My, dzieci z dworca Zoo to reportaż kultowy, trwale wpisany w kulturę. Wspomnienia przerażająco młodej Christiane Very Felscherinow o tytułowym dworcu Zoo stały się obowiązkową pozycją każdego dorastającego buntownika. Zaraz obok czekał Ptasiek Whartona i Buszujący w zbożu Salingera. Fascynacja alienacją, możliwość utożsamienia się, kuszące zejście w podziemie brudu i przesady – to przynależność i namiętności pewnego okresu w życiu. Czy do My, dzieci z dworca Zoo później się wraca? Podejrzewam, że będzie to jedynie, niepozbawiony nostalgii, zwrot ku dawnym fascynacjom i ulubionym bohaterom.
A więc wybór tego tytułu nieco zadziwia. Zdaje się, że pokolenie po pokoleniu, pogodzone i ujarzmione, spojrzy na My, dzieci z dworca Zoo już jedynie z sentymentem. Jednak kultowość książki w tym przypadku okazała się najlepszą promocją. Bilety na trzy pierwsze pokazy rozeszły się błyskawicznie, w ciągu kilku dni. Może wynika to z ciągle żywej chęci wejścia w świat, w który ścisłe normy rządzące codziennością wchodzić nie pozwalają. Może faktycznie w środku degeneracji i degrengolady tkwi jakaś utajona prawda, do której nie można się dokopać, będąc na etacie. A może dzieci z dworca mogłyby opowiedzieć historię o wykluczeniu, Inności, gettach, które sobie lub innym budujemy? Tak naprawdę opowieść Christiane mogłaby być ciągle żywa – nie tylko dla szesnastolatka w glanach.
Niestety Sebastian Oberc nie robi z tą opowieścią zupełnie nic.
Chociaż spektakl początkowo wydaje się obiecujący. Przestrzeń sceny Teatru Barakah przeob-rażona została, oczywiście, w obskurny dworzec.
Bohaterka po zakończeniu tej dziwacznej terapii zwraca się do przyjaciółki, a tak naprawdę – swojego alter ego. To lustrzane odbicie, druga Christiane (Joanna Puzio), zbuntowana i głodna heroiny, podchodzi w stronę sceny. Tu obietnice interesującego spektaklu powoli wygasają. Rozpoczyna się historia smutnych, niezrozumianych dzieci z dworca Zoo.
Historia złożona jest z fragmentów. Z rozmowy Christiane z jej chłopakiem Detlefem (Marcel Parysek), ekstatycznego tańca zatopionego w dyskotekowych światłach, kilku piosenek śpiewanych, a raczej melorecytowanych zachrypłym głosem, mechanicznej sceny seksu gdzieś w cieniu, na brudnym materacu. Te obrazy przeplatają się, tworząc zwarty kawałek opowieści, by za chwilę odejść w stronę narkotycznych fantazji: krótkiego monologu o wizycie w sklepie z trumnami, piosenki wykrzyczanej podczas silnego heroinowego haju.
Co najbardziej rozczarowujące, to fakt, że Teatr Barakah, który nie musi wpisywać się w polityczny reżim, teatr, który nie zaprasza publiczności weekendowej, by zabawić ją jakąś komedią, który przecież wystawia rewie drag queenów, co jest posunięciem zgoła odważnym, zadowala się spektaklem bezpiecznym, nudnym, kalkującym jedynie pewne wyobrażenia o narkomanii. Zamiast eksperymentalnego show, opowieści odważnej, oglądamy spektakl, który równie dobrze mógłby zrobić licealny teatr. Aktorzy w dużej większości przypominają jedynie ludzi przeżywających właśnie wstrząsy elektryczne, co sprawia, że wykreowany świat staje się silnie nieautentyczny. Między widzem a tą heroinową rodziną stwarza się potężny, nie do przeskoczenia dystans. Jednak nawet ten dystans nie mówi sobą zbyt wiele. Dzieciaki skaczące w orgiastycznej ekstazie pozostają dzieciakami, których nie rozumiemy. Których możemy żałować, bać się lub powiedzieć naszej nastoletniej pociesze po spektaklu: „Widzisz? Nigdy nie bierz heroiny”. Wartość moralizatorska? To przecież jednopłaszczyznowy odbiór tej historii.
Są jednak pewne przebłyski w spektaklu Sebastiana Oberca. Jak na przykład fantastyczna Ana Nowicka, która w rytm chwiejnego, uderzanego tanga śpiewa przeszywająco o poszukiwaniu i potrzebie bliskości. Takim mocnym punktem będzie również ucharakteryzowany na Ziggy’ego Stardusta Mikołaj Śmierzchalski, który z młodej obsady przyciąga największą uwagę. Albo krótka scena, w której aktorzy buntują się przeciw wszystkim zasadom normalnego świata. Przeciw widowni, która przyjechała na spektakl samochodem, płaci za zakupy kartą Visa i co miesiąc około 10. przypomina sobie o rachunkach za prąd. W tym buncie jest jakaś droga, żeby pociągnąć opowieść dalej. Jest jakiś sens tego podziemnego świata, który parając się prostytucją, handlem narkotykami i ogromnym smutkiem, myśli innym torem. Opluwa świat, który ich wykluczył lub z którego wykluczyli się sami.
Jednak spektakl woli karmić się dalej tanią sensacją. Pytaniami zadawanymi do mężczyzn z widowni – czy wie pan jaką mam ciasną cipkę? – nagością, gejowską prostytucją. Punktem kulminacyjnym tej „skandaliczności” będzie tutaj prośba Detlefa, aby Christiane biła go skórzanym paskiem po nagim ciele. Oczywiście, zachęca do tego również widownię (sic!). Ten skandal dla skandalu, teatralne fantazyjki na temat BDSM, są nie tyle nieudane, co po prostu niesmaczne i niepotrzebne.
Zaczątki reżyserskich pomysłów pojawiają się więc jedynie momentami i giną pod naporem narkotycznego bełkotu rodem z naszych utrwalonych stereotypów. Krakowski dworzec Zoo nie robi rewolucji, nie prowokuje naprawdę, nie wzbudza dyskusji. Czekając nadal na prawdziwe podziemie kultury, ja nie zadowalam się taką namiastką.
Dzieci z dworca Zoo
Teatr Barakah w Krakowie
Reżyseria: Sebastian Oberc
Dramaturgia: Bartek Harat, Sebastian Oberc
Muzyka: Adrian Konarski
Aranżacja przestrzeni: Sebastian Oberc
Obsada: Paulina Michta, Paulina Napora, Ana Nowicka, Joanna Puzio, Ewa Szostak, Ewelina Walczak, Roman Gancarczyk, Dawid Ogrodnik, Marcel Parysek, Dominik Stroka, Mikołaj Śmierzchalski, Damian Wierzbicki
Foto: Piotr Kubic