Protest mieszkańców i dyskusja na łamach „Gazety Wyborczej”
Organizatorzy KontenerARTu zaprosili do współpracy modny klub Dragon, mieszący się przy ul. Zamkowej, który zajmuje się obsługą baru oraz logistyczną stroną projektu. Piotr Kliński, inicjator protestu mieszkańców okolicznych domów, pod którym podpisało się prawie 60 osób, napisał: w przypadku inicjatywy KontenerART oburza fakt, że hasła działalności artystycznej, kulturalnej, proekologicznej wykorzystuje się do przykrycia pospolitego wyszynku i pijackich imprez ciągnących się często do białego rana [30]. Trudno przystać na określenie tego miejsca mianem „pospolitego wyszynku”. Jednak trzeba się zgodzić, że funkcjonujący w ramach KontenerART klub Dragon również działa pod presją zwykłej ekonomii, zysku, dokładnie taką samą, jak inne poznańskie knajpy. Schodzą się – mówił Piotr Kliński – różni ludzie, w większości pijani. Krzyczą, załatwiają się w krzaki, awanturują się, rozbijają butelki [31].  Czy aby na pewno? Czy Kliński nie przesadza, nie przejaskrawia rzeczywistego obrazu sytuacji, co służy jedynie zwiększeniu efektu – wzmocnieniu wymowy protestu? Przecież wesołe, ale spokojne rozmowy przy piwie nie muszą oznaczać od razu dantejskich scen; „pijackich imprez”, „załatwiania się w krzaki”, „awanturowania się” i „rozbijania butelek”. Wystarczy przyjść, by się przekonać, że zazwyczaj nic takiego na terenie KontenerARTu się nie dzieje.


Niemniej z perspektywy protestujących KontenerART to głównie problem hałasu, co może być zrozumiałe wówczas, gdy odbywają się koncerty (nie trwające jednak „do białego rana”). Tym razem to nie bywalcy Kontenerów narzekają na mieszkańców „niebezpiecznego” Chwaliszewa, ale odwrotnie: ci, którzy zostali zdefiniowani jako stwarzający problemy, których rzekomo należy socjalizować przez sztukę, którzy powinni być wdzięczni za kierowaną do nich ofertę kulturalną, protestują przeciw zakłócaniu spokoju i domniemanym ekscesom. Co mogą zrobić w tej sytuacji mieszkańcy? Zamknąć okna. Przenieść sypialnię na inne piętro. Ponieważ dobrze wiedzą, że władze nigdy nie były po ich stronie, bo władza z reguły nie jest po stronie mieszkańców biednych dzielnic, na których ciąży odium przestępczości, tzw. „elementu”, „degeneracji” czy „marginesu”.


W maju 2008 roku, w związku z montażem kamer miejskiego monitoringu na Chwaliszewie, ukazała się taka oto informacja: Cztery kamery pojawią się na cieszącym się złą sławą Chwaliszewie, które już w latach przedwojennych było „wylęgarnią” poznańskich bandytów a i teraz należy do miejsc, „gdzie nie warto się pałętać”. Młodociani przestępcy, wandale, pseudoartyści grafficiarze, złodzieje samochodowi i kieszonkowcy powinni więc mieć utrudnione zadanie, a ucieczka na Chwaliszewo z łupem skradzionym np. na Starym Rynku nie będzie najlepszym pomysłem [32]. Przypisywanie przez media oraz mieszkańców bogatych dzielnic osobom pochodzącym ze zdegradowanych obszarów negatywnych cech (typu skłonność do używania przemocy, złodziejstwo, wandalizm, bandytyzm, narkomania), tylko ze względu na miejsce ich zamieszkania, to oczywiście przejaw tzw. „stygmatyzacji terytorialnej” (wg francuskiego socjologa, Loïca Wacquanta) [33]. Lokatorzy mieszkań komunalnych, socjalnych i reprywatyzowanych powszechnie obrzucani są – spostrzegł Rafał Rudnicki – epitetami „nierobów”, „alkoholików” i „meneli”, bądź wyłudzających pomoc „naciągaczy” [...] Zupełnie inaczej za to przedstawia się „kolonizatorów” z zewnątrz (np. artystów), którzy ukazywani są jako siła oświecająca „dzikich tubylców” i „otwierająca” zdegradowane obszary na napływ kolejnych użytkowników przestrzeni. Niestety część z nich przyjmuje przypisaną im rolę, zaczynając postrzegać siebie i swoich sąsiadów w tych kategoriach [34]. W Polsce ludzie z ubogich dzielnic od dawna czują się wydziedziczeni i wyobcowani. Nie istnieje wspólnota sąsiedzka. Nie mają poczucia, że są społecznością, w związku z czym nie bardzo potrafią dostrzec i przeciwstawić działaniom gentryfikacyjnym swoją siłę, dumę i godność.


