Powieść, przetłumaczona już na prawie 20 języków, w Polsce ukazała się nakładem sopockiego wydawnictwa Smak Słowa, które poprzez swoją nową, odkrywczą serię literacką Kontynenty prezentuje najciekawszą współczesną prozę z całego świata. Chicago to już druga opublikowana w Polsce książka egipskiego opowiadacza – wcześniej, w 2008 roku ukazała się u nas jego filmowa powieść Kair. Historia pewnej kamienicy.
Al-Aswani to obecnie najpopularniejszy pisarz egipski. Jest o nim głośno, ponieważ nie tylko pisze znakomite książki, ale też zrywa z arabskim tabu, porusza trudne, niewygodne tematy – bez lęku pisze o władzy despotycznych jednostek i w (pseudo)demokracjach, zdradach ludzi i ideałów, podziałach i konfliktach religijnych, dyskryminacjach w grupach narodowościowych i innych społecznościach etnicznych, nadużyciach polityków, nieprzyjaznych modelach amerykańskiej obyczajowości i fałszu kapitalizmu. Autor „Kairu” – jako rawi, ale i świadomy odbiorca zachodniej kultury – rysuje w swojej narracji niebagatelne charaktery, snuje poniekąd ich własne historie na modłę nowoczesnej, światowej (o)powieści: o niefantazmatycznym erotyzmie i cielesności, homoseksualności, nierówności płci i gwałconych niewinnościach, zatraceniu tradycyjnych wzorów postępowania i świętości, rasizmie, ksenofobii, samotności wśród swoich i obcych, przemocy i biedzie.
Egipcjanin pisanie uznaje za strefę absolutnej wolności – dlatego śmiało eksploruje najmroczniejsze zakamarki ludzkiej natury i charakteryzuje rejony, o których wielu wolałoby nie mówić… Pewnie dlatego akcja „Chicago”, mimo że rozgrywa się daleko poza granicami ojczyzny autora, zadziwiająco oddaje skomplikowany obraz współczesnego egipskiego społeczeństwa i nurtujących go problemów – w kraju i za granicą.
Zaangażowany politycznie Nadżi chce zostać liczącym się poetą, bo ma wiele do powiedzenia i wie, jak to czynić, ale przybywa do USA, by studiować... budowę tkanek. Szajma ma prawie trzydzieści lat i zaczynają ją uwierać myśli o niewinności w staropanieństwie. W pobliżu jednak tylko płytkie, niegodne męskie pokusy Tarika. Ra’fat uważa się za zsocjalizowanego i już prawie Amerykanina, ale wpada w furię, gdy jego córka przeprowadza się do chłopaka. Carol nie może znaleźć pracy ani zrozumienia u poznanych osób, bo jest czarna, a przez to „inaczej” traktowana i/lub odrzucana. Aparatczyk Danana zrobi wiele dla kariery, a życie swojej żony zamienia w piekło, a ona sama szuka sposobu, by się wydostać z uwięzi. Wkrótce wizytę w Chicago ma złożyć prezydent Egiptu. Nie wszystkim się to podoba. Stanie się...
W swojej nowej powieści Al-Aswani podejmuje temat wykorzenienia i multietniczności, eksplorując możliwości życia na styku różnych tradycji i kultur. Postaci zebrane w tej na poły campusowej, a raczej wielogatunkowej powieści – egipsko-amerykańskie środowisko histologiczne: studenci i studentki, doktoranctwo oraz wykładowcy – pracują lub uczą się w Centrum Medycznym Uniwersytetu Illinois. Amerykańska uczelnia staje się niemym świadkiem wydarzeń, miejscem ich wzlotów i upadków, przestrzenia (nie) dla miłości, tęsknot i bolączek.
Ala al-Aswani studiował w Kairze i Chicago. Przez wiele prowadził gabinet dentystyczny w kamienicy, która z czasem stała się miejscem akcji jego pierwszej powieści, a zarazem światowego bestselleru Imarat Jakubian (Kair, historia pewnej kamienicy), szybko przełożonego na dwadzieścia innych języków i sfilmowanego. Ala al-Aswani jest autorem wielu artykułów z dziedziny polityki, literatury i kwestii społecznych oraz założycielem ruchu politycznego na rzecz zmian demokratycznych Kifajja (arab. Już dość). W najnowszej książce Egipcjanina, Chicago, odnajdziemy wiele fascynujących postaci, a nawet – delikatnie zakamuflowane alter ego autora!
