Marian Pankowski: Nastka, śmiej się! Opowiadania
Korporacja Ha!art, Kraków 2013


Marian Pankowski był poetą prozy. Nic więc dziwnego, że kunszt jego pisarstwa widoczny jest w małych formach prozatorskich. Pankowski pisał opowiadania całe życie i ujmował je w tomy Kozak i inne opowieści, Bukenocie oraz Złoto żałobne. W najnowszym tomie zebrane są ostatnie małe formy, rozsiane po pismach literackich, dotychczas nie ujęte w książkę, w których Autor mistrzowsko rozwija wszystkie tematy znane z jego powieści i dramatów. Nastka, śmiej się! jest ostatnią książką prozatorską „najmłodszego polskiego pisarza”. Tom, który czytelnik trzyma w dłoni, nie został zaplanowany do druku przez Autora. Zarówno tytuł, jak i kompozycja tomu jest pomysłem wydawcy i redaktora.

***

„Najlepiej wypowiadał się w prozie i dramatach – tam, gdzie największą rolę odgrywa ludzkie gadanie, żywiołowe, niepowstrzymane, spuszczone z uwięzi. Gadanie było dla niego aktywnością najsilniejszą i najważniejszą w ludzkim życiu, bo erotyczną. Dlatego jego pisanie to uwodzenie. Może dzięki temu pozostał najmłodszym spośród najstarszych pisarzy”.
– prof. Przemysław Czapliński na łamach „Gazety Wyborczej”

***

Spis utworów:
  • Wieczór u doktorostwa B.
  • U starszego brata na przyzbie
  • O siostrzanej miłości
  • Nie grają nam surmy bojowe
  • Beatus ille, qui procul negotiis…
  • Nastka, śmiej się!
  • Daniela
  • Mój śnieg

***

MARIAN PANKOWSKI: U starszego brata na przyzbie


Brukselczyk Marian odwiedza w wakacje starszego brata Zygmunta w rodzinnym Sanoku. Spędzają razem tydzień polskiego lata. Jakimi historiami wymienią się tym razem?

[Zygmuś i Maniuś]

