Jak na poetkę przystało, proza, którą wypuszcza ona spod swojej ręki, bez wątpienia jest iście poetycka. Nowakowska uprawia bowiem prozę impresyjną. Z pozoru skupioną na przedmiotach, zdarzeniach, postaciach, czy niciach relacji łączących te fikcjonalne konstrukty, lecz w istocie szkicującą ujawniające się w ich obecności prześwity absolutu. Do tego najwyraźniej sprowadza się artystyczne credo autorki, którego bezpośredni wyraz daje ona w zdaniu zamykającym Narciarzy – pierwszy tekst ze zbiorku:

Tak. Niech zostanie szkic. Klęknięcie, znak krzyża, odciski łap, ślady nart. Oznaki lektury.


Tylko, że tak, to każdy potrafi! Lekturę bytu dokonywaną przez prozę Nowakowskiej charakteryzuje zaś przede wszystkim determinacja w jego penetracji poprzez systematyczne zdzieranie kolejnych warstw rzeczywistości! W dwudziestu dwóch wchodzących w skład zbioru całostkach tekstowych sukcesywnie powtarzany jest ten sam zabieg literacki. Sukcesywnie, bo z sukcesem – za każdym razem równie dobrze wywołując czytelniczy niepokój względem ontologicznych szczelin dostrzeżonych wprawnym okiem narratora/narratorki. Jak na złość jednak z początkiem kolejnych tekstów na powrót chowają się one, zmuszając autorkę do prowadzenia wciąż takich samych poszukiwań, wciąż takimi samymi narzędziami. To nie jej wina, że nie może posunąć się dalej.
To rzeczywistość nie daje się okiełznać i robi psikusy, każąc jej wciąż (lecz za to jak twórczo!) połykać własny ogon!

Nowakowska posługuje się zresztą nie tyle narzędziami literackimi, ile jednym (lecz za to jakim!) narzędziem. Święty Graal myśli literackiej, odnaleziony przez autorkę na potrzeby godnej Don Kichota walki z wiatrakami nieopisywalności, to nic innego, niż spełniony sen formalistów, strukturalistów i wszystkich tych „istów”, którzy wierzyli w istnienie schematu na wytwarzanie WIELKIEJ literatury. Śmiem twierdzić (o ile śmiem śmieć), że przepis Nowakowskiej na zupę ze słów, przeżyć i estetyki jest o tyle prosty, o ile w swojej prostocie genialny. Bierzemy schemat tradycyjnej noweli, zawiązujemy wątek, następnie ciągniemy go przez jakiś czas, żerując na naiwności czytelniczej niczym drapieżnik na złudnym poczuciu bezpieczeństwa swojej przyszłej ofiary, aż wreszcie – w momencie, w którym powinno dojść do rozwiązania wątku – nokautujemy odbiorcę jakąś ontologiczną aberracją, rozsadzającą fundamenty jego światopoglądu. Zabieg ten do perfekcji doprowadzony został przez autorkę w tytułowym (dokładnie środkowym) tekście zbioru: majstersztykiem jest sytuacja, w której mąż niedawnej rozmówczyni narratorki, mimo że do tej pory nie odzywał się ani razu, po odejściu swojej żony powiedział:

Nie wierz jej w niczym. W ogóle jej nie wierz.

Nie wolno wierzyć obcym, choćby nie wiem, jak wydawali się sympatyczni – zdaje się ostrzegać czytelników (również najmłodszych) Nowakowska. Niepewność prawdy leży zarówno u podstaw penetrowanego przez literaturę świata rzeczywistego, jak również u podstaw samej reprezentowanej przez autorkę metodologii literackiej. Czasem zresztą pokłady niepewności w tekstach z Apero... rozrastają się do tego stopnia, że przestroga ontologiczna pojawia się już na początku utworu. Natomiast raz zasygnalizowana przez cały juz czas towarzyszy jego akcji na zasadzie kontrapunktu – jak ma to miejsce choćby w opowiadaniu zatytułowanym Szczeble:

Zajrzała przez uchyloną bramę na podwórko zmurszałej kamienicy. Odrapane i pokryte wykwitami pleśni, przypominało studnię bez wody odbijającej promienie, bez żadnego poblasku. Tyłem do niej, a twarzą do ściany stał drobny mężczyzna w znoszonym ubraniu. Starał się wspiąć na drabinę, opartą niestabilnie i nonszalancko o mur. Po sporym wysiłku wszedł wreszcie na pierwszy stopień.

Czy studnia bez wody odbijającej promienie to po prostu studnia bez wody, która, gdyby w studni była, odbijałaby promienie, czy przeciwnie – studnia, w której jest woda nieodbijająca promieni? Czy poblasku na podwórzu nie ma więc dlatego tylko, że go nie ma, czy też pochłania go jakaś mroczna siła? Jak wreszcie potraktować mężczyznę, który mimo że stoi, to wchodzi na drabinę? Jak niewyobrażalny musiał być wysiłek niezbędny, by przemóc mógł on dwie odwiecznie ścierające się w ludziach siły (siłę stania i siłę chodzenia), oraz wejść wreszcie na stopień? Jednak czy to możliwe, by stopień okazywał się stopniem (nie szczeblem), skoro o ścianę została oparta drabina (a nie schody)?

Jako zaledwie czytelnicy nie możemy też być pewni, dlaczego autorka ponumerowała teksty z Apero... od tyłu, odliczając od dwudziestu jeden do zera. Być może mają one symbolizować warstwy bytu, jedna po drugiej zrywane w poszukiwaniu sedna? Zresztą jeden z tekstów ma nawet tytuł Warstwy. Jak jednak odpowiedzieć na to pytanie, gdy poszczególne teksty same w sobie są tak dopracowane artystycznie, że nie było potrzeby odróżniania ich od siebie niczym oprócz fasady treściowej?

Powyższe i inne pytania względem Apero na moście Ewy Elżbiety Nowakowskiej można mnożyć. Czy możliwe jest jednak udzielenie odpowiedzi?

Nie nam to odgadnąć.


Apero na moście
Ewa Elżbieta Nowakowska
Wydawnictwo Forma–Stowarzyszenie OFFicyna 2010
seria: Kwadrat