Artystę zastajemy nagiego na stole w pozycji na czworaka. Jego głowę pokrywa peruka długich, blond włosów. Odbyt i genitalia odbiją się w szybie umieszczonej za plecami artysty. Jest jeszcze jedna szyba stojąca na wprost widowni. Na stole znajduje się też szczotka do włosów. Po chwili bezruchu i ciszy artysta bierze ją do rąk i zaczyna czesać perukę. Najpierw powoli, potem coraz bardziej gwałtownie, by w końcu zacząć tapirować. Po kilkunastu minutach zmagania się z włosami performer zaczyna powoli ściągać perukę z głowy. Usuwa ją wraz z wbitymi do głowy szpilkami. Najpierw po głowie, potem po twarzy i wreszcie po całym ciele Athey’a, cieknie krew. Krew naznaczona, nacechowana negatywnie, bo zakażona wirusem HIV. Publiczność widząc szyby, które Athey przesuwa po swoim ciele brudząc krwią, oczekuje kolejnego zwrotu akcji. Może uderzy zakrwawioną głową, może ręką w jedną z szyb? Może krawędzią rozetnie sobie udo? Do niczego takiego nie dochodzi.
Performance kończy się po dwudziestu minutach - Athey umieszcza na swoich pierwotnych miejscach czerwone szyby, zakłada perukę i brudzi ją krwią.
Gdzie tu choć ślad metafizyki? Może, jak pisze sam Ron Athey, w _odczuciu - wiecznego - czekania - na - śmierć_? Bo czyż krew zarażona wirusem HIV, to nie najbardziej znaczący z możliwych symboli czekania na śmierć? U Athey’a skontrastowany dodatkowo z blond peruką o hollywoodzkim rodowodzie, nieodłącznie kojarzoną z kultem wiecznej młodości.

Athey generuje na scenie coś na kształt średniowiecznego misterium pasyjnego. Jego ciało przestaje pełnić funkcje erotyczne. Staje się wyrazicielem gotujących się w nim emocji. Okalecza się. Sam będąc zakażonym wirusem HIV chce zwrócić uwagę na środowiska gejowskie dotknięte tym problemem. Niejako składa ofiarę z samego siebie. I chyba to określenie do artysty jakim jest Ron Athey pasuje najbardziej. We wspomnianym wyżej tekście pisze o „darach ducha”, którymi został obdarzony w dzieciństwie. Swoje występy traktuje jako misję. Czy nie jest w tym podobny do staroruskiego szaleńca chrystusowego? Tak jak on, przy użyciu tylko i wyłącznie własnego ciała, tworzy widowisko. Ciało szaleńca było nagie, brzydkie i wystawiane na widok publiczny na placach i ulicach. Szaleniec okaleczał je, dopuszczał się czynów nieobyczajnych (wydalanie, masturbacja). Zachowywał się tak, jak normalni, czyli nie będący szaleńcami nigdy, by się nie zachowali. Prowokował i pokazywał to, co według światopoglądu chrześcijańskiego, jest w ludzkiej naturze najgorsze. Zazwyczaj nie używał słów, ale kiedy już coś mówił, uznawane było to za prawdę, bo szaleniec w swym obłędzie jest bliżej Boga, który tę prawdę mu objawia. Można odnieść wrażenie, że Ron Athey i inni performerzy eksperymentujący ze swoim ciałem, funkcjonują na podobnej zasadzie. Jako ktoś, kto w swym szaleństwie jest w stanie dotknąć prawdy i dlatego przyzwalamy na występy, które nierzadko narażają widza na odstręczające obrazy.
A może w dobie, kiedy erotyzm i przemoc przestały już szokować i, aby przyciągnąć uwagę media posuwają się do pokazywania obrzydliwości, sztuka zwraca się w podobną stronę? Ale to już nie o Atheyu, a performance w ogóle...

--

Festiwal WARSZAWA CENTRALNA "Stygmaty ciała"
6 - 29 października 2008, Warszawa
organizator: Teatr Dramatyczny

----
foto: archiwum teatru