A raczej feminizujący narrator jej najnowszej powieści – Miłosz Kencki, z zawodu psycholog, co nie jest tu bez znaczenia i powinno stanowić pierwsze ostrzeżenie dla czujnego czytelnika. Opowieść bohatera o jego życiu jest przesycona manierą analizowania postaci oraz wygłaszania sugestii, dotyczących ich z konieczności (sic!) nieszczęśliwych związków. Wszystko byłoby do zniesienia, gdyby nie pozycja wyższości, z jakiej wygłasza swoje nudnawe perory narrator – jemu bowiem udało się. A przynajmniej tak sądzi. Co ważne, jego droga do szczęścia nie była usłana różami. Doświadczenie musiało zostać okupione nieudanym małżeństwem ze Szwedką Karin, podtrzymywanym w groteskowej formie, tylko po to, by nie skrzywdzić dwójki dzieci. Stąd pierwsza lekcja: rodzina zazwyczaj krępuje wolność i szczęście jednostki, odbiera „urodę życia” (dziecko występuje tu jako „Stalingrad” nieudanego małżeństwa). Po zrozumieniu tej prawdy Miłosz, niczym znany z Cząstek elementarnych Bruno, postanawia skorzystać z dobrodziejstwa wyzwolonych seksualnie Europejek, w myśl sformułowanej przez siebie, jakże błyskotliwej, zasady: Bóg włożył w nie dusze, ja wkładam penis. Przypadkowe relacje z kobietami dalekie są od zobowiązań, miłość w wydaniu skandynawskim przypomina rodzaj transakcji, w której walutą przetargową jest przyjemność świadczona sobie nawzajem (Magdzie płaciłem rozkoszą, wsuwając w nią językiem monetę szczerozłotego orgazmu). Szybko jednak okazuje się, że to prosta droga do pogłębienia stanów maniakalnych oraz depresji. Wszystko odmienia się, kiedy Miłosz spotyka Alicję – urodziwą tłumaczkę literatury skandynawskiej, która, podobnie jak on, ma za sobą nieudane małżeństwo. Na przekór więc całemu światu konwenansu, rodzinnych zobowiązań i odpowiedzialności za innych, bohaterowie budują szczęśliwy związek, opierający się na wzajemnym zrozumieniu i zaufaniu.

Do tego nie potrzebują instytucjonalnych sankcji – małżeństwo (pobłogosławione na wieczność przez Kościół i kredyty) zbyt często służy jedynie oszukiwaniu własnych uczuć. Radość życia oraz poczucie spełnienia, którymi emanuje narrator żyjący z Alicją, skazują czytelnika na całą serię życiowych mądrości.

Kwintesencją mentorskiego tonu Miłosza mógłby być program telewizyjny zatytułowany „Przyjaciel domu”, który opracowuje na prośbę pracującej w telewizji Małgosi. Tak wyjaśnia zasadność swojego pomysłu: Główny cel to pokazać, że nie wybieramy partnerów przypadkowo. Jesteśmy odpowiedzialni za swoje porażki uczuciowe. Na przykładzie par w trakcie rozwodu, przed rozwodem, skonfliktowanych, zakochanych tłumaczylibyśmy widzom, w jakie wpadają schematy. Szlachetne intencje doświadczonego przez życie psychologa spotykają się jednak z… zacofanym polskim społeczeństwem, które, jak się okazuje, jest niegotowe na taki program. Wniosek nasuwa się sam: naród walecznych bohaterów jest egzystencjalnym tchórzem. Ot co. Nie sposób odmówić jednak Gretkowskiej wielu niezwykle celnych, zazwyczaj jadowicie krytycznych uwag pod adresem rodaków, oskarżających ich o hipokryzję – jak choćby spostrzeżenie, że w konserwatywnym, katolickim kraju rodzinnych wartości i kultu papieża, najsłynniejszą parą jest dziewczyna o wyglądzie i manierach gwiazdy soft porno oraz jej narzeczony satanista, publicznie rozrywający Biblię. I jak tu nie wierzyć w psychoanalizę? Mimo to uderza krytykanctwo Miłosza, jego jawnie antypolskie, dalekie od obiektywizmu poglądy, sprowadzające Polskę do kraju, w którym wojną usprawiedliwia się tchórzostwo i alkoholizm. Tu wszelkie formy społecznego funkcjonowania łatwo przeistaczają się w swoje karykatury, od życia rodzinnego począwszy, na publicznym skończywszy (dostaje się też konkretnym politykom). Ten kompleks u Miłosza dodatkowo potęguje fakt jego fascynacji pragmatycznym Zachodem, gdzie mieszkał przez długi czas. Czując się skazany na polskość, obwinia nawet ojczysty język, który w przeciwieństwie do szwedzkiego, angielskiego czy francuskiego wyłącznie ogłupia i przekazuje resentymenty. Oskarżenia można by zresztą długo mnożyć, składając z nich małą antologię żalów i utyskiwań. Być może ich często karykaturalny charakter ma na celu sprowokowanie emocjonalnej reakcji czytelnika wobec własnej przynależności narodowej? Z drugiej strony schemat budowania czarno-białych opozycji, głównie między wyzwoloną Szwecją a zacofaną, pielęgnującą tradycję Polską, grzęźnie na poziomie stereotypu, nie zdradzając ambicji bycia czymś więcej.

