Ten jeden brak może stanowić metonimię o wiele większego, który w książce Wichy jest ledwo wspominany, o który pytają dzieci przechodzące obok Umschlagplatz. O którym kiedyś nie można było, a za to teraz mówi się niemal bez przerwy. Może tak bardzo bez przerwy, że aż można przestać słyszeć? Czy strategia milczenia może być skuteczniejsza od strategii opowiadania? Czy z porzuconych książek można zbudować opuszczone kamienice? Czy nieludzko wyniszczone ciało z Auschwitz może w zbiorowej świadomości zostać zastąpione przez krewką psycholożkę z Madalińskiego? „Dopóki nie mogę ich opisać, jeszcze trochę żyją”.
Poza matką narratora ważnym bohaterem książki Wichy są z pewnością słowa, albo szerzej – język.
Jego język jest prosty i bezpretensjonalny, ulega mutacjom tylko w momentach najbardziej koniecznych. Dzięki temu nie wytwarza się w czytelniku emocjonalna rezerwa, częsty skutek uboczny dosłowności i przesady. W czasach wszechobecnego ironicznego dystansu potrzeba naprawdę dużo wyczucia, by stworzyć coś poruszającego. Należy podejść czytelnika delikatnie, z początku serwując mu zupełnie niewinne motywy. Pozwolić mu pomyśleć to, co chciałoby się napisać. Matka nie pozwalała kombinować ze słowami. Znała ich wagę i znaczenie. Słowo mogło kosztować reputację, wysiedlenie, życie.
I gdzieś pomiędzy ścianami zbudowanymi z metafor, chrząknięć i pominięć byli oni – ci, co nie byli niepodobni do Jerzego Kosińskiego, obdarzeni wyraźnym „yhm”, uparte kleksy na spisanej wiecznym piórem historii narodu polskiego. Całe domy, ulice, miasta zamknięte w grobach z książek, muzeów, filmów. Odcięci od teraźniejszości drugą wojną światową, dopchnięci w archiwum historii rokiem 68. Zawsze byli, nigdy są. Książka Wichy nie pozwala na zamknięcie polskich Żydów w epizodach historii. Są obecni i zupełnie zwyczajni. Żywi. Niedopowiedziani.
Marcin Wicha
"Rzeczy, których nie wyrzuciłem"
Karakter 2017