To estradowe wykonanie wystarczyło, by rozbudzić we mnie apetyt, aby zobaczyć tę operę na scenie! Wówczas przypomniałem sobie, że Teatr Wielki - Opera Narodowa właśnie przygotowuje premierę tego tytułu. I od razu zaczęła się „mania”.
Zaraz po powrocie do domu zacząłem szukać ciekawego nagrania, przeglądając zasoby internetowych sklepów muzycznych oraz serwisów z muzyką, aż natknąłem się na zarejestrowany na Festiwalu Aix-en-Provence spektakl z 2017 roku w reżyserii Katie Mitchell. Dokładnie tę samą inscenizację, która premierę miała w Warszawie.
Tak właśnie zaczął się tydzień obsesyjnego słuchania, oglądania i ekscytującego oczekiwania na warszawską premierę.
Cała opowieść snuje się powoli niczym muzyka Debussy’ego, jednak spektakl nie jest nudny. Katie Mitchell wykorzystała w nim cały alfabet swojego specyficznego języka: scenografia zmienia się często, sceny rozgrywają się w różnych pomieszczeniach na przemian odsłanianych lub zasłanianych. Bohaterowie przechodząc z pomieszczenia do pomieszczenia używają do tego drzwi, ale i szaf, otworów wentylacyjnych oraz okien.
Jej wizja Peleasa i Melizandy wymaga skupienia i uwagi już od pierwszej chwili. Bo Katie Mitchell w swojej wizji opery Debussy’ego starannie wykreowała klimat niepewności, wręcz grozy, prowadzącej do obłędu. I trzeba się po prostu poddać, w przeciwnym razie można się tylko irytować, że zostaliśmy przytłoczeni przyciężkimi impresjami i symbolami.
Inscenizacja ta ma również jeszcze jeden mankament, który widać dopiero, kiedy ogląda się spektakl z widowni. Ilość drobnych gestów, które wykonują między sobą bohaterowie, z perspektywy widza siedzącego w IV-tym lub dalszym rzędzie, stają się po prostu nieczytelne. Drobne rekwizyty wędrujące od postaci do postaci są niewidoczne we wnętrzach pełnych mebli i przyćmionym świetle. Wszystkie zabiegi reżyserskie, które tak pieczołowicie budowały te skomplikowane relacje między bohaterami z łatwością dało się zaobserwować na ekranie komputera. Oglądając to samo w teatrze z łatwością coś z tej misternej układanki może nam umknąć, zwłaszcza, jeśli nie mamy doskonałego wzroku lub, co najmniej, lornetki operowej.
I choć pod względem muzycznym spektakl w Operze Narodowej wypadł bardzo dobrze, a śpiewacy wokalnie i aktorsko prezentowali bardzo wysoki poziom, to jednak wychodząc z Teatru Wielkiego czułem lekkie rozczarowanie. Dotyczyło ono przede wszystkim Sophie Karthäuser, warszawskiej Melizandy. Porównując ją w pamięci do tego co oglądałem przez ostatnie dni w Internecie, musiałem przyznać, że nie była ona TAK mięsista, TAK plastyczna i przede wszystkim TAK oniryczna, jak prowansalska Melizanda w wykonaniu Barbary Hannigan. I być może, gdybym nie był tak dobrze przygotowany, a w wręcz „naoglądany” i po prostu poddał się tej atmosferze to wyszedłbym szalenie zadowolony.
Teatr Wielki - Opera Narodowa w Warszawie
"Peleas i Melizanda"
reżyseria: Katie Mitchell
scenografia: Lizzie Clachan
dyrygent: Patrick Fournillier
Obsada: Bernard Richter, Sophie Karthäuser, Laurent Alvaro, Bertrand Duby, Karolina Sikora, Joanna Kędzior, Robert Dymowski
Chór i Orkiestra Teatru Wielkiego - Opery Narodowej
Fot. Krzysztof Bieliński