Akademik z kagankiem

Czeka nas daleka podróż. Pierwsza po zakończeniu „trylogii krakowskiej” książka Wita Szostaka jest relacją z podróży Lesława Srebronia, doktora polonistyki, na dalekie wyspy Finnegany, leżące na atlantyckim skraju Europy, spory kawałek za wybrzeżem Irlandii. Czterdziestoletni naukowiec chce prowadzić na tamtejszym uniwersytecie badania nad twórczością Filipa Włócznika, polskiego fantasty, u którego dostrzega niedocenione pokłady literackiego geniuszu.

Kwerenda okazuje się godna Małego światka Davida Lodge’a, w którym również parodiowano literaturoznawców, tyle że angielskich. Sam główny bohater we wniosku stypendialnym zaznaczył Oxford, jako drugą możliwość podając ewentualnie Cambridge. Tymczasem, nie ma co ukrywać, Srebroń realizuje niszowy program badawczy w niszowym środowisku, które za wszelką cenę chce zarazić ideą wielkości autora Ostatniego miesiąca Euzebiusza i Siedmiu nocy bez świtu. Z perspektywy samego doktora wszystko jednak wygląda inaczej. W jego mniemaniu miasteczko Newport jest ostoją europejskiej humanistyki, schronieniem dla wielkich uczonych, którzy mogą tam bez przeszkód rozważać przy kuflu Guinnessa najważniejsze problemy zachodniej kultury. Dość szybko staje się jasne, że główny bohater to polonistyczny odpowiednik Don Kichota, który obsadza nowopoznanych akademików w rolach Sancho Pansów, Dulcynei, Merlinów, a w pewnym sensie i Rosynantów. Oczywiście w ich oczach staje się obiektem politowania, idiotą albo mniej lub bardziej pożytecznym maniakiem, którym można sterować. Tak czyni na przykład nimfomanka Sadhbh O’Sullivan, która przygotowuje rozprawę pt.
Pochód penisa przez dzieje i wciąga poczciwego Lesława w swoje badania. On sam jednak konsekwentnie wykazuje betonową odporność na wszelkie sygnały, że coś jest nie tak, i trwa w komicznej roli kapłana wiedzy, korzystając z każdej okazji, aby podkreślić zbawienną rolę wysokiej kultury i swój dystans wobec wszystkich profanów:
Poczułem się dumny, że włączyła mnie do swoich badań. Odegrać choćby małą rolę w tak wielkim zamierzeniu intelektualnym – to chyba marzenie każdego uczonego. Zapewniłem więc profesor O’Sullivan o swej gotowości do służenia nauce na wszelkich polach, jakie mi wyznaczy. Rozumiałem bowiem, że od tej pory nasza relacja nabierze ściśle badawczego charakteru. Erotyka podporządkowana metodzie, oto perspektywa (…).

Srebroń bez końca roztacza tego rodzaju absurdalne perspektywy. Przez całkowity brak dystansu i skłonność do pompatyczności skutecznie uodparnia się na wszelkie zewnętrzne sygnały. Jako opowiadacz konsekwentnie trwa w pretensjonalnej pozie, jednak lektura nie staje się przez to jednostajna – a każdy epizod udowadnia, że wyobraźnia autora Chochołów ma się bardzo dobrze.

Sto dni bez słońca
wyśmiewa nie tylko przywary akademickie czy specyfikę środowiska literatury fantastycznej (które posiada z pewnością wielu Filipów Włóczników) – a książka nie jest z pewnością nazbyt hermetyczna. Bezlitośnie krytykuje nie tylko słabości samych humanistów, ale także ten specyficzny rodzaj turystyki (będący, nie ukrywajmy, jedną z naszych „eksportowych” specjalności), który każe współzawodniczyć z tubylcami w ich własnych kulturowych konkurencjach. Z jego powodu Srebroń już po kilku dniach uważa się za Finnegańczyka, a by to potwierdzić, kupuje tweedową marynarkę, fajkę i kaszkiet (My, Finnegańczycy, nie możemy walczyć z tradycją). Dodam tylko, że niewiele mu to pomoże.

Badacz jako stan umysłu

Główny bohater, w odróżnieniu od błędnego rycerza z Hiszpanii, ma świadomość literackości własnej narracji. Wyraźnie stara się nawet upodobnić swój tekst do finezyjnych relacji w rodzaju Podróży sentymentalnej przez Francję i Włochy Laurence’a Sterne’a czy szkatułkowej konstrukcji Rękopisu znalezionego w Saragossie Jana Potockiego. Między codzienne wydarzenia wplata wiele „krytycznych” rozważań, w których można rozpoznać echo akademickich dyskusji o kulturze.

Jednak mimo szlachetnych pierwowzorów ton narracji nieuchronnie zmierza do nadmiernego wykoncypowania i sztuczności. Dlatego postać Srebronia można odczytać jako przytyk do literatury tak przebierającej w środkach realizacji swojego Powołania, że nieuchronnie popadającej w splendid isolation. Znakomicie oddaje to bardzo udany fragment o poszukiwaniach olśnienia – badacz z powodu pretensjonalnej pozy traci okazję do upragnionej epifanii:
Mijając wschodnie klify, zauważyłem w kłębowisku morskiego ptactwa samotną kobietę, tę samą, którą uchwyciłem przypadkiem na zdjęciu. Stała obrócona profilem, potargana na wietrze, otulona długim płaszczem niczym pledem. Nieruchoma jak posąg. Zatrzymałem się, zaciekawiony, lecz szybko się opamiętałem. Oto pokusa czekająca na naukowca – ciągłe i uporczywe zagrożenie rozproszenia uwagi.
Srebroń zamiast spotkania z tajemniczą kobietą oczywiście wybiera „wariant kordianowski” i woli obcować z własnymi myślami na szczycie wzgórza, mając widok na całe Finnegany. Jednak ostatecznie, jak się okazuje, z „dachu świata” spada się najboleśniej.

Elementem komediowym są też w powieści Szostaka tekstualne gry – autor dziennika myli tropy, odwołuje własne słowa, zmienia kolejność wydarzeń i okoliczności. W Stu dniach bez słońca pojawia się wiele efektownych strategii, a raczej ich parodii, ponieważ w zastawiane pułapki fikcji wpada sam Srebroń (co czasami może wzbudzić żal u co wrażliwszego czytelnika). Jeśli trzymać się metafory gry, to bohater swoje potyczki z czytelnikiem po prostu spektakularnie przegrywa.  

Szostak nie tylko dla Srebroniów

Podczas stu dni oczywiście wydarza się o wiele więcej i ciężko byłoby podsumować wszystkie wątki tej opowieści. Na pewno jej lektura, oprócz potencjału rozrywkowego, stanowi skuteczną odtrutkę na „srebronizm”, który czasami odżywa w dyskusjach o tym, dlaczego czyta się coraz mniej poezji, albo jak ustrzec książki przez „nowomedialnym barbarzyństwem”. Bez względu na to, jak bardzo serio potraktuje się ten krytyczny aspekt, trzeba przyznać, że książka Szostaka wydaje się ciekawszą literaturą niż, dajmy na to, twórczość Filipa Włócznika.


Wit Szostak, Sto dni bez słońca
Powergraph, 2014