Kolekcja satyryczno-surrealistycznych opowiadań i felietonów Piotra Milewskiego jest bogata gatunkowo i czysto retorycznie. Antologię wypełniają teksty utrzymane w klimacie Monty Pythona, nawiązujące m.in. do literackich zabaw dada, polskiego futuryzmu i rosyjskiego Oberiu. Tematycznie – Milewski stara się w _Szkicach glanem_ przedstawić w dość dowcipny sposób polskie i amerykańskie słabości. A wszystko przez pryzmat dwóch systemów – odchodzącego w przeszłość komunizmu i większości jego przesłanek oraz rodzącego się dopiero kapitalizmu.

Sam *Autor* tak mówi *o* swojej *książce*:
– Wachlarz tematów jest dość szeroki: przygody ściętej głowy, małżeństwo z indykiem i wielokrotne zmiany płci przez jedną osobę. Podmiot liryczny stara się wczuć w problemy warzywa, grzyba, redaktorki pisma kobiecego i Roberta Kubicy. Przeprowadza psychoanalizę psa (dwa razy), wspomina dziecięcą wyprawę po mitycznego Gierka i oświadcza się Dorocie Masłowskiej. Jeśli ktoś chce wiedzieć, co łączy kobiety z rybami, czym grozi globalizacja albo wiosna, skąd bierze się kokaina (ze staruszek!) i jak multifrenik obchodzi Boże Narodzenie, serdecznie polecam _Szkice glanem_.

W zbiorze krótkich form prozatorskich i dziennikarskich, przygodnych humoresek czy bajek (dla dorosłych) Milewski daje popis talentu słowotwórczego, choć tym razem nie ogranicza się do jednej konwencji – slangu amerykańskich _gangstas_. Swobodnie miesza style, formy i gatunki, czasem wciągając czytelnika w euforyczną literacką zabawę, czasem trzeźwiąc go ostrą satyrą albo sarkastycznym, społecznym lub politycznym komentarzem.

Milewski w swoich „przemianach” podmiotu twórczego nie tylko wczuwa się w problemy wystawionych na ogląd publiczny istot żywych, czasem ludzkich. Ujawnia również stajenną przeszłość hollywoodzkich gwiazd, opowiada o pełnych niebezpieczeństw wyprawach w obce rejony DNA... Zadziwia i porusza z nadto wygodnej pozycji.

Książka została zilustrowana przez znaną rysowniczkę „Gazety Wyborczej”, Hannę Pyrzyńską. Zaś jak zwykle nośne pomysły do opracowania graficznego wniósł Kuba Sowiński. Wydawnictwo Niebieska Studnia znowu okazuje się solidną firmą i estetycznie – „dobrze robi”!


*Pierwsze głosy o książce*

„Milewski tak często puszcza oko do czytelnika, że porozumiewawcze mruganie przeradza się w nerwowy tik”.
– Mary Hopkins, „Ghetto Poetry Review”

„Eskapizm autora to ucieczka specyficzna – do wnętrza języka. Milewski nie potrafi wyjść poza jego płaszczyznę, odetchnąć rzeczywistością pozaliteracką. Z prefabrykowanych postmodernistycznych puzzli – jak doktor Frankenstein – układa postpostmodernistyczne konstrukty, emocjonalnie i poznawczo martwe”.
– Walenty Dzbuk, „Kwartalnik Literacki Gzyms”

„Przesycona ideologią patriarchalnego suprematyzmu książka Milewskiego mająca śmieszyć (kogo?!), w gruncie rzeczy stanowi podły instruktaż dla gwałcicieli. Bezsilność fallicznej agresji tryskającej z paszkwili O rybach czy O niczym opartych na rytmie ruchów frykcyjnych, dowodzi jednak, że ten zacofany gwałcicielokanibal niezdolny jest do osiągnięcia orgazmu”.
– Monika Polland-Ważyk, „Wasz Szyk”

„Co to, k... jest?”
– Aleksander Boratyński, „Mega Express”