W E-SPLOCIE przedstawiamy fragment arabskiej powieści z górnej półki – Chicago Ala al-Aswaniego.
Chicago
Ala al-Aswani
przeł. Izabela Szybilska-Fiedorowicz
wyd. Smak Słowa
Sopot 2010
(Kontynenty)
FRAGMENT ROZDZIAŁU III
W akademiku Uniwersytetu Illinois, w lokalu 303 naprzeciwko windy na trzecim piętrze Tarik Hasib wiedzie życie odmierzane wskazówkami zegara. Samotny, szczupły, zdyscyplinowany, napięty – podąża naprzód w niezmiennym, równym rytmie. Codziennie od ósmej rano do trzeciej po południu krąży między salami wykładowymi, laboratoriami i biblioteką. Potem wraca do swojego mieszkania, żeby zjeść obiad przed telewizorem i dwie godziny się zdrzemnąć.
Punktualnie o siódmej wieczorem – a Tarik Hasib nigdy, choćby się waliło i paliło, nie zmienia swoich nawyków ani na jotę – wyłącza telefon komórkowy, nastawia w pokoju płytę z delikatną muzyką i przyjmuje pozycję, w której spędził większość swojego trzydziestopięcioletniego życia. Pochyla się nad niewielkim biurkiem i powtarza lekcje, a raczej wypowiada bezlitosną wojnę informacjom, walczy z nimi, aż zatriumfuje i zarejestruje je w mózgu tak, że nic ich stamtąd już nie usunie. Rozkłada przed sobą książki i notatki, wpatruje się w nie dużymi, lekko wyłupiastymi oczami, marszczy brwi, zaciska cienkie wargi. Mięśnie jego bladej twarzy kurczą się; na niej samej rysuje się taka zaciętość, jakby Tarik cierpliwie znosił jakiś ból. Kiedy skupienie sięga szczytu, mężczyzna całkowicie odcina się od otoczenia, nie zwraca wówczas uwagi nawet na dzwonek do drzwi, zapomina o pozostawionym na gazie czajniczku z herbatą, tak że woda wyparowuje i naczynie się przypala.
Robi najpotrzebniejsze zakupy w supermarkecie, pierze w pralni przy akademiku, odkurza mieszkanie, gotuje na cały tydzień i chowa jedzenie do papierowych pojemników, żeby łatwiej je było odgrzać. To ten wojskowy dryl pozwolił mu na utrzymanie się na szczycie, co wcale nie było prostym zadaniem. A przecież jako uczeń szkoły podstawowej zajął pierwsze miejsce w okręgu kairskim, w gimnazjum – trzecie, a w szkole średniej w rankingu ogólnokrajowym – ósme z wynikiem 99,8 procent. Tarik był prymusem również przez pięć kolejnych lat w Akademii Medycznej. Ponieważ jednak nie udało mu się w tym czasie nawiązać odpowiednich znajomości, skierowano go na dalszą naukę do Zakładu Histologii, a nie na chirurgię ogólną, o której zawsze marzył. Szybko jednak przezwyciężył smutki i na nowo poświęcił się pracy. Zdobył dyplom magisterski magna cum laude z histologii, a następnie wytypowano go na zagraniczne stypendium doktoranckie.