Nazajutrz była to nasza druga wyprawa do górnego Sanu. Po nocnym deszczu woda była mętna, że ryby pewnie pływały po omacku. Wracać do domu? Zapaliliśmy ognisko, ale na razie więcej dymu niż płomienia. Niby grzejemy ręce, żeby ogniowi sensu przydać… „Powiedz bratu coś przyjemnego – radzę sobie… – na przykład, że cenisz jego talent wędkarski… choć stare przysłowie angielskie mówi: »Nie schlebiaj bratu swemu«”… Obejdę zakaz. Po prostu rzucę myśl natury niby ogólnej, którą on bez wahania odniesie do siebie.
– Wiesz, Zygmuś, jak tak obserwuję gesty pstrągarzy, wydaje mi się, że jakość i w ogóle powodzenie połowu zależy chyba od wyboru… tej małej, ale idealnej powierzchni wody… odpowiadającej pewnym określonym wymogom… Będzie to zatoczka, samotne lustro osłonięte głazem od rwącego prądu… gdzie pstrągi lubią odetchnąć po mocowaniu się z jurnym nurtem… Tam je wędkarz zaskoczy i błyskiem-słonkiem olśni, rybką złotą na pożarcie…
Brat potakuje ledwie widocznym ruchem głowy, ale oczy ma zimne. Nie może jednak zrezygnować z komplementu, który mu podrzuciłem.
– Taaak… – Uśmiechnie się wyrozumiale. – Nieźleś to podpatrzył, ale – nabierze oddechu – należy jednak pamiętać, że cały kunszt opiera się na dialogu łowcy z rybą… na dialogu – powtórzy.
I jakby nagle zgłodniał, odwija z serwetki kanapkę i wbija zęby w ciemny chlebuś z plasterkami podsuszonej kiełbasy. To ja też. Zagryzamy i popijamy, on piwem, ja herbatą z cytryną, którą dała mi bratowa w małym, „jednoosobowym” termosie. Popijamy, ale nasze słowa jakby się nie śpieszyły do głosu. Bezimiennym, bezbarwnym ptakiem krążą nam po głowie, czego dowodem nasze spojrzenia, takie ni stąd, ni zowąd, spotykające się w pół drogi. Brat zemnie i do torby wrzuci serwetkę, w której trzymał kanapkę.
– Ten dialog, braciszku, zaczyna się w momencie, kiedy błysk rzucony trafi w miejsce pomyślane przez wędkarza. Pod wodą zrozumiały, chwilowy popłoch! Ale równocześnie dar z innego świata, karmia złota! że chrupać… NIE! To byłoby za łatwe, za prostackie na pstrąga!
Brat spojrzy nie tyle na mnie, co „w dal”. Widzę, że stanął nad rzeką idealną, o rybach wymiaru określonego międzynarodową konwencją. Widzę, jak ustawia na dnie piaszczystym dorodnego pstrąga, a tuż przed nim kładzie mosiężnego judasza! Teraz mnie zauważa i ustami nieznużonego mentora:
– Słuchaj… bo to ważne. Pstrąg, stworzenie dzikie o naturze okrutnej… podchodzi natomiast przemyślnie do faktów nieprzewidzianych. Ma czas… To nie chamuniu, co w hamburgera wbije zęby po uszy i na stojaka wpieprza łojową spuchliznę… Ta ryba – to Panpstrąg! To książę stromych potoków. Ujrzy upadek mego błysku… ale nawet nie drgnie… słyszysz? Uda, że to się nie liczy… On ma swoje humory… toteż trzeba go łowić… na cierpliwość. Licz do… dziewięciu i dopiero wtedy leciutko… ale to lekuchno… podciągnij błysk, żeby ożył. Raptus nie wytrzyma, rzuci się na prowokatora, który wtargnął w granice jego polowań! Poczujesz tu… tu, w ramieniu, jego opór, jego bunt i wściekłość, a nade wszystko jego rybią pychę! – Poklepie mnie po ramieniu. – Cieszę się, że interesuje cię jeszcze przyroda przez wielkie P – uśmiechnie się – jak czterdzieści lat temu… w twej rewolucyjnej książce… bohater wyrwał z rzeki i wzniósł nad głowę „jelca sypiącego mlekiem ciemności”!