*FRAGMENTY – _Szkice glanem_*


*O GLOBALIZACJI*

*(List do Andrzeja Mosza)*

Panie Andrzeju,
Jedni mówią, że globalizacja jest dobra.
Drudzy, że niedobra.
I komu wierzyć?
Mnie się wydaje, że dobra. No bo Chińczycy produkują różne rzeczy bardzo tanio i prawie wszystko można teraz kupić po 99 centów. Za 10 dolarów, na przykład, kupimy 10 towarów, które kiedyś kosztowały 50 dolarów!
Ale, powie Pan, Chińczycy produkują coraz więcej rzeczy, które produkowali Amerykanie, więc coraz więcej Amerykanów traci pracę.
To ja Panu powiem: utrata pracy, kiedy wszystko można kupić po 99 centów, nie jest taka zła jak dawniej. Zasiłek starcza nie tylko na chińskie jedzenie, ale też na ubranie i meble. To prawda, że z materiałów zastępczych, które szybciej się zużywają, ale jak zużyje się coś za 99 centów, nie ma problemu, żeby kupić nowe. A, powiedzmy, chińskie mięso z gumy starcza na dłużej niż zwyczajne, z białka, bo dłużej trzeba przeżuwać. Zaś ubranie z sitowia, buty z papieru, rowery z plastiku, telewizory z mchu, szafy ze styropianu i sprzęt AGD z korka wyglądają zupełnie jak prawdziwe.
Wszystko po 99 centów albo najwyżej 1,49 dolara! Niedługo wszyscy w Ameryce będą mogli pójść na bezrobocie, pić całymi dniami chińskie piwo za 99 centów sześciopak, puszczać bańki mydlane o zachodzie słońca i tańczyć jak koniki polne, podczas gdy Chińczycy będą dniami i nocami wszystko za Amerykanów produkować jak mrówki.
Skąd wziąć pieniądze na zasiłki? Amerykańskie firmy, które eksportują produkcję do Chin, dalej płacą w Stanach podatki, więc budżet jakoś sobie poradzi. Zwłaszcza, że głowice jądrowe z gipsu i czołgi z tektury są znacznie tańsze od tych z plutonu i stali.
Firmom wystarczy pieniędzy na podatki, bo wyprodukowanie na przykład swetra z włókien bambusa za 99 centów kosztuje w Chinach 1 cent, więc zyski pozostaną rzędu 10 000 procent minus koszty transportu. Właściciele firm dalej będą się bogacić, a ponieważ właścicielami większości firm są akcjonariusze, czyli my – hurra! – to my będziemy się bogacić!
A jednocześnie oszczędzać! Kupując wszystko po 99 centów i biorąc zasiłki dla bezrobotnych. Boże, pozwól, byśmy z nadmiaru bogactwa nie zwariowali. Zapanuje powszechna szczęśliwość i renesans sztuki, bo wszyscy będą mogli zająć się twórczością, zamiast przyziemną robotą w fabryce czy biurze.
Znaczy, nie totalnie wszyscy. Na początku będą jeszcze trochę pracować urzędnicy w korporacjach, które eksportują miejsca pracy, a importują towary. Ale też długo nie popracują. Zastąpią ich chińskie komputery z gliny po 99 centów i chińskie roboty ze słomy za 1,49 dolara. Po jakimś czasie roboty sparcieją, komputery zwietrzeją i zostaną tylko prezesi, którzy wymrą ze starości.
Gdy wymrą prezesi, statki z pierza i samoloty z wapna będą jeszcze przez jakiś czas dowozić artykuły importowe, ale też się niedługo rozpadną. Za jakieś dwie godziny. Potem rozpadnie się wszystko, co przedtem przywiozły, i ludzkość wróci do korzeni.
Na Piątej Alei wesoło zamigoczą ogniska. Nie będzie prezydenta, Kongresu, Pentagonu, telewizji, wideo, Internetu, zatłoczonego metra, trujących fabryk, ryczących samochodów, terrorystów, pieniędzy. Zapanuje wiek złoty, powrót do natury i Eden.
O to przecież chodzi antyglobalistom, którzy są też zielonymi. Dlaczego więc rzucają kamieniami w policjantów (których też nie będzie, sorry – zapomniałem wymienić)?
Bo tylko udają antyglobalistów, a tak naprawdę chcą, żeby wszystko zostało po staremu. Wcale nie podoba im się powrót do natury, chamom jednym!