Podczas dwóch lat studiów na Uniwersytecie Illinois Tarik nadal się wyróżniał, zbierając same piątki od góry do dołu. Czy to znaczy, że Tarik Hasib nie ma żadnych rozrywek? Nic podobnego. Tarik ma swoje drobne przyjemności, na przykład basbusę1, której składniki sprowadza z Egiptu i którą po mistrzowsku przyrządza. Potem kładzie gotowe ciasto na stole w kuchni i jeśli nauka przebiega w zadowalający sposób, nagradza się przepysznym kawałkiem słodkości, którego wielkość jest współmierna do ilości wykonanej pracy. Co wieczór, nawet podczas sesji egzaminacyjnej, przestrzega również godziny relaksu, składającej się z dwóch części: wrestlingu i fantazjowania. Nie pójdzie spać, zanim nie obejrzy na kanale sportowym całego pojedynku zapaśniczego. Od samego początku bierze stronę większego zawodnika. Kiedy ten wymierza ciosy w twarz przeciwnika, aż tryska krew, kiedy chwyta go w pasie i ciska na matę ringu albo kiedy ściska jego głowę mocarnym ramieniem, a potem rzuca na bandę, jakby tamten był melonem mającym się zaraz rozpęknąć, Tarik zaczyna klaskać, skakać jak szalony i wydzierać się niczym widz, który zatracił się w muzyce na koncercie Umm Kulsum2: „O Boże! Ty dzika bestio! Żłop jego krew! Zmiażdż mu łeb! Wykończ go dzisiaj!” Pod koniec rozgrywki Tarik opada bez tchu na łóżko, leje się z niego pot, jakby to on sam stoczył pojedynek. Jednak to „coś” tkwiące głęboko w jego wnętrzu zostało już zaspokojone (może jakieś marzenie o sile – wszak od dziecka był chudy i wątłego zdrowia). Gdy minie uciecha z wrestlingu, nadchodzi chwila na fantazje, sekretną przyjemność, za którą tęskni do utraty tchu, a gdy o niej myśli, uderzenia serca wprawiają go w silne drżenie. Wyciąga płytę kompaktową ze skrytki w dolnej szufladzie biurka, wkłada ją do komputera i zaraz otwiera się przed nim magiczny świat nadzwyczajnej urody: pociągające, czarujące blondynki o gładkich nogach, ponętnych udach, fantastycznych piersiach różnej wielkości, a wszystkie ze sterczącymi wyraźnie brodawkami. Już sam ten widok doprowadza go do szaleństwa... Wkrótce pojawiają się krzepcy, atletycznie zbudowani mężczyźni z długimi, nabrzmiałymi członkami w stanie wzwodu, lśniącymi jak starannie wykute, gigantyczne stalowe młoty. Chwilę później wszyscy oddają się nadzwyczaj zgodnej kopulacji; wznoszą się frywolne, chrapliwe odgłosy i lubieżne jęki. Kamera koncentruje się na twarzy kobiety, która krzyczy z największej rozkoszy i przygryza dolną wargę. Tarik jest zdolny do opanowania podniecenia tylko przez kilka minut. Zaraz potem pędzi do łazienki, jakby brał udział w wyścigu albo spieszył ugasić pożar. Staje przed umywalką i daje upust rozkosznemu napięciu. Stopniowo uspokaja się i odzyskuje równowagę. Bierze gorącą kąpiel, wykonuje ablucje, odmawia wieczorną modlitwę – łącząc raki parzyste z nieparzystymi3 – a w końcu... naciąga na głowę damską pończochę, którą przywiózł z Egiptu, w celu wygładzenia włosów na rano i przykrycia nimi w miarę możliwości stale powiększającej się łysiny. Gasi światło i, biorąc przykład z sunny Proroka – pokój Mu i modlitwa – układa się w łóżku na prawym boku4, a potem szepce pokornym głosem: „Boże, poddałem się Tobie, skierowałem twarz ku Tobie, oddałem moje sprawy Tobie, powierzyłem mój kark Tobie, z tęsknoty za Tobą i z bojaźni przed Tobą. Nie ma ucieczki i pomocy, jak tylko w Tobie. Uwierzyłem w Księgę, którą objawiłeś, i Proroka, którego posłałeś”5. Potem zasypia.
* * *