Dziękuję mu twarzą wniebowziętego nastolatka. Szczodrze zrewanżował mi się za komplement!
Jeszcze dziś słyszę tamten turniej pochlebstw braterskich i jego ciąg dalszy w aucie, w drodze powrotnej. W gruncie rzeczy było to zawieszenie broni. Co tu owijać w bawełnę… On może mnie i kocha… ale nie szanuje. Z mej pierwszej miłości… zrobił karykaturę! Dla niego praca pisarza to tak jak amatorskie fotografie… Dość tego dobrego. Ściągnąć go z tronu, zareplikować, i to prosto z mostu! NIE… Należy… liczyć do dziewięciu. Wzruszę więc tylko ramionami, żem niby przekonany. Ale…
– Cenię i podziwiam, Zygmuś, psychologiczno-głębinowe studium natury pstrążej – nabiorę oddechu – dziwi mnie jednak ta twoja łatwa zgoda na cudowne pojawienie się gościa-pod-kątem-prostym… w naszej rodzimej rzece. Przecież to ofiara zbrodni! A ty relacjonujesz to przestępstwo jak pocieszną facecję. Przecież to kryminał!
Brat zmarszczy nieładnie twarz, jakby patrzył na dół nogawki ochlapanej błotem spod kół motocykla… ale milczy. Więc „ciągnę” dalej:
– Przyjąłeś wersję milicyjną, jakby tu chodziło o czterolistną koniczynę, o białego kruka… czy cielę dwugłowe… Ten twój nieboszczyk-zamrożek… po prostu pojawił się! – Uśmiechnę się pojednawczo. – Nie chciałem ci przerywać… Znam inną wersję wydarzenia… sielską, niemal ludyczną. Oto ona:
Nad Międzybrodziem słonko, że trzeba oczy przymrużyć… Odwilż na całego.
W koleinach sań renety po koniach w kompot się rozpływają! A na tej drodze dwaj milicjanci na rowerach. Koła tysiącem szprych połyskują, oni spokojnie, spokojniutko se kołują i spojrzeniem ogarniają krajobraz podlegający ich jurysdykcji. Po lewej las i dróżki w jego stronę wiodące, po prawej rze…? – nie domyślam słowa do końca.
„»Ooo! Ooo« – bekną niemal jednym głosem, wskazując brzeg i wodę, i człowieka tuż przy brzegu. Pijaczek? Bo dupą w płytkiej wodzie se siadł. Ale od pasa w górę – oficer prościutki!
I co ujrzą? Ujrzeli, że to trupek frasobliwy, z dłońmi na kolanach, z czołem zagiętym w stronę mózgu! Tak oni na posterunek. Telefonują, alarmują, przysięgają, że są trzeźwi”.
Znamy ciąg dalszy. „Z komendy głównej trzech czy czterech przyjechało… Podnoszą biedaka i do furgonetki niosą, jak Żydzi pannę młodą na weselu, nad głowami biesiadników rozśpiewanych, rozanielonych liturgią” – skończyłem.
Brat spojrzy mi w oczy i czytam w jego spojrzeniu jakby pobłażanie, czy szczere? A jeśli nawet nieszczere, to genialnie wyrażone! I słyszę:
– Wiesz, braciszku, ja też „nie chciałem ci przerywać”, bo kiedy słuchałem twej wersji „rowerowej”, już chciałem wybuchnąć moim znanym ci śmiechem sardonicznym… Opanowałem się. Cóż ci powiedzieć? Trzy lata temu uwierzyłeś karciarzowi, kanciarzowi, pokerzyście, który z dolarów cię obrobił i kule ołowiane niby z pól bitewnych, niby z kości poległych żołnierzy wydłubywane… dla zachodnioeuropejskich kolekcjonerów ci „powierzył”!