Piotr Kliński zwrócił uwagę, że nie do przyjęcia jest sposób realizacji pomysłu KontenerARTu [35]. Może właśnie ów spontaniczny sąsiedzki protest, wyraz oddolnej postawy obywatelskiej, niezależnie od skali uciążliwości związanych z poziomem hałasu, stanowi najlepszą formę rzeczywistej rewitalizacji Chwaliszewa: daje bowiem mieszkańcom realne poczucie, że mogą się zmobilizować, zjednoczyć wokół wspólnej sprawy i wreszcie coś w swym otoczeniu zmienić, albo przynajmniej próbować zmienić.

To zdecydowanie lepsze niż inne znane, stereotypowo kojarzone z mieszkańcami biednych rewirów, mniej demokratyczne, inwazyjne formy wyrażania niezadowolenia w obliczu postępującej gentryfikacji, np. rzucanie ogryzkami, jajkami, butelkami lub kamieniami, wybijanie – w akcie desperacji – szyb bądź podpalanie samochodów. Ale czy równie skuteczne? Czy protestujący mogą coś osiągnąć? Czy wyjdą tylko – wobec opinii publicznej – na pieniaczy i malkontentów?

Pomysł postawienia kilkunastu kontenerów tętniących sztuką na reprezentacyjnym placu w sercu miasta przyszedł mi do głowy, gdy uświadomiłam sobie, jak wielką siłą twórczą może być poczucie bezdomności. Polska od kilku lat stała się najdroższym państwem Europy. W ślad za tym poszła coraz bardziej radykalna polityka mieszkaniowa. Współczesne polskie miasta. prowadząc komercyjną politykę przestrzenną, nie dają szansy młodym niezależnym artystom i środowiskom twórczym. Liczy się deweloper, pieniądz, sukces finansowy. Czy to również jest najważniejsze – retorycznie pytała Ewa Łowżył – w życiu społeczeństwa? [36] W 2008 roku KontenerART wziął w tymczasowe posiadanie niewielką część Placu Wolności, manifestując w ten sposób w najbardziej reprezentacyjnej przestrzeni publicznej problem braku sensownej polityki miasta w odniesieniu do mieszkających w Poznaniu twórców. Niewątpliwie projekt był trafiony. Okazał się zarówno organizacyjnym, jak i frekwencyjnym sukcesem. Jednak w 2009 i 2010 roku KontenerART wkroczył na Chwaliszewo – biedną dzielnicę, co można postrzegać jako przygotowanie gruntu deweloperom, jako początek kolonizacji obszarów wokół starego koryta Warty. Co więcej, organizatorzy nie podjęli starań, by współtworzyć przedsięwzięcie z lokatorami okolicznych domów, by wysłuchać ich problemów oraz potrzeb. Poczucie bezdomności, mogące być wielką siłą twórczą artysty – to wyszukana metafora. Dla wielu ludzi bezdomność ma jednak zupełnie inny – zdecydowanie mniej poetycki wymiar. Jest boleśnie wręcz namacalna. W KontenerART zabrakło odniesień do problemu eksmisji na bruk, bezdomności, którą zapewne wielu zalegających z czynszem chwaliszewian jest – względnie wkrótce będzie – zagrożonych. A przydałby się choćby komentarz do prowadzonej od 2008 roku kuriozalnej akcji – kampanii społecznej, realizowanej w ramach Programu Przeciwdziałania Procesowi Żebractwa, podczas której w mieście pojawiły się billboardy z hasłami: „Żebractwo to wybór, nie konieczność”, „Stop żebractwu w Poznaniu” oraz „Nie ma dających, nie będzie biorących”[37]. Dodajmy, że problem pozostaje aktualny, ponieważ właśnie rozpoczęła się druga część owej bezwzględnej kampanii czyszczenia miasta [38].