Prawdopodobieństwo zepsucia się maszyny rośnie wraz ze stopniem jej złożoności. Jedno silne uderzenie wystarczy, by zniszczyć komputer, choćby był wyposażony w najnowocześniejszy system. Tarikowi Hasibowi wymierzono taki cios w zeszłą niedzielę. Jednak żeby zrozumieć, co się stało, musimy najpierw zobaczyć, jak Tarik obchodzi się z kobietami. Kiedy mężczyźnie podoba się kobieta, zabiega o jej względy tkliwymi słówkami, raduje jej serce umizgami i komplementami lub po prostu ją rozśmiesza i zabawia ciekawymi opowieściami. Taka jest bowiem natura człowieka i zwierzęcia, ba, nawet owada: jeśli samiec chce złączyć się w akcie płciowym z samicą, musi najpierw delikatnie i łagodnie pogładzić jej czułki – wtedy ta zmięknie i mu się odda. To prawo natury nie dotyczy niestety Tarika Hasiba; jest on wręcz jego zaprzeczeniem. Jeżeli jakaś kobieta przypadnie mu do gustu, zaczyna traktować ją wrogo, usiłuje za wszelką cenę wprawić ją w zakłopotanie i zdenerwowanie. A im bardziej mu się podoba, tym bardziej jej dokucza. Dlaczego tak się zachowuje? Tego nie wie nikt. Cóż, możliwe, że chce w ten sposób zamaskować przesadne onieśmielenie, jakie odczuwa w towarzystwie kobiet. A może to pociąg do kobiety sprawia, że Tarika ogarnia przy niej jakieś osłabienie i próbując nad tym zapanować, przypuszcza na nią druzgocący atak. Albo wreszcie żyjąc w osamotnieniu, na podobieństwo sępa, i tocząc bezwzględną walkęo pierwszeństwo, opiera się po prostu jakiemukolwiek uczuciu, które mogłoby go oderwać od pracy. To osobliwe piętno doprowadziło już zresztą do zniszczenia wielu inicjatyw małżeńskich, które Tarik podejmował z najszczerszymi intencjami; wszystkie jednak kończyły się pożałowania godnymi wypadkami. Ostatni z nich wydarzył się dwa lata przed jego wyjazdem na stypendium. Udał się wówczas z matką do domu pewnego emerytowanego generała, aby poprosić o rękę jego córki. Spotkanie rozpoczęło się w sympatycznej atmosferze, podano schłodzone napoje i słodycze, wymieniono uprzejmości. Przyszła panna młoda, o imieniu Rasza, absolwentka kierunku hiszpańskiego na wydziale językoznawstwa, była naprawdę piękna – miała długie, czarne, proste włosy, czarujący uśmiech, który ukazywał równiutkie białe zęby, ujmujące dołeczki w policzkach i urzekającą twarz o jasnej cerze. Jej pełne, delikatne ciało tryskało energią i rozsyłało w przestrzeń podszyte seksapilem wibracje; zdekoncentrowało ono na chwilę Tarika, gdy wyobraził sobie, że posiadł je na własność i wyczynia z nim różne cuda. Jednak dosyć szybko jego zachwyt przeistoczył się, jak zwykle, w skłonność do agresji. Początkowo próbował nad nią zapanować, ale nie zdoławszy, skapitulował. Ojciec „panny młodej” – jak to w takich okazjach bywa – rozprawiał o córce z miłością i podziwem. Rzekł zatem z pewną dumą: – Rasza jest naszą jedyną córką. Zrobiliśmy co w naszej mocy, żeby zapewnić jej najlepsze wykształcenie. I, dzięki Bogu, przez całe życie pobierała nauki w szkołach językowych. Od przedszkola do liceum. Tarik zerknął na niego swoimi trochę wyłupiastymi oczami i zapytał z kpiącym uśmieszkiem na poczerwieniałej twarzy: – Przepraszam, baszo6. Do której mianowicie szkoły chodziła panna Rasza? Generał zamilkł na chwilę, bo pytanie go cokolwiek zaskoczyło, ale zaraz odpowiedział uśmiechnięty i wciąż przychylnie nastawiony: – Do szkoły Amona. Tak oto Tarik znalazł się przed bramką i zaraz silnym kopnięciem posłał do niej piłkę. Na twarzy wykwitł mu lekki uśmiech, który starał się ukryć dla spotęgowania efektu: – O, przepraszam, panie generale. Liceum Amona nigdy w swojej historii nie było szkołą językową. To placówka eksperymentalna, czyli zwyczajna szkoła państwowa, ale pobierająca symboliczne czesne. Oblicze rozmówcy przybrało wyraz niepewności, która zaraz przedzierzgnęła się w niezadowolenie. I tak generał wdał się z Tarikiem w ostrą dyskusję na temat różnicy między szkołami eksperymentalnymi a szkołami językowymi. Matka Tarika próbowała wtrącić mitygujące słówko; kilkakrotnie, marszcząc brwi i zaciskając usta, dawała synowi dyskretne znaki, żeby zamilkł. Jednak jego irytacja już znajdowała ujście, już nie mógł jej powstrzymać. Zaczął ostro odpieraćargumenty ojca „panny młodej”, podjąwszy decyzję o zadaniu mu ostatecznej klęski