Już dom. Wysiadamy. Brat wzruszy dziwnie ramionami, westchnie.
– A niech tam będą dwie wersje! Być może po latach, kiedy powrócisz do tego, już jak do materiału czekającego na literacką obróbkę… pomyślisz sobie, że ten biuralista dupą w przedwiosennej rzece… i tamten z ballady o cudownym wynurzeniu… to wart Pac pałaca…
W domu, ledwie ręce umył – do kredensu:
– Napijesz się? Piołunówka, wiesz, czyj to przepis!
– Z przyjemnością – słyszę siebie i patrzę, jak napełnia kieliszki.
– W naszych stronach, braciszku, od dziecka przesiadujemy ze starymi na przyzbie, żeby słuchać, jacy to oni byli dzielni… z Janosikiem-rozbójnikiem palankęśmy pili… i z nim z wierchu na wierch! Z mołojcami, kiedy na czajkach Czarnomorzem łup wioząc, wracali, z podziwuśmy w dłonie klaskali! Dziś nie ma przyzby – jest telewizja.
Nie tyle potakuję, co marszczę się wokół nosa na znak, że podzielam jego rozczarowanie.
– Pan Białawiec – przypominam sobie naraz – on, pamiętasz? Na mostku nad naszym potokiem lubił w letnie wieczory o pierwszej wojnie opowiadać…
Brat pamięta, to widać. Zaraz pewnie usiądzie jak na przyzbie. Już.
– Pamiętam… Jego popisowym numerem był opis natarcia.
Ruscy szli jak szarańcza na austriackie pozycje… ale dzielni obrońcy nie tylko odparli atak, wytrzymali uderzenie… ale i ruszyli do kontrataku! – Śmieje się. – Pamiętasz okrzyk bojowy Białawca?
– „A my na nich DRUCK” – recytuję twardo jak przystało na Galicjanina. Mój starszy brat cieszy się, naprawdę wzruszony…
Odczułem wówczas, jak może nigdy przedtem, naszą więź rodzinną. Wróciło mi dzieciństwo, odchuchiwanie szyby z mroźnych paproci, żeby z babcią Teofilą liczyć sikorki na stromej kiści konopi, a kilka lat potem podziwiać brata, kiedy przed wyjściem na niedzielne korso przypaloną zapałką polepsza zarys swych kruczych brwi i papierkiem oderwanym z wiśniowego opakowania cykorii uintensywnia swe wargi Rudolfa Valentino.
Jego myśli biegły najwidoczniej równoległym torem, bo naraz:
– Pamiętasz oczywiście braci Białoszatych, Bogusia i Leszka?
– To byli twoi wierni Indianie… Byłeś wodzem naszego szczepu – opowiadam i czuję… że nogi mam bose i łuk leszczynowy w dłoni. Brat twarz swą uniesie i dumnie brwi cofnie w stronę uszu… Rękę do mnie gwałtownie wyciągnie:
– Wu-pa! – zawoła.
– Umugi! – odkrzyknę i ściskam z wdzięcznością dłoń wodza.
Obaj przechowaliśmy hasło plemienia podgórzaków, spokrewnionych ze szczepami z powieści Karola Maya. W tej chwili patrzymy na siebie oczami sprzed chmur krematoryjnych… sine skorupiaki, odłupujemy się z cmentarnych kamieni, na których dwie, trzy linijki jak w encyklopedii.
Brat widzi, co po mnie chodzi.
– Jeszcze po jednym, braciszku?
Potaknę głową i biorę z ręki wodza zielony kieliszek, rodową dawkę nadziei… Pijemy… Zygmunt odstawi swój ledwie nadpity, jakby słowo, co podpłynęło do ust, domagało się pierwszeństwa.
– Na miesiąc przed śmiercią Boguś był w naszych stronach. Zatrzymał się w uzdrowisku N… chyba nie sam; ale to nieważne. Co dzień przyjeżdżał swoim nissanem i we dwójkę wyprawialiśmy się na tradycyjne łowiska. Rano było chłodne, rozpaliłem ogień… Boguś powitał ognisko nieoczekiwanym wzruszeniem… że znowuśmy Apaczami i że to zaszczyt siedzieć obok wodza i grzać ręce nad wspólnym płomieniem. W pewnej chwili zatrze energicznie dłonie i jakiś taki niedzielny:
„Wprawdzie deontologia zabrania wyjawiać »podszewkę « spraw już zasądzonych… opowiem ci jednak to, co już w aktach sądowych pleśnieje pod nadzorem wojewódzkich myszy… No i… co najważniejsze, protagonista, Żyd Wulf, nie żyje…”.
„Sanocki? Chyba nie…” – wtrącę się.
„Nie, nie sanocki… Nikt zresztą nie wiedział, skąd on…” – i Boguś zamilkł na moment, obracając ostrożnie nad ogniskiem leszczynowy rożen z porcją krakowskiej kiełbasy.
– Uszanowałem zamilknięcie przyjaciela – mówi Zygmunt – a kiedy powrócił do opowiadania… słuchałem go, jak ty, kiedy ci czytałem baśń o rybaku Uraszimo… A teraz, braciszku, powtórzę ci, co zapamiętałem… Tak, że obaj usłyszymy Bogusia – uśmiechnie się – choć nagranego moim głosem:
„Był to rok »odwilży« w naszej Polsce. Ludzie znowu zaczęli mówić głośno, a nawet narzekać. Z zagranicy zaczęli przyjeżdżać, jedni do rodziny, drudzy, żeby swe mienie rewindykować… Dla adwokatury istne przedwiośnie! – Boguś się uśmiechnie. – No i niespodzianki. To, co ci opowiem, zaczęło się w Warszawie, jak w amerykańskim filmie. Siedzę w restauracji i czekam na poważnego i zamożnego ziemianina, który przyleciał z Londynu, żeby mi powierzyć… bajka… Czekam, a tu pół godziny minęło, wstaję, bo ten kwadrans akademicki przesadnie się dłuży… a tu kelner podchodzi:
»Pan… – nazwijmy go zastępczo… pan Obszarnicki – najmocniej pana mecenasa przeprasza… miał ostry atak podagry… pozwoli sobie zadzwonić do pana mecenasa… za kilka dni… jak tylko…«.
Postać kelnera – mówi Boguś – wywołała u mnie reakcję kompensacyjną. Zamawiam obiad. Zjem sam… ale… siadając, widzę, że jakiś mężczyzna o coś pyta mego kelnera… A teraz wali prosto w moją stronę! Naszego wzrostu, tyle że kark tęższy… Zatrzyma się dwa kroki przed mym stolikiem.
»Czy pan mecenas Białoszaty?«.
»Tak, ale…«.
»Proszę darować… być może przyszłemu klientowi najście… i to w porze obiadowej…«.
Gość ułożony… niemniej – mówi Boguś – »naszedł mnie«, więc grzecznie, niemniej kategorycznie:
»Pan wybaczy, ale tu w restauracji! Musi pan zadzwonić do mego biura«.
»Wiem… wiem, panie mecenasie, ale sekretarka zapyta profesjonalnie o rodzaj sprawy… A gdybym, załóżmy, jej powiedział, co to za sprawa… parsknęłaby śmiechem… i może nawet dałaby mi adres… psychologa!«”.
– Patrzę na Bogusia – mówi Zygmunt – a on potrząsa głową, jakby trudno mu było się zdecydować…
„Wiesz… jakoś nie wiedziałem, jak go »spławić«… a może już mnie podświadomie zainteresowała ta sprawa, której moja sekretarka nie zdolna byłaby pojąć? – Proszę! – Wskażę mu miejsce przy stole. Podejdzie. Podaję mu rękę, a on:
»Dziękuję, panie mecenasie, to wielki zaszczyt dla mnie. Jestem Abraham Wulf, z Galicji«.
I wiesz, Zygmunt, co on wtedy zrobił, ten Wulf, zanim jeszcze usiadł?!
»Panie starszy, od kilku dni macie świeży kawior ruski… Na początek i żeby czymś odpowiednim zakropić!«.
Kawior kawiorem – mówi Boguś – specjalnie mi nie imponuje, ale gest oceniłem. Niemniej spojrzę pytająco na Wulfa.
»Panie mecenasie… ja widzę, że pan już czeka, co ten natręt ma w końcu do powiedzenia. Ja jestem sentymentalny polski Żyd. Ojciec, to znaczy rodzina… miał hurt zbożem w Rzeszowskiem… ale aż po Ukrainę. Jego… ich już nie ma. – Gest ręką uczyni w stronę nicości. – Został mi po ojcu, z czasu ucieczki na Wschód… niech się pan mecenas nie śmieje… stary mercedes«.
»Cooo?«. – Patrzę na wariata. »Gruchot przedwojenny?! Gdzieeee?!«.
A Wulf odetchnie głęboko i jakby z ulgą:
»Gdzie… W jednym małym miasteczku, w takim sztetełe. I ja to auto, grat nie grat, muszę odzyskać, panie mecenasie!«.
»Panie Wulf… skoro ten mercedes jest pana własnością, interwencja adwokata wydaje mi się zbędna«.
»To auto… panie mecenasie, ono czeka na mnie w Związku Radzieckim«.
Patrzę na niego – mówi Boguś – i widzę, że to nie żart… że to nawet nie sentymenty… że śmiechu wart gruchot musi przesłaniać jakiś głębszy sens, na razie nieczytelny. Bo oczy Wulfa świeciły dziwną wiarą”.
– No i co? – pytam brata. – Przyjął Boguś tę sprawę?
– Przyjął, a jakże! Ten Wulf go zafascynował! Po kawiorze najdroższy tokaj do schabu zamówił… Przy pożegnaniu łzy mu zaszkliły oczy, kiedy usłyszał: „Czekam na pana, panie Wulf, jutro w biurze, o dziesiątej”. Tak że nazajutrz sprawa ruszyła z kopyta! Boguś… co cię, braciszku, nie zdziwi, uromantycznił historię zardzewiałej taradajki, w złotych ramach ją zawiesił:
