Maluj z Krakowem (w tle)

Warto zwrócić uwagę na fakt, że Kokosiński w swoich formalnych bitwach na polu malarstwa nie jest odosobniony. Najwyraźniej Kraków, ze swoimi silnymi malarskimi tradycjami, wydaje się być dobrym miejscem na tego typu dyskusje, których rezultaty można zauważyć podczas kolejnych wystaw w krakowskich galeriach. Dla przykładu, w wakacje miała przecież miejsce „Akcja Rewaloryzacji Abstrakcji”, zainicjowana przez galerię F.A.I.T., a w październiku 2009 roku Michał Zawada zaprosił nas do swojej platońskiej jaskini, aby tam, w mrokach intertekstualności rozpocząć refleksje nad istotą malarstwa. Patrząc na te wszystkie zabiegi nie trudno o dreszcze i niepokojące uczucie, że artyści, poruszając takie tematy, kroczą po wyjątkowo cienkiej linie tuż nad przepaścią – autotematyzmu malarstwa, które, jak się wydaje, powiedziało na swój temat już wszystko. Kwintesencją tych obaw jest choćby twórczość Normana Leto, który w szyderczy sposób zamiast obrazu czy rzeźby ofiaruje odbiorcy płytkę CD, na której zapisane są jego prace. Jak twierdzi artysta, jest to dużo wygodniejsza forma przekazu niż tradycyjne techniki, a efekt końcowy jest taki sam, bo przecież, koniec końców, sztukę poznaje się dziś w dużej mierze poprzez media elektroniczne 2. Jakkolwiek ocenimy tą malarską szamotaninę, jest ona raczej potwierdzeniem faktu, że kolejne pomysły na „odświeżenie” lub „poszukiwanie istoty” malarstwa to raczej próby uzasadnienia swojej własnej twórczości niż realne odkrycia. Świadczą dodatkowo o starej i nieco wypartej prawdzie, że my, ludzie, naprawdę potrzebujemy malarstwa i chcemy, aby ono nadal żyło obok nas… nawet jeśli jest bliskie agonii. Ten problem zdaje się rozumieć Bartosz Kokosiński, prezentując przed nami kolejną serię swoich schorowanych, wygiętych do granic wytrzymałości płócien.




Na początek – koniec

Pierwszym spostrzeżeniem narzucającym się podczas analizy dzieł Kokosińskiego jest fakt, iż obiera on odmienną od reszty artystów strategię w swojej refleksji na temat malarstwa. Jeśli mamy tu do czynienia z autotematyzmem, to jest on potraktowany specyficznie. Zwiedzając wystawę odbiorca może mieć bowiem wrażenie, że artysta chce opowiedzieć o czymś zupełnie innym niż kwestie formalne.
Pozornie wszystko jest proste: dzieła są prezentowane w trzech salach galerii i korytarzu. Wchodząc, od razu natykamy się więc na pierwszy obraz… lub raczej jego zwęgloną resztkę. Ma ona, w typowym dla Kokosińskiego stylu, powyginany blejtram. Tym razem obraz przybrał więc kształt spalonego zwoju: część pomalowanego na zielono płótna pozostała, o reszcie przypomina tylko spalony szkielet na granicy rozpadu.
Ten obraz – lub też rodzaj instalacji – został umieszczony na kolejnym płótnie, tym razem białym. Mamy więc tutaj obraz na obrazie: dzieło, które prezentuje kolejne dzieło… zniszczenia. Wchodząc już bezpośrednio do sal galeryjnych, możemy zobaczyć krótkie wideo, przedstawiające pracę warsztatu stolarskiego, gdzie obrabiane są deski (blejtramy?...). Przez jakiś czas widzimy kręcące się elementy narzędzi stolarskich, po czym następuje szerszy kadr na warsztat. Nagle światło gaśnie – dzień pracy został zakończony. Jak widać, artysta nie był gołosłowny, proponując jako tytuł wystawy „Na początek – koniec”, zwiedzanie zaczynamy bowiem od końca: zatrzymania pracy warsztatu i podpalenia płócien. Sam akt podpalenia dzieła, do jakiego odnosi się Kokosiński, jest interesujący w swojej warstwie symbolicznej: twórca pali swoje dzieła, by rozstać się ze swoją przeszłością i zacząć od początku. Co więcej, ogień w tym wypadku nie jest tylko niszczycielskim żywiołem, ale niesie z sobą nadzieję na oczyszczenie.