w bezpośrednim starciu. Oznajmił zatem, wzdychając, jakby był zmęczony rozmową o sprawach oczywistych: – Z całym szacunkiem, proszę pana, ale jest pan w oczywistym błędzie. Różnica między szkołą Amona a szkołami językowymi jest zasadnicza. Szkół nauczających języków obcych jest niewiele w Egipcie i są one dobrze znane. Nie każdy może ot, tak się do nich zapisać. – Co pan ma na myśli? – zapytał generał, którego twarz zdążyła już spurpurowieć z wściekłości. Tarik odczekał chwilę, zanim zadał decydujące uderzenie: – Dokładnie to, co powiedziałem. Kilka chwil upłynęło w milczeniu. Generał nie szczędził wysiłków (prawie słyszalnych w jego oddechu), żeby zapanować nad gniewem. W końcu odwrócił się do matki Tarika, siedzącej na prawo od niego, i wiercąc się w miejscu, odezwał się znaczącym głosem, obwieszczającym koniec wizyty i zarazem narzeczeństwa: – Szanowna pani, to był zaszczyt i łaska. Droga powrotna bardzo się ciągnęła. W taksówce między Tarikiem a jego matką zawisło ciężkie milczenie. Kobieta z okazji zaręczyn włożyła swoją najlepszą kreację: długi granatowy kostium i kapelusz w tym samym kolorze, ozdobiony złocisto-srebrzystymi cekinami i kryształowymi perełkami. Życzyła sobie, żeby jej syn zaręczył się przed podróżą do Ameryki. Ale on – jak to on – zepsuł wszystko, tracąc szansę na ślub. Zrezygnowała już nawet z udzielania mu rad. Wielokrotnie przecież powtarzała mu, że co prawda jest szanowanym i wyglądanym kandydatem na męża, że wszystkie dziewczęta go pragną, lecz jego prowokacyjny sposób bycia wywołuje u ludzi przekonanie, iż jest agresywny i ekscentryczny, a to wzbudza u nich lęk o córki. Tarik, jak gdyby wyczuł, o czym myśli jego matka, rzucił nagle: – Widziałaś, mamo, tych zakłamanych ludzi? Mówią, że szkoła Amona jest szkołą językową! Matka przyglądała się mu przez dłuższą chwilę, w końcu odparła łamiącym się głosem, w którym mieszała się czułość z naganą: – Kochanie, temat nie był tego wart. Ten człowiek miał tylko zamiar pochwalić się swoją córką... Przecież to naturalne! Tarik przerwał jej ostro: – Owszem, ma prawo chwalić się swoją córką, ale niechże nas nie okłamuje! Mówiąc, że Amon to szkoła językowa, za nic ma naszą inteligencję. A ja mu na to nie pozwolę.
* * *
Kiedy tamtego wieczoru Tarik Hasib obudził się z drzemki, postanowił najpierw skończyć zadanie ze statystyki, a później udać się po cotygodniowe sprawunki. Zajął się rozwiązywaniem problemów statystycznych, wytężał umysł i zapisywał liczby, z niepokojem zerkał na koniec książki, za każdym razem mając nadzieję, że jego odpowiedź jest prawidłowa. Wtem w całym akademiku rozległ się dźwięk syren alarmowych, z radiowęzła zaś dobiegł głos ostrzegający przed pożarem w budynku i wzywający lokatorów do jak najszybszego opuszczenia mieszkań. Umysł Tarika wypełniały cyfry, więc chwilę zajęło mu uświadomienie sobie, co się dzieje. Błyskawicznie poderwał się z miejsca i wypadł na schody pomiędzy przestraszonych studentów. Po całym budynku rozproszyli się już strażacy, którzy sprawdzali, czy lokatorzy z wszystkich pięter zostali ewakuowani. Potem naciskali specjalne włączniki w ścianach, żeby opuścić stalowe, ognioodporne drzwi. Podnieceni studenci zebrali się w hallu przy wejściu, śmiejąc się i szepcząc nerwowo. Większość zeszła już w piżamach, dzięki czemu Tarik – mimo całej grozy sytuacji – miał rzadką okazję przyjrzenia się odkrytym nogom dziewcząt. Nagle w najdalszym kącie sali pojawiły się trzy osoby zmierzające w ich kierunku, z każdym krokiem rysy ich twarzy stawały się wyraźniejsze: nadchodziło dwóch funkcjonariuszy policji Chicago – biały, raczej krępy i tęgawy oraz czarny, wysoki i umięśniony; w środku maszerowała Szajma Muhammadi we flanelowym dżilbabie, którego nie miała czasu zmienić. Trójka dotarła w końcu do recepcji. Biały policjant wyjął kawałek papieru i odezwał