Tym, co szczególnie zaintrygowało mnie w przypadku Miłości po polsku, jest funkcjonowanie w języku autorki, silącym się na brawurę, w efekcie skazującym niejednokrotnie na śmieszność bliską grafomanii, reliktów wyobraźni religijnej. Podarowana Miłoszowi wizytówka przez znajomego biznesmena zostaje nazwana prostokątną hostią biznesu, kobieta na skraju załamania rozmawia z bohaterem, podpierając się dłonią, która oddziela ją od niego zamiast kratki konfesjonału. Takich przykładów można znaleźć więcej; co ciekawe, owe znaki funkcjonują tu na zasadzie prostych skojarzeń. Religią na nowy wiek okazuje się psychologia, kościoły są zastępowane przez centra cielesno-duchowej odnowy z firmowym produktem nowego „ja”, zaś uczucie żalu po śmierci bliskich osób tłumione jest przez oddawanie się urokom luksusu. Historie mitologiczne oraz biblijne stanowią wyłącznie kanwę archetypicznych wzorów zachowań, nie implikują perspektywy metafizycznej. Tak jest w feministycznej interpretacji sceny ofiarowania Izaaka na śmierć przez Abrahama, która pokazuje odwieczny patriarchalny kult nieczucia, pozbawiający męskość ciepła, czułości. Innym znamieniem czasów jest wszechobecna hipokryzja kapitalizmu, której narrator sam (świadomie?) podlega. Gretkowska ustami Miłosza w gruncie rzeczy głosi, że najważniejszym celem życia człowieka jest szczęście, nawet jeśli jedyną siłą napędową rzeczywistości jest pieniądz. Nie ma tu już miejsca na młodzieńczy idealizm, hamletyzowanie z powodu oddawania się w szpony korporacjonizmu – jedynym znakiem sprzeciwu jest ironia oraz sugestywnie kreślone portrety wypalonych zawodowo pracowników. Jak wynika z historii życia Miłosza, tylko szczęście zaznane z drugim człowiekiem może być mechanizmem usensawniania świata. Prawdziwa dojrzałość polega zaś na niewielkich oczekiwaniach bohaterów w ich doświadczonej, już bezbolesnej samowystarczalności.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Miłość po polsku, zadedykowana „mojemu Piotrowi”, stanowi w znacznej mierze zapis osobistych doświadczeń autorki. Gretkowska, znana z literackiego ekshibicjonizmu, opowiada kolejnymi książkami historię swego życia, hojnym gestem obdarowując czytelnika. Niestety, stężenie egzaltacji i ogłaszanej co rusz dojrzałości bohatera odbija się czkawką. Na pociechę pozostaje otwarte zakończenie powieści, które bierze w cudzysłów mdławą wizję spełnienia, wytrącając postaci z ich dobrego samopoczucia. Miłość po polsku jest przykładem powieści, która nachalnie narzuca się czytelnikowi, sugerując, że odnalazła uniwersalny klucz do ludzkiego szczęścia. Niemilknący ton kaznodziejski zamiast aprobaty budzi jedynie niechęć i wywołuje sprzeciw. Najnowsza propozycja Gretkowskiej z powodzeniem mogłaby stanąć w księgarni na półce z poradnikami. Tej, którą czytelnicy literatury zazwyczaj omijają szerokim łukiem.


Miłość po polsku
Manuela Gretkowska
Świat Książki, 2010