W jednym z wywiadów, który z Markiem Mikosem przeprowadziła Beata Kołodziej, dyrektor, na pytanie o to, jaki będzie jego Stary Teatr, odpowiedział: „To będzie Teatr pani, mój, tego pana i tej pani, którzy siedzą przy stoliku obok. Teatr zespołu Starego Teatru. Nie tylko aktorów i nie tylko reżyserów. Teatr, który jest punktem odniesienia”. Śmiech na sali, wiadomo, bo zespół nie miał i nie ma nic do gadania, a punktem odniesienia jest póki co program Jana Klaty. Ale ważny jest tu wątek publiczności, która miałaby być nie tylko odbiorcą, ale niejako uczestnikiem teatralnych zmian. Tylko co na to wszystko publiczność? Wiedziałby to Marek Mikos, gdyby na przykład z balkoniku zerknął na widownię podczas finału Wesela. Publiczność w każdym wieku tupie, pokrzykuje i wierzga. Przynajmniej tak było podczas wrześniowego wznowienia spektaklu Klaty. Nie żeby zaraz wszyscy byli tacy solidarni. Jedna wyraźnie znudzona pani podczas finału, po którym niejeden wychodził z łzą kręcącą się w oku i rozdygotanym podbródkiem, mówiła, że ma buty przyciasne, bo jej nogi spuchły od tego siedzenia i nie wie jak do domu dojdzie. A że trza mieć buty na weselu, to pewnie dlatego nie zzuła. Mogłoby pewnie z tego wyjść niezłe działanie performatywne, a tu taki klops. Ale żarty na bok. Chodzi przecież o to, że kto przychodzi rozerwać się przy klasyce, ten ma wysiedziały tyłek, ale jednak duża część publiczności rozumie weselny kontekst i jest realnie wzburzona, czego wyraz daje podczas oklasków. Te oklaski z mniej lub bardziej podkurwionymi widzami i zespołem walącym kosami w scenę, stały się trochę takim suplementem do spektaklu.
Obecne jest wtedy nieczęste porozumienie pomiędzy sceną a widownią, które udaje się kiedy wiadomo, że istnieje wspólna sprawa. Bo przecież „to jeszcze nie koniec” – jak brzmiało hasło zwolenników Jana Klaty na dyrektorskim stołku. Czyżby?

Do grudnia zostało jeszcze trochę Wesel w repertuarze – Klata to przecież ulubiony reżyser Mikosa (i nie jest to żaden suchar, a wypowiedź aktualnego dyrektora – chciałoby się powiedzieć, cytując Dorotę Gardias z „Azji Express” – że chyba popełnił on jakieś fondue czy tam foyer), będzie więc też okazja, żeby przekonać się, czy czas uczy publiczności pogody. W końcu emocje i kurz bitewny nieco opadły. Ze Starego ratuje się, kto może, a ci, co zostają, pewnie w większości myślą o tym, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znają. There Is Power In A Union śpiewane w innym spektaklu ze Starego – Triumfie woli Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego – okazuje się być niczym więcej jak fantazmatem. Ale pamiętajmy, że pewien rodzaj odpowiedzialności leży też po stronie publiki. Dla niej to również sprawdzian. Wkurw do końca roku na Weselu a potem co?


A potem styczeń i rok stary z nowym się styka, czasem zimnem do kości przenika, czasem w błocie utyka – jak mówi przysłowie. Co zaproponuje fantastyczna trójka – Mikos, Polewka, Grabowski? Z przywołanego wywiadu dowiemy się, że pierwszy z nich chciałby zrobić wszystko na już, jakby mu została tylko jeszcze jedna godzina życia. Niezły mindfuck, biorąc pod uwagę brak realnych efektów tego pośpiechu. A sorry, było narodowe czytanie Wesela. Natomiast w przypadku Artura Grabowskiego vel Arta Grabov (sam się tak przedstawia na swojej stronce) powiedzieć „hold your horses”, to za mało. Bowiem kierownik literacki Starego chce zrealizować, na przykład, Dziady kowieńskie, które mają analizować mityczny i rytualny wymiar dramatu Mickiewicza, a w tetrze powinien trwać „nieustanny rytuał dziadów” – cokolwiek to znaczy. Nie dziwi wcale taki szeroki gest, kiedy czytamy na stronce („obczajcie, bo nie uwierzycie” zachęca Maciej Stroiński) życiorys Arta – „z domu o tradycjach sarmacko-libertyńskich, co musiało odcisnąć się na jego charakterze skłonnością do irracjonalnych buntów i anarchistycznych gestów”. Co więcej – „dorastał na mistycznie szarych pustkowiach socjalistycznej ojczyzny, błądząc w labiryncie betonowych baraków, kaleczył sobie język poezją Rilkego i Wergiliusza oraz zatruwał umysł grecką filozofią”. No cóż, mili państwo, tak trzeba żyć. Trochę nam się zatem ten „nieustanny rytuał dziadów” rozjaśnia. A co do ostatniego z tercetu – Jana Polewki – to jego funkcja o znamiennej nazwie „wicedyrektora ds. artystycznych” co nieco mówi o kursie, który przyjął Mikos już na poziomie nomenklatury. Innymi słowy – w sprawach artystycznych wicedyrektor zapewne niewiele będzie miał do powiedzenia. Co z tego wyniknie – nie wiadomo, ale a nuż spełni się koszmar Ministra Glińskiego i trzeba będzie przeprowadzać nowy konkurs. Póki co apeluje on, żeby środowisko teatralne i zespół ze spokojem patrzyli na poczynania dyrektora.

A dyrektor, jak ten Pan Młody, przechadzając się po korytarzach (podobno tylko do godzin popołudniowych żeby nie spotykać zespołu przed wieczornymi spektaklami), mógłby deklamować „Tak to czuję, tak to słyszę: i ten spokój i tę ciszę”. A żeby nie żyć już pośród murów szarej pleśni, trzeba byłoby ten zatęchły od eksperymentu i postdramatyzmu teatr odświeżyć. Tylko dla kogo robi to Marek Mikos? Publiczność chyba niespecjalnie takiego wyzwolenia potrzebuje. Właściwie to może się ona od nowego sezonu wypiąć i powiedzieć jak Wyspiański, że Kraków mam za małe, pretensjonalne, wysoce śmieszne miasteczko. Może też wspomniany suplement do Wesela, czyli niezgodę na obecny kurs, przenieść do rzeczywistości istniejącej poza sceną i widownią. Ale wiadomo jak to z tym działaniem czasem bywa – „duza by juz mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć!”. Co by jednak publiczność nie zrobiła, to na pewno będzie miało to wpływ na Teatr. A efekty tego są nie mniej interesujące od nowego programu.


foto: Magdalena Hueckel