się oficjalnym głosem: – Moja panno, podpisze pani oświadczenie, że odpowiada za wszelkie szkody, które mogą ujawnić się w przyszłości z powodu wywołanego przez panią pożaru. Musi pani również podpisać zobowiązanie, że już nigdy coś takiego się nie powtórzy. Szajma wbiła wzrok w twarz białego mundurowego, jakby nie rozumiejąc, o co chodzi. Czarny policjant wyglądał na kogoś, kto zaraz rzuci obraźliwy żart: – Droga przyjaciółko, nie wiem, co się jada w twoim kraju, ale radzę ci, żebyś zmieniła swoją ulubioną potrawę, bo prawie puściłaś z dymem uniwersytet! – zarechotał, wyraźnie niespeszony, podczas gdy jego kolega usiłował ukryć uśmieszek za dobrymi manierami. Szajma pochyliła się i w milczeniu podpisała dokument. Policjanciwymienili jeszcze parę słów i odeszli. Niedługo potem podano, że zagrożenie minęło, i studenci zaczęli się rozchodzić do swoich mieszkań. Szajma jednak nadal stała przed biurem recepcji. Blada jak śmierć, trzęsła się i oddychała głęboko, próbując wziąć się w garść, jak ktoś, kogo obudził przerażający koszmar. Miała wrażenie, że odebrano jej duszę i że wszystko, co się wydarzyło, to nieprawda. Ponadto obezwładniało ją poczucie wstydu na myśl o tym, że obejmował ją strażak; plecy wciąż ją bolały od nacisku jego dłoni. Tymczasem Tarik Hasib stał i dokładnie jej się przyglądał. Potem dwukrotnie obszedł ją wokół, badawczo taksując wzrokiem, jak zwierzę obwąchujące osobnika nieznanego gatunku. Zrazu spodobała się mu, ale szybko zachwyt przemienił się, jak zawsze, w przesadne oburzenie. Znał jej imię, widywał ją już w Katedrze Histologii, lecz udawanie, że nie ma pojęcia, kim jest, sprawiało mu przyjemność. Podszedł do niej powoli, a gdy znalazł się dokładnie naprzeciwko, obrzucił ją bacznym, karcącym, podejrzliwym spojrzeniem, przeznaczonym dla studentów medycyny w Kairze, których pilnował podczas egzaminów pisemnych. Dopiero wtedy zapytał ze wzgardą: – Jest pani Egipcjanką? Potwierdziła, kiwając głową w udręce, ale zaraz, niczym grad pocisków, posypały się na nią kolejne pytania: „Co pani studiuje? Gdzie pani mieszka? Jak wywołała pani pożar?” Szajma odpowiadała ledwo słyszalnym głosem, unikając patrzenia mu w oczy. Na moment zapadła cisza i wówczas Tarik znalazł dogodną okazję do niespodziewanego ataku: – Niech mnie pani posłucha, siostro Szajmo. Jest pani w Ameryce, a nie w Tancie. Musi się pani zachowywać w cywilizowany sposób. Popatrzyła na niego w milczeniu. Co miałaby mu powiedzieć? Że to, co zrobiła, dowodzi jej głupoty i zacofania? Zastanawiała się nad odpowiedzią, kiedy przybliżył się do niej, gotowy ją uciszyć i ostatecznie pogrążyć.
[1] Basbusa – rodzaj bardzo słodkiego ciasta z kaszy manny, wymieszanej z syropem z roztopionego masła, cukru, mleka i miodu.
[2] Umm Kulsum (1904–1975) – największa egipska śpiewaczka, uwielbiana po dziś dzień w całym świecie arabskim.
[3] Raka – sekwencja modlitewna złożona ze skłonów, wyprostów, czołobicia, w sumie z siedmiu ruchów. Każda z pięciu codziennych modlitw muzułmańskich składa się z innej liczby rak (raki wykonywane w układzie parzystym zwane są szaf, a w nieparzystym – witr); najczęściej modlitwa liczy od dwóch do czterech rak.
[4] Sunna – zbiór informacji na temat życia i postępowania proroka Mahometa, w którym muzułmanie szukają odpowiedzi na różne problemy życiowe; w sunnie znajdują się zalecenia dotyczące również rzeczy dosyć prozaicznych, na przykład tego, na którym boku należy układać się do snu, którą ręką sięgać po pożywienie i tak dalej.
[5] Według sunny tę modlitwę (du’a) odmawiał prorok Mahomet przed snem, leżąc na prawym boku.
[6] Basza – inaczej pasza; oryginalnie nazwa wysokiego urzędu w imperium osmańskim; obecnie w Egipcie tytuł grzecznościowy kierowany do osób starszych lub wyższych rangą.
Materiały promocyjne publikujemy za uprzejmą zgodą wydawnictwa Smak Słowa