Ta afirmacja twórczego kryzysu przypomina trochę dawne frustracje Laury Paweli, którym dała wyraz choćby podczas wystawy „Cold summer” (2008) w szczecińskiej Officynie, gdzie wystawiła m.in. podwieszone na niewidocznych linkach małe kawałki blejtramu. Podobną ekspresję reprezentuje Kokosiński, zgniatając i paląc swoje dzieła jakby były to kolejne kartki z odrzuconymi, złymi pomysłami. Końcowy efekt tych działań to wywieszenie w przestrzeni galeryjnej skompresowanego śmietniska. Taka jest przynajmniej kolejna praca znajdująca się w środkowej sali, którą można określić jako malarskie cmentarzysko: są to zawinięte w płótno, zmiażdżone elementy desek, kartonu, pianki czy poduszek. To wszystko znowu zostało przytwierdzone do osobnego, białego obrazu, jak do swoistego postumentu dla zwisającej ze ściany rzeźby. Łączenie różnych artystycznych gatunków to jedna ze specyficznych umiejętności Kokosińskiego: patrząc na jego dzieła, mówimy o nich „obrazy” choć w swojej istocie wychodzą one po za ten gatunek, będąc także rodzajem rzeźby czy instalacji, a charakterystyczne płótna – postumenty tylko utwierdzają widza w takiej interpretacji. Jego obrazy stają się obiektami-przedmiotami, zbliżając się tym samym do minimalistycznej filozofii dzieła sztuki. Jednak nie każde dzieło Kokosińskiego jest minimalistyczne w swojej wizualności; w wypadku dzieł – śmietników należało by raczej mówić o konsumpcyjnym przesycie i estetyce opakowań: jego prace prezentują się bowiem jako puste pudełka po ideach, które uleciały. Zamiast pełnowartościowego dania mamy więc snacka, rodzaj „art fooda”, czy też – używając dalej około restauracyjnych określeń – twistera z artefaktów. Aż chciałoby się zacytować stare słowa Pawła Susida: „Painting, it’s easy – come on everybody” i przykleić na co po niektórych pracach Kokosińskiego kod kreskowy. Wszystko na sprzedaż? Chyba nie do końca.




