Bo jak to? García Márquez mówi, że przeczytał ją dwa razy w jedną noc i nigdy nie doznał podobnego wzruszenia, Borges uznaje za jedną z najlepszych powieści literatury hiszpańskojęzycznej i literatury w ogóle, a młody recenzent będzie narzekał? Ale jak zachwyca, jeśli nie zachwyca?

Spróbuję dwom panom posłużyć – z jednej strony zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie, dlaczego Rulfo wzbudza w nas miłość i zachwyt, a więc dlaczego wydany w 1955 w Meksyku Pedro Páramo stał się książką docenioną i wpływową, a z drugiej strony uznać, że powieść wznowiona w 2010 jest skierowana także do mnie, tu i teraz, więc mogę sobie pozwolić na prywatną ocenę bez oglądania się na autorytety.

Pojechałem do Comala, bo powiedziano mi, że tam mieszka mój ojciec, niejaki Pedro Páramo. Matka mi to powiedziała. I przyrzekłem, że pojadę go odwiedzić po jej śmierci. Tak się zaczyna powieść Juana Rulfo. Młody Juan Preciado wyrusza w podróż, żeby spotkać nigdy niewidzianego ojca i wyidealizowane wspomnienia swojej matki. Szybko okazuje się jednak, że Comala jest pustą, jałową ziemią, miastem umarłych, których głosy układają się w historię tego miejsca. Narracja jest urywana, wielogłosowa – czasem jest trudne lub niemożliwe do zidentyfikowania, kto akurat mówi. Postacie z pozoru żywe okazują się umarłe, zawieszone w infernalnym bezczasie, powtarzają fragmenty swoich zawiłych historii. Tych jak na dość krótką powieść jest bardzo dużo, losy bohaterów przeplatają się ze sobą, umarli wzajemnie wypytują o siebie, wspominają burzliwe życie, starają się przekazać coś żywym. To świętych obcowanie à rebours – bo cała społeczność Comali jest połączona grzechem. U bohaterów Pedra Páramo widzimy całą galerię win: zdrady, morderstwa, gwałty, samobójstwa, kazirodztwo, chciwość, oszustwa.

Jednocześnie wszystkie te uczynki są wplecione w normalne, codzienne życie ludzi, współwystępują z ich miłościami, marzeniami i tęsknotami. Do grzechu częściej prowadzi namiętność niż wyrachowanie. Rulfo stawia swoich bohaterów w łagodnym, a nawet współczującym świetle. Bóg nie tyle potępił Comalę, co ją opuścił.


O Juanie Rulfo pisze się, że był prekursorem realizmu magicznego; jego skromna objętościowo proza (oprócz Pedra Páramo napisał on jeszcze zbiór opowiadań Równina w płomieniach) silnie wpłynęła m.in. na Gabriela Garcíę Márqueza i Julio Cortázara. Na pewno ważne okazało się w tym kontekście współistnienie w jego powieści planu realnego i metafizycznego, a wręcz brak jasnego oddzielenia ich od siebie. Wielostronne ukazanie tradycyjnej społeczności i temat związku człowieka ze sprawami ostatecznymi (szczególnie śmiercią, przemijaniem) to coś, co zdecydowanie łączy Pedra Páramo i choćby słynne Sto lat samotności. Duże znaczenie miały też awangardowe cechy powieści Rulfo: wielogłosowa narracja, brak linearnej fabuły, niejasny status ontologiczny postaci i wydarzeń.