***

*O OJCU*

dla koleżanek i kolegów z Radia Zet

– Zostałem ojcem! – wykrzyknął Jagielski.
Rozejrzał się i widząc, że współpracownicy mają to gdzieś, dodał znacznie ciszej, nieco wstydliwie:
– Ojcem zostałem.
Cichszego oświadczenia nikt nawet nie dosłyszał, więc reakcji wciąż nie było.
Jagielski wskoczył na biurko, stanął na głowie, rozpiął rozporek, wywalił przyrodzenie, jedną nogę owinął wokół szyi, a drugą pomalował odblaskowym flamastrem i zaśpiewał na melodię „Anarchy in the UK” Sex Pistols:
– Ja, Jagielski, zostałem ojcem! Ja, Jagielski, zostałem ojcem! Ojcem zostałem, ojcem zostałem! Ja ojcem zostałem, zostaałeeem!
Kompletny brak odzewu.
Zlazł z biurka, podszedł do Majewskiego i waląc go na odlew, zadeklarował:
– Ojcem jestem!
Majewski przewrócił się, z nosa pociekła mu krew, spojrzał spode łba na Jagielskiego, wstał, otrzepał marynarkę i nic nie mówiąc poszedł do pielęgniarki, żeby przyłożyła okład.
Do Jagielskiego wciąż nie docierał ogrom społecznej znieczulicy. Potrzeba dzielenia się radością z innymi była tak nieodparta, że mąciła jasność umysłu jak bąbelki szampana.
– Jestem ojciec! – wykrzyczał prosto w ucho Łaszczowej, wykonując efektowny, trzeba przyznać, piruet. Łaszczowa w ogóle nie oderwała wzroku od monitora. Wsadziła palec do ucha, chwilę tam podłubała i dalej stukała w klawisze. Bez ładu i składu, bo cierpi na dysleksję.
Wtedy Jagielskiemu zaświtała w głowie pewna oryginalna myśl.
„Tak, to może się udać” – wyszeptał sam do siebie (oczywiście) i wybiegł z pokoju jak szaleniec użądlony przez osę, którą gonią rozwścieczone lwy popędzane przez nosorożce, gdy on tymczasem zapomniał wyłączyć gaz, mleko wykipiało, zalało palnik, i w każdej chwili żona, zapalając szluga, może wysadzić się w powietrze wraz z nowonarodzonym niemowlęciem, dopiero co nakarmiwszy je piersią.
Wpadł do centrali zakładowego radiowęzła, obezwładnił strażnika, włączył mikrofon i naśladując bas prezesa Wojciechowskiego powiedział:
– To ja, prezes Woyciechowski. Mam bardzo miłą wiadomość. Kolega Jagielski został ojcem.
Odpowiedzią było kompletne milczenie, bo wszyscy zorientowali się, że mówi Jagielski, a nie żaden prezes Woyciechowski.
Jagielski dostał szału. Złapał aktówkę Pieniaka i waląc kolegów po łbach, powtarzał przy każdym ciosie:
– Ojcem! Ojcem! Ojcem! Ojcem!
Ludzie mdleli, ale w milczeniu.
Jagielski zatracił resztki sumienia i wkroczył na drogę eskalacji przemocy, rozkręcając jej spiralę, jakby była kłębkiem włóczki, a nie gwałtem zadawanym bliźniemu.
Systematycznie niczym terminator chodził od pokoju do pokoju, siejąc grozę. Włos rozwiany, wielkie krople potu na czole, wzrok pusty. Doprawdy, do żałosnego stanu doprowadził się nasz Jagielski, przypominający bardziej dzikie zwierzę niż człowieka myślącego, produkt tysięcy lat rozwoju cywilizacji.
Zdemolował cały zakład pracy, zostawiając za sobą spękane, dymiące monitory, połamane klawiatury i rozsypane wielobarwne spinacze, które poukładały się w abstrakcyjne wzorki na przeżartej kwasem wykładzinie. Ewa z recepcji, na przykład, przedstawiała widok faktycznie godny pożałowania. Groteskowo przewieszona przez kontuar, który izolował ją zazwyczaj od uciążliwych interesantów, rozprutym brzuchem celująca w sufit, z pękniętym kręgosłupem – przypominała bardziej ślimaka niż dawną Ewę, dość seksowną.
Dyrektor Smalec wyzionął ducha w sposób tak absurdalny, że gdyby nie obowiązek wiernego relacjonowania faktów, nawet bym o tym nie wspomniał, obawiając się posądzenia o tanie efekciarstwo. Smalec mianowicie nadal siedzi za biurkiem, ale zamiast głowy ma monitor od komputera. Jagielski z taką siłą walnął Smalca w ciemię monitorem, że czaszka została zdruzgotana natychmiast, a kręgi szyjne przebiły plastikową obudowę, tworząc coś w rodzaju wspornika. I nie uszkodziły przy tym kineskopu!
Prezes Woyciechowski ocalał. Zamknął się w żaroodpornej kapsule o napędzie eksperymentalnym, jeszcze szeroko nie rozpowszechnionym, umożliwiającym błyskawiczną ewakuację do żoliborskiego apartamentu, gdzie o resztę zadbali ochroniarze.
A co z Jagielskim? – pytacie. Oczywiście został aresztowany i teraz czeka na proces. Grozi mu dożywocie, choć adwokaci mówią, że będą próbowali dowieść jego niepoczytalności. Tak czy inaczej, posiedzi do końca życia – czy to w psychiatryku, czy w pierdlu. Sprawiedliwość musi być. Nie należy reagować na banalne w sumie wydarzenia tak emocjonalnie. Nie po to Grecy oblegali Troję przez dziesięć lat i stworzyli kulturę śródziemnomorską, żebyśmy zachowywali się jak jacyś pierdoleni jaskiniowcy.

