Nie okłada się Chutnik ładnością, do zmęczenia drażni ohydą, podkręca śrubę znaną z Atlasu kobiet. Dzidzia nie szarżuje jednak dla samej frajdy, nie sprawdza odporności czytelnika dla samej przyjemności rozdrażnienia. Dzidzia jest książką wysokiego ryzyka; może zmęczyć, zasypać okropnościami okropność, znieczulić, zobojętnić, zdenerwować, bo ile w końcu można. Dzidzia, opowieść o tobole bez rąk i nóg, uderza celowo, nie na oślep, pluje, gryzie, się wypina. Co więcej może? Ma tylko brzuch, tyłek i zmęczoną głowę. Robi, co może, robi pod siebie.
Chutnik znowu pisze o wojnie. Wraca do wojny, do stolicy, do powstania, i przygląda się mu z perspektywy, z jakiej chyba brak odwagi – czy siły – patrzeć. Już nie klęczy, staje z boku i rejestruje na podręcznym dyktafonie jęk matek, jak zawodzenie suk broniących swoich dzieci. Wojna w tym zapisie jest absurdalnym wybrykiem rozbuchanych w nieświadomym okrucieństwie dużych chłopaków, którzy licytują się na zabijanie, nie licząc przy tym żywych nie-żołnierzy, ginących – kto wie, jak często. Nagrywająca ten świat wytargałaby za uszy tych majorów posyłających na śmierć dziesięcioletnie dzieci objuczone torbami łączniczek. Matki nie rozumieją wojny i nie chcą rozumieć. Matki są w poprzek historii, bo wykonały zadanie – dały życie nie po to, by ktoś nim szafował w imiona brudno nieludzkich wymysłów. Matki są rewolucjonistkami – w ich oczach patriotyzm jest z kosmosu. Prawo ojca występuje przeciw życiu. Miłość do ojczyzny naznaczona jest frajdą umierania. Czy to znaczy, że miłość do matczyzny zapobiegłaby wojnie?
Spustoszona, spalona, zrównana z ziemią dla poczucia honoru Warszawa.
Zbrodnia i kara, taki podtytuł mogłaby nosić powieść. Rzecz dzieje się nie tylko w stolicy, w której ludzie są mniej ważni od strategicznych celów. W Gołąbkach pod Warszawą próbują się ukryć ocalałe kobiety – matka i córka, rodzina profesora Markiewicza. Głodne, zziębnięte i wystraszone chowają się w stodole Stefanii Mutter. Cena za nocleg na zawszonym materacu wynosi życie, dwie sztuki. Markiewiczowa nie chce oddać płaszcza, jest październik, już zimno. Płaszcz podoba się Mutterowej tak bardzo, że nie waha się zrównać tej bezdomnej kobiety z rzeczą, w którą jest ubrana. Dwie matki, dwie córki, Mutterowe i Markiewiczowe, mieszkanki Gołąbek i Warszawy, różnica wykształcenia, pochodzenia, ogłady. Zwycięża chciwość i podłość. Mutterowa wydaje uciekinierki, zostawia sobie płaszcz, Markiewiczowa i Markiewiczówna zostały rozstrzelane. Wielkie oczy Mutterówny nic nie pomogły. Nie ma solidarności, nie ma współczucia, można zabić za ładny płaszczyk, który trafia w wyrobione w pracy ręce Mutterowej. Ginie Karolina Markiewicz, wrażliwa, świetnie się zapowiadająca pianistka. Ginie za zielony płaszcz matki.
Chutnik źle pisze o dobrych Polakach patrzących na cudze nieszczęście, na cudze cierpienie. Polak nie będzie się licytował, czy szybciej/lepiej/zręczniej zabije. On ukradnie martwemu buty. Polacy to tchórzliwe, ale sprytne hieny buszujące wśród trupów. I jak tu się na Dzidzię zgodzić?
Taka ballada o podłej Mutterowej wybrzusza się po latach, po pokoleniach kalekim dzieckiem. Dzidzia, czyli Karolina, jest chora na wszystko. Jej zaślinione, unurzane w wydzielinach, pozornie nieme ciało, jest zapisem ułomnej, kłamliwej, podłej historii. Dzidzia nie nadaje się na lokalnego bożka. Jest wyrzutem sumienia, który trzeba zatłuc, zabić, zniszczyć. Byle nie myśleć, byle nie myśleć, byle nie pamiętać, byle nie rozumieć. Mieszkańcy Gołąbek rzucają dziewczynę na tory kolejowe, ale ofiarą z kadłubka poczucia i pamięci winy nie sposób zamazać. Dzidzia – wbrew wszelkim staraniom – pełznie, ucieka tak długo, aż trafia na kolejarza. Bezradny Edward patrzy, jak Dzidzia – ofiara niespełniona – pełznie dalej, kolejny raz ratując się przed śmiercią. Dzidzi nie da się zabić. Dzidzię należy – pojąć?
Świat Dzidzi jest odrażająco brudny i zły, zamieszkują go gnomy, trolle i potwory. Postać męża Danuty, matki Dzidzi, jest chamem, sadystą, egoistą i pijakiem. Skupia, co najgorsze, i w to najgorsze wsadza ręce aż po łokcie, aż po pachy Chutnik tak, jakby nurzanie się w brudzie sprawiało jej brudną przyjemność. Postać Danuty potrzebna jest Chutnik, by pokazać, jak pielęgnowane chamstwo, sadyzm, egoizm i pijaństwo rozrasta się, lęgnie w kolejnych miejscach, plewi się. Danuta wchodzi jak w masło w rolę matki i żony, oddanej, zakochanej w cierpieniu. {Dzidzia uderza w ulubione, zastane formy cierpiętnictwa, patriotyzmu, matkowania chorobie. Dzidzia wskazuje nieładną, wyolbrzymioną w paskudztwie, wersję polskości. Ta wersja obliczona na wzbudzenie, pobudzenie, poruszenie, może jednak chłodzić, bo za dużo jest w niej ohydy. Trudno czytać tę zapalczywą książkę, jak czołg przechodzącą przez głowę, uderzającą w żołądek, podnoszącą treść ku gardłu, niesmaczną, odpychającą i – celną. Dzidzia wyrwana jest z gardła, ten duszący czop ujęty w słowa. Dzidzia domaga się rozbiórki. Chutnik zmusza Dzidzią, by tym razem nie uciekać się do uników, bo ucieczka nie jest możliwa. Szkoda tylko, że odruch przekory czy niezgody na taki przymus raczej podpuści czytelnika, by się odgiął znowu, odsunął od tej kupy nieszczęścia, która jeszcze raz spokojnie zginie mu z oczu.
Dzidzia
Sylwia Chutnik
Świat Książki
Warszawa 2010
(Nowa Proza Polska)
Anna Marchewka (1978) – literaturoznawczyni i krytyczka literacka. Współpracuje z „Lampą”, „Zadrą”, „Tygodnikiem Powszechnym” i Centrum Studiów Humanistycznych UJ. W TVP Kultura współprowadzi program „Czytelnia”. Jest autorką rozprawy o twórczości Ewy Szelburg-Zarembiny.