowi Ethno Port oraz podjął współpracę z Tzadik Festival. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że to spektakularny sukces organizatorów. Projekt miał funkcjonować jako miejsce spotkań i wzajemnych – jak to określiła inicjatorka – inspiracji dla ludzi [28]. Jako miejsce spotkań z kulturą i ciekawymi ludźmi, które ożywiają pasywny do tej pory teren Chwaliszewa i Starego Koryta Warty [29] Idylliczny obraz koegzystencji artystów i mieszkańców zmącił jednak wspomniany protest oraz publikowane w „Gazecie Wyborczej” listy, skłaniające do zastanowienia się, w jakie mechanizmy wpisuje się to przedsięwzięcie.