***

*O DZIECIŃSTWIE*

Rynek nazywa się manhatan. „Idę na manhatan kupić kartofli” – woła stary Kałwak. W skwarne lipce, gdy z układu mirabelek pod drzewem wróżyliśmy słodki zmierzch, zwany młodym.
Zamiast czukockiego syropu z porostów, szmaragdowych pierścieni, koptyjskiej kredy do kreślenia równań astronomicznych: jajuszka seryjne starych wariatek, banany autentyk angielskie, ananasy bez konserwantów, winogrona import Unia Europejska, sukienki w kwiatki, liście, czereśnie, głowonogi na wagę, teczki z eksmenami, gumki babalumki. Gdzie hodowcy ptaków wypchanych? Gdzie trzej magowie brnący na wielbłądach przez kopny śnieg? Gdzie Eskimosi z mlecznej czekolady, suszone mięso reniferów, poziomki Rogatego Boga?
Stojom i handlujom chłopy w bluzkach kolorowych na zasuwki. Baby kwadratowe, kanciaste, na sportowo. W telewizorze oglondniente bejsbolówki noszom, tiżerty noszom, snikiersy z podróbek materiału noszom, fałszywych barwników syntetycznych, oszukanego plastiku. Jakieś porastają ich krzaczki z kulkami, grzybki w occie, śledzie z cebulką. Stojom i nie widzom sie wzajemnie, nie gadajom, bo jezd wólna kunkurencja tera.
Przy studni, koło bramy pana Podsiedzika, nie umawiają się zakochani. Córki pani Wałenkowej w spódnicach pełnych wiatru odpłynęły jak pękate, chybotliwe galeony, wożą z portu do portu smutny, niepotrzebny nikomu ładunek staropanieństwa. Tylko kiedy wiatr kołysze zielskiem, daleko za wyschniętym stawem słychać szum kretonowych falban, pod które zaglądali ciekawi Cyganie.
Tam, gdzie kogut mierzył z dachu pana Zdunkowskiego własny cień i obwieszczał godzinki, stoi burdel. Kredowe ściany, pomidorowy dach. W oknach dziwki wietrzą bieliznę. Kakaja wisublimowana panientność i urok klasicznej bieli zaklięte w etam idiealnie skrojonym biustonoszu Vangelis. W priekrasnych stringach Carmien czuwstwowajesz sia sieksownie i panientnie, a twoje cjało w takoj oprawie uwiedzje i pobudzji zmisły partniera. Uroczie panty Ginewra zmisłowo opinajut posliadki, tworząc panientnu kwintiesencju eliegancje i zmislowego piękna – boczki tiulowe. W badi Olimpia wyglondacj budzjesz szikownie, romanticznie i pocjongająca. Dielikatna koronka panientnie zdobi psiód majtieczkow.
Francuski bez – osiemdziesiąt, klasyk – sto, anal – sto pięćdziesiąt, hiszpańska corrida – osiemdziesiąt, chiński deszczyk – sześćdziesiąt, grad – dwieście, biczowanie – sto, lżenie – dwadzieścia.