Jednak to, co było receptą na sukces w 1955 roku, nie musi już zachwycać w 2010. Skojarzenie z ciągle popularnym Garcíą Márquezem jest trafne pod względem pewnych inspiracji i historycznych wpływów literackich, ale bardzo mylne, jeśli chodzi o dalej idące podobieństwa w technice pisarskiej. Kto szuka barwnej, silnie sensualnej, feerycznej rzeczywistości – jak w powieściach Márqueza – ten może się  lekturą Rulfo poważnie rozczarować i jestem przekonany, że przyczyną jest nie tylko surowość klimatu miasteczka Comala. Awangardowa w formie powieść, przy rozluźnieniu standardowych prozatorskich rygorów, powinna tym bardziej znajdować jakieś sposoby na przyciągnięcie uwagi czytelnika. Tymczasem muszę przyznać, że większość krótkich scen-obrazów, których serią jest Pedro Páramo, oglądam dość beznamiętnie. Narracja Rulfo jest przeważnie behawioralna, daleka od sentymentalności (poza, co ciekawe, opisami przyrody czy nastroju chwili), dużo zostawia wrażliwości czytelnika – zatem może moja jest zbyt niska, ale scen naprawdę interesujących czy chwytających za serce znajduję w całej książce dosłownie kilka. O stylu trudno się kompetentnie wypowiadać w przypadku tekstu tłumaczonego, ale on też niezbyt zwraca na siebie uwagę. Losy bohaterów są z kolei pokazane trochę zbyt fragmentarycznie, żeby można było mówić o ich śledzeniu (nawet Juan Preciado, na początku główny bohater i narrator, pod koniec powieści praktycznie znika).

Wreszcie należałoby wspomnieć o postaci tytułowej: o Pedro Páramo. To on spaja narrację (w pewnym stopniu) i losy bohaterów (w znacznym). Páramo to lokalny patriarcha, posiadacz ziemski, samozwańczy władca Comali, uznający ziemie, pracowników i kobiety za swoją własność. Tekst na okładce książki wydanej przez Znak określa go jako bezwzględnego kacyka, który rządził biczem i gwałtem, sztyletem i szubienicą, a żadna z kobiet nie mogła czuć się przy nim bezpieczna. Jednak wizerunek Pedra Páramo w powieści nieco odbiega od wrażenia, jakie mogą wywołać te ostre sformułowania. Z jednej strony warstwa, powiedzmy, symboliczno-archetypowa książki każe widzieć go jako postać demoniczną, a jego złe uczynki mówią same za siebie, ale jednocześnie Pedro Páramo w Pedro Páramo jest pokazany z daleko idącą wyrozumiałością, a nawet czułością. Nie widzimy go, gdy dokonuje niegodziwości (co najwyżej przy zlecaniu innym podejrzanych zadań), za to przyglądamy mu się w najtrudniejszych momentach życia: przy śmierci syna, ukochanej żony, w czasie problemów z rewolucją meksykańską, wreszcie przy jego własnej śmierci – a to siłą rzeczy wywołuje pewną emocjonalną więź czytelnika z postacią. Z tymi kobietami, które to nigdy nie mogą czuć się przy nim bezpieczne, sprawa też wygląda nieco inaczej. Jedna z bohaterek wręcz do końca życia żałuje nocy, w której nie wpuściła do siebie Pedra Páramo – i to żałuje ze względu na utratę kochanka, a nie dlatego, że jej odmowa pociągnęła za sobą jakieś konsekwencje. Tak naprawdę znacznie bardziej niesympatycznym bohaterem jest ojciec Rentería, lokalny ksiądz, prowadzący prywatny katalog tych, którzy zasłużyli na zbawienie i bezskutecznie walczący o rząd dusz z Pedrem Páramo. Taki niejednoznaczny wizerunek tytułowej postaci częściowo wynika z tego, że Rulfo powstrzymuje się od bezpośrednich ocen moralnych, ale wydaje mi się, że to zarazem następny przejaw tej dziwnej latynoamerykańskiej nuty sympatii wobec despotów, silnie widocznej również u Garcíi Márqueza. A to z kolei jakoś nie wzmaga mojej sympatii do powieści Rulfo.


Pedro Páramo, pomimo tworzonej przez komentarze aury arcydzieła, nie był w stanie mnie wciągnąć, zachwycić, poruszyć ani skłonić do głębszych przemyśleń. Uznaję, że Juan Rulfo wielkim pisarzem był, niech go sobie Znak wydaje w jednej serii z Dostojewskim, Conradem i Woolf, ale ja tymczasem myk-myk uciekam do innych wakacyjnych lektur. 



Pedro Páramo
Juan Rulfo
tłum. Kalina Wojciechowska 
Wyd. Znak, 2010
Seria Jubileuszowa 50 na 50