Większość deweloperów liczy – pisał Kuba Szreder – na efekt nowojorskiego Soho. Zaprasza artystów w konkretnym celu, próbując wywołać proces gentryfikacji. Czyli – mówiąc mniej oględnie – wyprzeć z danego terenu słabych i ubogich, żeby zrobić miejsce dla bogatych i silnych, a przy okazji zgarnąć premię inwestycyjną. W Polsce na oznaczenie tego procesu używamy, zresztą niesłusznie, słowa „rewitalizacja”. Bardzo często lokalni politycy chwalą się rewitalizacją różnych dzielnic i obiektów. Przykładem jest krakowski Kazimierz, gdańska Stocznia (nazywana obecnie Młodym Miastem) czy też łódzka Manufaktura. Jest to słowo – fetysz, wzięte z wniosków aplikacyjnych do Unii Europejskiej i innych fundacji. Przywołuje bardzo niesłusznie skojarzenia z odrodzeniem, ożywieniem itd. [39] Organizatorzy KontenerARTu nie zostali zaproszeni, co prawda, przez deweloperów, ale przyznają oni, że obiekt wpisuje się w plan rewitalizacji centrum Poznania, opracowany przez Urząd Miasta, z którego czerpią środki finansowe (trzyletnia subwencja Poznań Miasto know how) [40]. Chciałoby się zapytać, w jaki sposób inicjatorzy projektu rozumieją pojęcie rewitalizacji. Bowiem w kontekście ambicji rewitalizacji Chwaliszewa KontenerART spełnia negatywną rolę. Mieszkańcy tej pięknej dzielnicy nigdy chyba nie czuli się tak obco w swoim miejscu zamieszkania. Zostali sprowadzeni do roli podglądaczy ogródka drogiego lokalu – mieniącej się kolorowymi światłami wyspy (może poza dziećmi, które przychodzą głównie z uwagi na deficytowy w tym rejonie czysty piasek). Zabrano im, w okresie letnim, kawałek ich dzielnicy – Chwaliszewa. Tak dokonują się rewitalizacyjne koszmary, które otrzymują wysokie noty w urzędowych konkursach o dotacje. KontenerART wydaje się mieć tyle mniej więcej wspólnego z rewitalizacją Chwaliszewa, co niedawno ukończony i oddany do użytku apartamentowiec Nowa Sienna. Jest bowiem efektem podobnego myślenia o rewitalizacji.