Lubię te roztargnione dziewczyny, kiedy wstają koło południa i fruwają po całym domu pachnącym leniwą niedzielą i ramadanem, z łazienki do łazienki, jak zbudzone słońcem ćmy. Pożyczają jedna drugiej szczotki, lakiery, szminki, pudry, róże, cudze wspomnienia z pism kobiecych. Każda tak bardzo potrzebuje miłości, że wiesza nad łóżkiem regulamin: w usta pacałowacj nie nada, lecz nieodmiennie zdradzona przez własną krew, wrząca od tęsknoty i niespełnionych wzruszeń, rzuca się do kolan chudego alfonsa o królewskich manierach, który regulamin przechytrzył.
Z podcieni kościoła garnizonowego uciekły jaskółki, zabierając drewniany krzyż. W miejscu Męki Pańskiej reklama Jezusa: tablica jaskrawa i cudaczna, jakby na placu przemianowanym ku czci papieża miał wkrótce rozstawić budy objazdowy cyrk.
W księgarni przy parku, zamiast kurzem i tajemnicą, pachnie dezodorantem. Malowane furtki do bajek zalepili fototapetą, na półkach powieści młodego pokolenia: „Szankier twardy”, „Amfetamina”, „Świerzb”, „Kurwa”, „Rzygi”...
Piekarnia zatrzaśnięta kratą. Zniknęli czeladnicy wcinający bułki i pijący oranżadę. Młodzi technicy jedzą nugetsy, hambuksy, pizzę. Popijają colą.
– Pińcet mówił, pińcet, big brader. A ja mu celebryta euro, siedymset, siedymset, internauta.
– Pińcet? Może cztyrysta, broker dizajner? Mobbing mu w sponsoring.
– A pit nip, gwiazdy na lodzie, deweloper? Z watem, stringi jego menedżer.
– Pitu pitu, nipu nipu, do pudziana kreatywnego?
– Na stówę! Idol mu w bloger, złotopolscy!
– A spam tam jego klan, autdora!
Z pachnącego skórami zwierząt i kostnym klejem zamku pana Królewskiego została suterena. Wnuczka Królewskiego i Cyganów zapomniała sekrety chłodnych balsamów kojących ciało i duszę, gotowanych z mirry, kadzidła, złota. Pachnie słoniną i dezodoryzującą choinką dla taksówkarzy – leśna nimfa ulicy Batorego. Snami, które smutno się kończą. Po niziutkich schodkach, przepalony do piszczeli bezlitosnym żarem pierwszej po południu, gramoli się obdartus. Pod pachami żółte plamy, w ręku kubek z Batmanem.
Na obrzeżach miasta, wśród szarych, okrytych mchem i pajęczyną domków, rezydencje milionerów. Nieprawe bękarty modrzewiowych dworków, obłożone szpitalnym klinkierem, przestronne jak magazyny hurtowni, z mastifem na łańcuchu.
Tylko cmentarz wciąż stoi w błocie i oparach kadzideł. Za płotem dudnią pociągi, a smukłe topole trzepoczą liśćmi jak powiekami malowanymi srebrnym cieniem, i kuszą, żeby spocząć.

***













« powrót