Mówiąc wprost spektakl „Gould” jest po prostu zły. I jeśli narażam się tym stwierdzeniem na zarzut o dobieranie prymitywnych kryteriów oceny, chciałbym zauważyć, że w tym wypadku wywodzę swoje krytyczno-teatralne oprzyrządowanie z samego spektaklu, który cofa nas w „rajską dziedzinę ułudy”, rozpatrując postać Glenna Goulda – słynnego kanadyjskiego pianisty – w oparciu o kategorię geniusza. Twórcy krążą wokół motywu artysty. Próbują dociec przyczyn, dla których Gould był lepszy od innych pianistów, skąd brała się jego przenikliwość w interpretacji dzieł Johanna Sebastiana Bacha, dlaczego to jego dzieła wysłano w kosmos – nadając im tym samym status arcydzieła. Czy decyduje o tym głos krytyków? Nie! Może katorżnicza praca? Nie! Ekscentryczność? Nie (choć kilka razy puszcza się do widzów oko w tym temacie)! Otóż okazuje się, że Gould powstał z fortepianu Bacha. I nie jest to metafora, lecz opis sceny. Wielka lalka wysuwa się z dna fortepianu i zastępuje Bacha przy klawiszach. Bardziej literalnie nie można było tego ująć.

Zaczynamy z przytupem.
I tak, to oznacza, że wcielający się w tym monodramie we wszystkie postaci Krzysztof Stawowy będzie stepować. Vladimir Horowitz daje nam wykład na temat muzyki, który jest tylko pretekstem do tego, by wyrazić sprzeciw wobec hołubienia przez krytyków Goulda. Opisuje twórczość Bacha, wskazuje na poszczególne nuty, wchodzi w specjalistyczny język, który puentuje krótkim pytaniem do widzów „zrozumieliście państwo”? Mówiąc oględnie, humor w tym spektaklu nie powala. Czyż ta „niemiecka zapalczywość”, wychylająca się w tym spektaklu jak trup z szafy, nie powinna zostać już dawno pogrzebana na cmentarzysku komediowych gagów?

Potem na scenie pojawia się Bach. Wychodzi z obrazu. Znów, to nie metafora. Wielkie pudło imitujące obraz służy historycznej postaci za teatralny wehikuł czasu. Problem Bacha, którego jeszcze za życia wyprzedziła własna legenda, polega na przekazaniu kolejnym pokoleniom swojego dziedzictwa. Twórcy rozszerzają więc motyw geniusza o szkolny wątek exegi monumentum. Postać szarpana przeczuciem odejścia w zapomnienie generuje długie, monotematyczne monologi. Przekazuje przy tym etos swojej twórczości. „Zła praca to największy grzech” mówi w pewnym momencie ze sceny opętany perfekcjonizmem Bach. Nie można się w tym punkcie nie zgodzić.

Dużo w spektaklu Adama Walnego absurdów. Bach-wirtuoz powołuje swoją grą do życia postać Glenna Goulda. Wbrew dramaturgii tej sceny na poziomie materialnym nie wydarzają się żadne cuda. Wręcz przeciwnie kable, metalowe ramy i maszyny są nader widoczne. Przebijają się przez muzykę skrzypieniem. Dość oporna w ruchach lalka (której wykonanie stanowi jeden z nielicznych udanych elementów przedstawienia) przypomina więc tyleż rodzące się z muzycznej harmonii dziecko szczęścia, co robotyczne monstrum. Niezbyt fortunnie Bach wyglądał bardziej jak Frankenstein, niż Urizen stwarzający świat.

Sam powrót do „motywu artysty” w dość kluczowym momencie funkcjonowania Starego Teatru, kiedy toczą się debaty nad odsunięciem dyrektora artystycznego i przejęcia jego funkcji przez radę artystyczną, jest dość wymowny. „Gould” chce wrócić do dawnych czasów – podejmować „ważną” tematykę oraz używać tradycyjnych środków wyrazu. To założenie zakrawa na sentymentalizm, a może i nawet ignorancję. O wiele więcej na temat kondycji artysty mówi wszak „Wesele” Jana Klaty, niż spektakl pozornie temu zagadnieniu poświęcony, czyli „Gould”. Bo czy w świecie XXI wieku możemy poważnie mówić o geniuszach, łącząc ich rodowód z namaszczeniem przez oryginalnego twórcę? Jeśli tak, to chyba tylko w godzinach porannych dla młodzieży złaknionej ilustracji tego, o co chodziło Horacemu i niemieckim idealistom z nurtu Sturm und Drang.


Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie
"Gould"

Reżyseria/scenografia: Adam Walny    
Scenariusz: Adam Walny, Krzysztof Stawowy
Obsada: Krzysztof Stawowy

Fot. Magda Hueckel