Protest mieszkańców wywołał szereg polemik. Podejmując decyzję o zamieszkaniu w danej okolicy – pisał Michał Wybieralski, dziennikarz poznańskiej „Gazety Wyborczej”, w tekście dotyczącym sporu wokół Kontenerów – powinniśmy zrobić rachunek zysków i strat. W centrum zyskuje się m.in. bliskość restauracji, instytucji kultury, klubów itd. Kosztem, jaki musimy jednak ponieść, jest przyzwyczajenie się do ulicznego gwaru i nocnych odgłosów dochodzących z pobliskiego klubu. Alternatywą są ciche dzielnice mieszkalne, gdzie nie ma kulturalno-rozrywkowych lokali, ale dojazd do centrum jest dłuższy i bardziej kosztowny [41]. Jasne. Jeśli dysponujemy odpowiednimi środkami, by wybrać dzielnicę, w której chcemy zamieszkać. Problem jednak w tym, że mieszkańcy Chwaliszewa to w większości ludzie niezamożni, starsi, którzy żyją tu od pokoleń, którzy nie decydowali się świadomie na zamieszkanie w sąsiedztwie hałaśliwego klubu (bo go tam wcześniej nie było), którzy nie mogą podjąć decyzji o przeprowadzce do cichej dzielnicy mieszkalnej – enklawy dobrobytu, do której dojeżdża się własnym samochodem. Wielu z nich może się wynieść jedynie do slamsów – prawdziwych kontenerów albo tzw. trailerów, znanych z amerykańskich park lots. Nie jest to jedynie tani chwyt retoryczny, ponieważ poznański Zarząd Komunalnych Zasobów Lokalowych zaproponował w ubiegłym roku skandaliczny sposób rozwiązania problemu dłużników zalegających z czynszem, tzn. wykwaterowanie ludzi do zastępczych „osiedli” socjalnych kontenerów na ulicach Kopaniny, Forteczna i Ugory [42]. Dwadzieścia pięć kontenerów, takich samych, jak te, które stoją na placach budowy, za prawie pół miliona złotych miasto kupiło jeszcze w zeszłym roku. Zarząd Komunalnych Zasobów Lokalowych chce – pisała Maria Bielicka – przeprowadzić do nich z komunalnych mieszkań samotnych mężczyzn, którzy nie płacą czynszów, piją, uprzykrzają życie sąsiadom i dewastują, czyli tych, w których sąsiedztwie nikt nie chce mieszkać [43]. Dziesięć kontenerów ma stanąć przy ul. Średzkiej. „Akcja” wysiedlenia – bo trudno to inaczej nazwać – ma się odbyć jeszcze tego lata. Efektem „naturalnej” selekcji mieszkańców wg zasobów materialnych będzie wyparcie znacznej ich części, oznaczające de facto zniszczenie lokalnych więzi, tym samym napiętnowanie ich oraz upokorzenie. Jak to trafnie określił Jarosław Urbański: kontenery staną się szybko nowym standardem i znakiem ekonomicznej opresji najuboższych warstw społecznych [44]. Warto bliżej przyjrzeć się realizowanej przez lokalnych urzędników polityce. W Poznaniu miasto przez wiele lat nie budowało mieszkań komunalnych, a istniejących zasobów z chęcią się pozbywało. Obserwowany ostatnio zwrot i oddanie do użytku więcej lokali komunalnych, spowodowany jest nie chęcią zapewniania mieszkań najuboższym, ale przeprowadzenia gentryfikacji (uburżuazyjnienia), niektórych centralnych dzielnic miasta. Wyprowadza się z nich do nowo wybudowanych komunalnych bloków dotychczasowych lokatorów, a wyremontowane (pod hasłem rewitalizacji) mieszkania sprzedaje się na rynku za 10 tys. zł. za metr kwadratowy bogatym klientom, „powracającym” do miasta. Biedni mieszkańcy co ciekawszych kawałów miasta, są w tym procederze ewidentną przeszkodą, a kontenery – spostrzegł Urbański – to odpowiedź na pytanie, jak się ich najszybciej pozbyć [45]. Klub, określony mianem artystycznego projektu, miał być przecież dla mieszkańców, także tych biednych, a nie przeciwko nim. Celem KontenerARTu nie było chyba przyspieszenie eksmisji najuboższych mieszkańców Chwaliszewa do kontenerów – tyle, że już bez dumnego szyldu: „ART”?


Czemu Ewa Łowżył wybrała właśnie Chwaliszewo? Może należało wybrać bardziej odosobnione miejsce, np. Cytadelę, Maltę bądź Łęgi Dębińskie, unikając w ten sposób całego zamieszania? Dzięki obecności KontenerART to miejsce po prostu zrobiło się – tłumaczyła Łowżył – atrakcyjniejsze, ludzie sami chętniej zaczęli tu przychodzić. Ale to nie są nasi goście, nie możemy brać za nich odpowiedzialności [46]. Co to znaczy „nasi” i „nie nasi” goście? Michał Wybieralski, który zwykle w podobnych sporach staje po stronie mieszkańców, tym razem stanął po stronie KontenerARTu, w zasadzie tylko dlatego, że projekt nie jest szemraną dyskoteką, ale miejscem ciekawych imprez kulturalnych [47]. Czym różni się jednak – z perspektywy lokatora – hałas generowany przez dresiarską dyskotekę od hałasu generowanego przez modny klub? I niby dlaczego traktować artystów jako klasę uprzywilejowaną, której wolno więcej niż np. bywalcom klubu Broadway na ul. Gwarnej? Dziennikarz „Gazety Wyborczej” proponuje zaskakujące rozwiązanie: KontenerArt musi zostać. Nawet kosztem tego, że z Chwaliszewa na przedmieścia wyprowadzi się kilkanaście osób [48]. Nawet gdyby jedna osoba miała się z tego powodu wyprowadzić – koszt jest zbyt wielki. Kontenery, „mobilne centrum kultury” można – w przeciwieństwie do ludzi – przenieść w inne miejsce, właściwie bez żadnych strat. Komentarz Wybieralskiego jest wyraźnym opowiedzeniem się za procesem gentryfikacji dzielnicy.


