Właśnie różnorodność Miasta i jego mieszkańców jest tu głównym tematem. Sieniewicz wyczarowuje z postkomunistycznego mazurskiego miasteczka połączenie Drohobycza, Macondo i Obrzydłówka. Chociaż Bóg stąd wyjechał, a ostatnim i jedynym ważnym gościem był Władysław Gomułka, warto zajrzeć do Miasta Szklanych Słoni.
Każdemu bowiem, kto widzi wiele, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto widzi jedno, zabiorą nawet to jedno i wrzucą w otchłań, gdzie jeno zgrzytanie zębów, kształt świata piekielnie nudny i pusty. Widzieć wiele – to pierwsze i największe przykazanie świata Sieniewicza. Obaj narratorzy starają się swoją opowieścią objąć wszystko i wszystkich, przemienić, przebóstwić nową widzialnością każdy element nędznego, prowincjonalnego miasteczka skazanego zaocznie na banał. Miejscem centralnym czy ośrodkiem symetrii (bo różnie rozumiana symetria jest naczelną zasadą kompozycyjną powieści Sieniewicza) jest szpital. Niewiele można o nim jednak powiedzieć na pewno: raz jest zupełnie zwykły, raz jawi się jako szpital psychiatryczny (a wtedy – co za zaskoczenie! – staje się metonimią całego dziwacznego miasteczka), a raz jako klinika okulistyczna. Bohater-okulista traktuje zaś swoją specjalizację bardzo specyficznie: nieszczęścia wszystkich jego pacjentów wynikają według niego z choroby oczu, a zatem – z choroby widzenia. Jego posłannictwem jest wprowadzenie nowej widzialności, otwieranie ludziom oczu na bogactwo rzeczywistości. Operacje okulistyczne są tu ceremonią na cześć Tęczowej Wieloródki – odmiany pradawnej Wielkiej Bogini, patronki wielości, różnorodności i kobiecego pierwiastka świata. Jednym z kluczy do Miasta Szklanych Słoni jest scena zajęć z konfabulacji, gdzie okulista prowokuje każdego pacjentów do opisania brzozy za oknem na własny, niepowtarzalny sposób. Coraz bardziej wymyślne pseudonimowanie i metaforyzowanie zwykłego drzewa nie jest tylko stylistyczną zabawą, ale przywoływaniem go do istnienia; oddanie sprawiedliwości bogactwu świata jest nadzieją na zbawienie.
Naszkicowanie fabuły Miasta Szklanych Słoni byłoby zadaniem trudnym i dość bezproduktywnym – jest to raczej zbiór wielu wątków i epizodów. Jak otwarcie przyznaje jeden z narratorów, jego głową zawładnął oszalały zawiadowca, który wypuszcza naraz, na oślep dalekobieżne historie, ekspresy fabuł, pośpieszne anegdoty oraz zwykłe gawędy, których bieg ślimaczy się i prowadzi zazwyczaj donikąd. Wagoniki tych opowieści są przeważnie bardzo malownicze: mamy cotygodniowe próby wywoływania ducha Władysława Gomułki przez lokalną „obrzydłówkową” elitę; mamy pacjentkę Zawilec, która cierpi na zespół suchego oka i widzi swojego męża pod postacią ryby, decyduje się go porzucić, daje ogłoszenie w "Wiadomościach Hutniczych", żeby wreszcie znaleźć namiętną kochankę o egzotycznej urodzie; mamy dresa Bogdana, który swojej dziewczynie-kwiaciarce imponuje erudycją i wrażliwością poetycką; mamy powracający wątek tytułowych szklanych słoni, które produkuje tutejsza huta (wytwarza więcej emblematów szczęścia niż całe Chiny). To tylko drobny procent całej galerii wątków i bohaterów (skądinąd niedługiej) książki Sieniewicza. Atutami powieści są na pewno misterna i nieoczywista kompozycja oraz styl: zgrabny, bogaty, z potoczystą frazą, taką do czytania „na głębokim oddechu”. Sieniewicz zaczarowuje ponure realia postkomunistycznego miasteczka, które się „nie załapało”, przy pomocy potężnych zaklęć: metafory, fantastyki, mnożenia fabuł, mityzacji. W Mieście Szklanych Słoni nie udało się wywołać ducha Władysława Gomułki, ale nad Miastem Szklanych Słoni niewątpliwe unosi się duch Brunona Schulza.