Gdy skóra styka się z płótnem

W zupełnie inny klimat wprowadza nas ostatnia część wystawy, prezentująca największą ilość dzieł. Składa się ona z sześciu obrazów, i tylko część z nich jest charakterystycznie dla Kokosińskiego „przegięta”. Pozostałe są w tradycyjnym kształcie, co sprawia, że kompozycja prac w sali jest odpowiednio wyważona. Znika gdzieś krzyk poprzednich prac; ekspresja koncentruje się głównie w fałdach płócien wygiętych, w pół lub jednej trzeciej, obrazów. Zwraca uwagę przyciszona kolorystyka prac. Cztery z nich są lekko różowe, z drobnymi plamkami, ledwo dostrzegalnymi kreskami i przebarwieniami, co od razu nasuwa skojarzenie z budową skóry, a widz dochodzi do osobliwej konkluzji, że oto stoi przed skórą obleczoną na blejtram. Taki zabieg nie powinien nas dziwić, jeśli znamy poprzednie prace artysty, jak choćby cykl „Choroby malarstwa”, który malarskie dylematy zrównuje z problemami zdrowotnymi człowieka: farba na płótnie ulega łuszczeniu, wyskakują na nim bąble, płótno zaczyna się marszczyć… Jednak o ile w „Chorobach malarstwa” siła ciężkości zostaje przeniesiona na ludzki aspekt choroby (dosłowne odniesienia do konkretnych chorób, przedstawianie na obrazach ludzkich twarzy), tak teraz uwaga malarza przenosi się na sam obraz jako przedmiot… ożywiony. Ma skórę, pory, żylaki, lekkie ranki. Nie jest idealny. Nie przeszedł obróbki w photoshopie, więc nie będzie nadawał się na okładkę dla jakiegoś lśniącego pisma. Niektóre z obrazów pochylają się, jakby chciały się nam, ludziom, przypatrzyć. Jeden z nich w swoim zagięciu przypomina otwartą książkę, w środku której kryją się sfałdowane zwały płótna. Z różowymi płótnami kontrastują czarne, co rozbija prosty schemat „płótno = ludzka skóra”. Trudno bowiem posądzać artystę, aby w swojej twórczości poruszał problematykę ludzkich ras… Z resztą, czarne, lśniące płótna bardziej przypominają fakturę damskiej torebki lub skórzanej kanapy, co przypomina nam o przedmiotowym aspekcie dzieł. Nie jest to jednak idealna, jednolita czerń - i tutaj znajdziemy przebarwienia, możemy prześledzić niespokojny dukt pędzla, dzięki czemu kolor zaczyna falować, żyć własnym życiem, aby przez jego mikroskopijne malarskie pory mogło wydobywać się powietrze. Dlatego im dłużej pozostajemy w sali, tym bardziej prace tracą swój abstrakcyjno-minimalistyczny wymiar. Przebywając z nimi, powoli zaczynamy słyszeć ich oddech. Gdzieś pomiędzy skórą a płótnem obrazy zaczynają swoją opowieść o życiu, jakie toczy się po drugiej stronie blejtramu. Tu czai się podstawowy problem malarskich poszukiwań Kokosińskiego, bowiem na pytanie o istotę malarstwa obrazy od razu mają gotową ripostę: a jaka jest istota człowieka? To pytanie pozostaje bez odpowiedzi.




Obrazy, te dziwne istoty

W twórczości Kokosińskiego można prześledzić wiele zmian malarskiego nastroju i podejścia do własnej twórczości: czasami próbuje on zasygnalizować jakie są choroby malarstwa; innym razem popada w autoironię i podaje nam prosty przepis jak stworzyć dobry obraz, rozpisując działania krok po kroku, aby każdy mógł stworzyć taki obraz sam. Pomiędzy artystą a dziełem czuć było napięcie, na naszych oczach rozgrywał się rodzaj walki pomiędzy okiem a plamą. Także tym razem, patrząc na ponury plakat wystawy (przedstawiający człowieka z okropną cieczą, wypływającą mu z ust; może to farba) można było spodziewać się aury pesymizmu. Jednak pomimo na poły wybuchowego charakteru wystawy, najwidoczniej zanosi się na rozejm: po spaleniu i pognieceniu płócien, zamknięciu warsztatu, płótna mogą odetchnąć. Z resztą, nie są wcale tak groźne jakby się wydawało; delikatne i wrażliwe, czekają na nas – nie widzów, lecz ludzi. Czekają, i są tak niecierpliwe, że aż wychodzą z ram. Nam naprzeciw.




Na początek – koniec
Wystawa prac Bartosza Kokosińskiego
05.03.2010 – 06.04.2010
Art Agenda Nova
Koordynacja: Marta Skowrońska




[1] G. Dziamski, Sztuka po końcu sztuki. Sztuka początku XXI wieku, Poznań 2009, s. 115
[2] Zdanie artysty na ten temat poznałam w trakcie naszej rozmowy w Instytucie Historii Sztuki UJ, dnia 16.12.2009