Michał Wybieralski przemówił w interesie tzw. „kasty kreatywnej” (artystów, projektantów, designerów, pracowników agencji reklamowych oraz menadżerów korporacji) – jeśli odwołać się do teorii kasty kreatywnej i miejsc kreatywnych Richarda Floridy. Od momentu, kiedy do dzielnicy sprowadzają się artyści, wydarzenia przybierają niemal zawsze ten sam bieg – nieważne, czy dzieje się to w Berlinie, Hamburgu czy w Kolonii, w Amsterdamie, Kopenhadze, Barcelonie, Londynie, Warszawie czy w Pradze. Śladem klasy kreatywnej wnet podążają – pisała Tanja Dückers – modne kawiarnie i restauracje, które zaludniają się wystylizowanymi młodzieńcami z pięciodniowym zarostem i podlotkami w sukienkach z lumpeksu [49]. Można tu dostrzec niestety specyficzny schemat tzw. „rewitalizacji”, niepokojąco wpisujący się w groźne procesy gentryfikacji. Artyści wchodzą, rzecz jasna z misją, na zapomniany przez wszystkich teren (w tym przypadku stare koryto Warty na Chwaliszewie), który nagle staje się modną dzielnicą. Jak wyglądać może dalszy scenariusz? W okolicy podnoszą się ceny, wzrastają – zgodnie z logiką wolnego rynku – czynsze. Powstają snobistyczne knajpy, kawiarenki, pracownie, niszowe galerie i ekskluzywne sklepy oraz butiki. Wkrótce również oddziały banków. Miejsce szybko zyskuje status kulturotwórczego, co przyciąga uwagę inwestorów. Następnie kolej na deweloperów. I – po jakimś czasie – dotychczasowi, wieloletni mieszkańcy muszą się, niestety, wyprowadzić. Są eksmitowani przez zaporowe ceny oraz – jak to określiła Asia Kubiakowska – nowobogacką, snobistyczną estetykę życia [50]. Wraz z nimi – gdy czynsze wzrosną powyżej pewnego pułapu – wyprowadzić się muszą artyści, miejscy pionierzy, którzy po spełnieniu swej roli również padają ofiarą zainicjowanych przez siebie przemian i zostają wyparci przez kapitał, nadchodzący wraz z kolejną, bardziej zasobną falą kolonizatorów. Priorytetem stają się – pisała Kubiakowska – mieszczańskie fetysze czystości – sterylności i przesadnej kontroli wynikającej z histerycznego strachu przed utratą prywatnego mienia [51]. Okolica staje się kulturowo martwa, zamieniając się w odrestaurowaną, mieszczańską „cepelię”, jak krakowski Kazimierz. „Wyczyszczona”, sterylna dzielnica traci wreszcie na atrakcyjności w oczach osiedlających się w niej dobrze sytuowanych mieszczan, menadżerów, japiszonów i nowobogackich; staje się bowiem nudna jak oni sami, nazbyt przypomina miejsca, z których się wyprowadzili. Artyści przestają być uważani za buntowniczą awangardę. Ich obecność w danej dzielnicy staje się raczej pierwszą oznaką nadciągającej gentryfikacji, a w nich samych dostrzega się – stwierdziła Dückers – przedstawicieli nowej burżuazji [52]. Symbioza na styku artyści-władze samorządowe-właściciele nieruchomości-deweloperzy jest w takich sytuacjach powszechna. Warto by poświęcić nieco uwagi owym dobrze już rozpoznanym na Zachodzie mechanizmom, spróbować się nad nimi – w ramach projektu KontenerART – zastanowić. Tym bardziej, że teren może być łakomym kąskiem dla deweloperów, głównie z uwagi na atrakcyjną lokalizację – bliskość Starego Rynku i sąsiedztwo Nowej Gazowni, swoistego okrętu flagowego rewitalizacji tej części miasta i prawdopodobnie nowego – obok Starego Browaru – symbolu Poznania. W 2008 roku rozpoczęła się pomiędzy starym i nowym korytem budowa nowoczesnych, luksusowych kompleksów mieszkalno-usługowych. Do pełnego zagospodarowania pozostaje jeszcze właśnie stare koryto oraz nabrzeża Warty, wraz z Półwyspem (Cyplem) Chwaliszewskim, gdzie planowany jest nadrzeczny park i port rekreacyjny typu marina.