Ale właśnie tutaj wnikliwemu czytelnikowi zapala się czerwona lampka i ujawnia jedną z wad tej powieści. Zwrócenie uwagi na trop Schulzowski i konstrukcję samego świata Sieniewicza pozwala łatwo przewidzieć kierunek, w jakim zmierza tu nastrój i fabuła: prędzej czy później musi się tu pojawić jakaś kolumna feldjegrów, która ukarze za śnienie snu standardowego Józefa biblijnego. Tutaj karnawał nowej widzialności przerywa wizytator spoza miasta, który uzgadnia je z opowieściami reszty świata, a więc niszczy jego wyjątkowość.
Pewne zapowiedzi bankructwa opowieści z Miasta Szklanych Słoni pojawiają się jednak nie tylko na zewnątrz, ale tkwią w nich samych. Dziennik narratora-lekarza ma oddawać wielość miasta, na chwałę Tęczowej Wieloródki – ale tak naprawdę jest przede wszystkim zagadywaniem, zamazywaniem największej porażki w życiu, czyli rozstania z Byłą. Większość wątków dziennika prowadzi w końcu do wspomnienia o niej. Jak pisze bohater: Była to wielki temat. Gdybym miał go skwapliwie rozwinąć, Proust byłby przy mnie skromnym nowelistą. W dziennik drugiego narratora też wkrada się fałsz: górę bierze uspójnianie materiału, selekcja, pogarda dla opowieści innych pacjentów.
Jeśli ktoś zaznajomiony jest chociaż powierzchownie z niektórymi zagadnieniami współczesnej humanistyki, w książce Sieniewicza znajdzie dużo wątków, które wydadzą się dziwnie znajome. Choćby taki fragment: istnieje tylko jedna opowieść, jedna opowieść stworzona przez miasto, ona zapewnia szczęście i spokój, a każdy człowiek jest jej własnością. Od kołyski po grób. Chyba nie wierzy, że zdoła uwolnić się od niej. Czyż konsekwentnie budowana opozycja „jednej” i „wielu” opowieści nie przypomina ponowoczesnych rozważań o opresywnych „wielkich narracjach” i przeciwstawianych im „małych narracjach” lub „mikrohistoriach” (nie mówiąc już o „zwrocie biograficznym”)? Wyraźny jest też wątek feministyczny: kobiety są tu siłą witalną, aktywną, kilka scen wyśmiewa kulturę patriarchalną (jak groteskowa zamiana ról w Dzień Kobiet), a wszystkiemu patronuje przecież Tęczowa Wieloródka, żywe, kobiece bóstwo, które afirmuje naturę, wielość, indywidualność, seksualność itp. – i jako takie skonfrontowane jest z surowym, zazdrosnym, patriarchalnym Bogiem Ojcem. A ten stoi po stronie opresywnych „wielkich narracji”. Jak głosi straszny głos wywołany zamiast Gomułki: Wrzesień, grudzień, wcześniej marzec. Szklane domy, „Dziady”, Jankiel. Katyń, Stańczyk, złoty róg. Jałta, Poczdam, Sybir, Lwów. (...) Przypominam! Przypominam! Kto zapomniał, duszę straci. Kto pamięta, duszę zbawi. Opowiadam całe wieki i zaklinam w jeden język (...). Jestem duchem-narratorem, jestem bóstwem, jestem Bogiem. Dodajmy do tego jeszcze lewicowy ideał „udzielania głosu wykluczonym, Foucaultowskie rozważania o szpitalach psychiatrycznych... i aksjologia Miasta Szklanych Słoni niczym nas już nie zaskoczy.
To jest punkt, w którym nie ufam Sieniewiczowi. Nie to, żebym miał coś przeciwko tym modnym teoriom – ale rodzi się we mnie podejrzenie, że jego powieść jest wobec nich ilustracyjna: odtwarza te myślowe konstrukcje, ale nie mówi o nich nic nowego. To polityczne (w szerokim sensie) nacechowanie Miasta Szklanych Słoni nie jest skomplikowane i trochę banalizuje jego wymowę, czyni ją (o, ironio!) bardziej jednoznaczną. Tak jakby jedną wielką opowieść zastąpić inną – odwrotnie wartościowaną, ale ciągle JEDNĄ.
Wskazane przeze mnie wady nie czynią jednak Miasta Szklanych Słoni książką mniej godną polecenia. Jeśli komuś w duszy gra takie Schulzowsko-Marquezowsko-Foerowskie przetwarzanie zwykłej rzeczywistości podane pięknym językiem i w misternej kompozycji, nie przeszkadza rozbuchana wielowątkowość i udźwignie świadomość, że wszystkie te ocalające opowieści są z góry skazane na porażkę – to warto zapisać się do Sieniewicza na zajęcia z konfabulacji. ECTS-ów ani certyfikatu nie ma, wpis do indeksu wątpliwy, ale w trakcie kursu powinno być inspirująco.
Miasto Szklanych Słoni
Mariusz Sieniewicz
Znak, Kraków 2010