Co ciekawe, pierwsze libretto powstało w języku niemieckim na zamówienie Opery Drezdeńskiej. Właśnie tam w 1901 roku odbyła się światowa premiera „Manru”. Następnie utwór Paderewskiego wystawiono (już po polsku) we Lwowie i w Warszawie. Jest to, jak do tej pory, jedyna polska opera, która została znalazła się w repertuarze Metropolitan Opera w Nowym Jorku (w 1902 roku).
Do „Manru” krytycy odnosili się rozmaicie – i z entuzjazmem, i niechętnie. Prawda jednak leży gdzieś pośrodku – nie jest to opera wybitna, niemniej jednak ma niewątpliwe walory muzyczne, ze względu na to że sytuuje się gdzieś pomiędzy operą romantyczną a dramatem muzycznym. Aby utrzymać ciągłość akcji, Paderewski zrezygnował z podziału na klasyczne numery wokalne na rzecz przenikania się poszczególnych scen. Choć tekst libretta brzmi grafomańsko, to można w nim znaleźć ciekawą niejednoznaczność i brak moralizatorstwa.
Właśnie tę wieloznaczność postanowił wykorzystać Marek Weiss, reżyser najnowszej inscenizacji „Manru” w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej.
W efekcie, w I akcie zamiast góralskiego folkloru obserwujemy współczesny dom weselny, a w kolejnych – zamiast kuźni Cygana Manru widzimy szopę z Harleyem, zaś grupa Cyganów wjeżdża w iście hollywoodzkim stylu, nie kolorowym taborem, a motocyklami. Marek Weiss zrobił spektakl na wskroś współczesny. I mimo pewnych odstępstw bliski oryginałowi. Cyganie wprawdzie zostali zamienieni w harleyowców, a górale w hermetyczne społeczeństwo, w którym króluje ksenofobia, ale dzięki temu Marek Weiss zaprezentował ciekawą opowieść o pojawieniu się Innego, o jego nieudanej próbie adaptacji i spotykającym go wykluczeniu.
Zmianie uległo również zakończenie. Zamiast tragicznej śmierci Ulany, porzuconej przez Manru, otrzymujemy szczęśliwy koniec – opiekę nad góralką roztacza zielarz Urok. I choć reżyser w ciekawy sposób ukazał intymność pomiędzy bohaterami, i połączył to z elementami dużego widowiska, razić może, że opowiadana z rozmachem historia zbliża się niebezpiecznie do „love story” z ckliwym happy endem.
Niemniej jednak mocną stroną tego spektaklu jest przede wszystkim obsada: Ewa Tracz jest znakomitą Ulaną, podobnie Mikołaj Zalasiński, który gra zakochanego w niej Uroka. Słowak Peter Berger w roli tytułowej radzi sobie wręcz fenomenalnie, a jego akcent słyszany w trakcie partii wokalnych nadaje postaci Manru ciekawego charakteru.
I już chyba taki los tej opery: z jednej strony zachwyca, z drugiej pozostawia lekki niedosyt. Mimo to dobrze, że została przypomniana, bo „Manru” w wykonaniu Teatru Wielkiego – Opery Narodowej to opera po prostu dobra, i okazuje się, że niesłusznie zapomniana. W rękach umiejętnego reżysera pod wieloma względami okazuje się też niezwykle aktualna.
Teatr Wielki – Opera Narodowa w Warszawie
Ignacy Jan Paderewski, „Manru”
reżyseria: Marek Weiss
scenografia: Kaspar Glarner
dyrygent: Grzegorz Nowak
reżyseria światła: Maciej Igielski
projekcje video: Bartek Macias
Obsada:
Manru – Peter Berger
Ulana – Ewa Tracz
Urok – Mikołaj Zalasiński
Jadwiga – Anna Lubańska
Aza – Monika Ledzion-Porczyńska
Jagu – Łukasz Goliński
Oros – Dariusz Machej
Fot. Krzysztof Bieliński