…Jedyne, co zostało obywatelowi Abrahamowi Wulfowi (rodziców stracił z rąk germańskich faszystów w obozie zagłady w Treblince), to pamiątka. Mój klient pragnie odzyskać stary rodzinny mercedes. Zobowiązuje się oprócz pokrycia kosztów przewidzianych przez ustawę celną, jak również tych związanych z transportem etc. ofiarować poważne sumy na cele dobroczynne, zarówno w Związku Radzieckim, jak i w Polsce…
– Zygmuś – mówię – taż to surrealizm! A ten forsiasty handełes został na lodzie?! – Brat zaprzeczy wesoło:
– Myślałem jak ty… Nie doceniłem uporu dwóch ambitnych graczy… dwóch uzdolnionych aktorów. Wulf i Boguś… oni się uparli! I po roku… słyszysz? Po roku obaj odbierają na granicznym przejściu w Rublance… tego mercedesa… hojnie ściskając przy tym ręce życzliwych celników!
Nastała cisza. Ze starego mercedesa sypał się zardzewiały, ziarnisty czas, tak że po chwili uświadomiłem sobie, że brat patrzy na mnie, jakby oczekiwał choćby należnego westchnienia. Poirytowało mnie jego czatowanie na moją reakcję, na manifestację jakiejś emocji „pierwszego stopnia”.
– Boguś… chyba nie dla pięknych oczu Wulfa przez okrągły rok zabiegał o powrót auta w ojczyste strony?
Brat wargą o wargę, jakby chciał słowo gotowe do głosu wypolerować. Potrząśnie głową i dziwnie się uśmiechnie, jakby zażenowany:
– Znasz, braciszku, magiczne słowo, którego nadużywają profesjonaliści wszelkiego autoramentu: deontologia! Kiedy je usłyszysz, wiedz, że koniec twego indagowania… Kiedy w pewnym momencie mrugnąłem znacząco do Bogusia i mówię:
„Pochwal się Wodzowi!… Ileś zgarnął »zielonych« za ten geszeft? Trzy tysiące?”.
A on patrzy mi w oczy przez moment, po czym:
„No wieeesz… żeby tak utrafić! Winszuję Wodzowi czerwonoskórej intuicji!”.
– Uwierzyłeś mu? – pytam brata. – Bo ja nie wierzę w tę przypadkową identyczność wysokości honorariów otrzymanych i domyślnych…
Brat też nie wierzył, tym bardziej że Bogusiostwo spędzili wiosnę w Bułgarii… kupili w Warszawie trzypokojowe mieszkanie, i to w starym budownictwie, z marmurami i klamkami z brązu, z lat trzydziestych… A do tego Boguś dał sobie wstawić przepiękny złoty mostek!
Nastał ponowny moment ciszy. Zamiast naszczepiać go jakąś głębszą, choćby wyczytaną refleksją, po której poznaniu czytelnik przymknąłby książkę i oczy, żeby wspinać się wytyczoną przez autora ścieżką wiodącą do osławionej biblijnie jabłoni… chlapnę:
– Wiesz, Zygmuś, trudno mi ukryć zawód… Boguś złapał wtedy ogromną forsę. Sentymentalny polski Żyd Wulf rozbijał się mercedesem po Europie… A Boguś o Wodzu nie pomyślał. Wódz nadal siedzi nad wodą i kiełbasę na patyku trzyma nad ogniem.
Brat westchnie jakoś inaczej niż poprzednio. Bynajmniej nie „gorzko”. Nawet jak gdyby z ulgą. Jakby poczuł, że baśń Wulfowa dobiega końca i że przekona mnie o nadzwyczajności bohatera. Naleje mi wódki:
– Nikt poza mną nie wie, jak to było naprawdę. Boguś mi to wyjawił „pod największym Broń-Boże”… Wulf chciał w NRD auto sprzedać. Miał tam znajomka… który pośredniczył. Dał ogłoszenie w rubryce:
SPRZEDAM. Mercedes (r. 1936), wóz prywatny b. generała Dywizji Pomorskiej von Prosta, zdobyty przez radzieckich partyzantów, wymagający jednak naprawy. Cena do omówienia.
W końcu mercedes pojechał do Szwecji. Nabył go jakiś amator militariów, incognito… I o Wulfie słuch zaginął.

Brat przybrał nową twarz. To już nie gawędziarz, co ciepłą dupą do przyzby przyrósł, to tragik wspaniały, to drugi Malraux, pochylony nad stuleciem, nad Europą… bo słyszy, jak dudnią kopyta watahy brodatych najeźdźców, jak tętnią szwadrony ułanów z Maryją w ryngrafie… Ten jego głos emfazy podbitej życzliwym humorem.
– Jak się domyślasz, lata zaczęły mijać, i to przyspieszając biegu… Na Stadionie Wojska Polskiego… trawka zielona raz-dwa-trzy! Pierwszy sekretarz i ona raz-dwa-trzy! Dziesięć orkiestr wybucha robotniczo-chłopskim polonezem… w chwili… o teraz! Pierwszy sekretarz partii podał rękę cepeliowskiej Przodownicy żniw!
I ruszają dożynki, aż się Warszawa, a wraz z nią województwa i powiaty puszczają w kołys piastowy. Nastrój tego dnia, braciszku, był ci iście „trzeciomajowy”. Jaskółki nad stadionem śmigały, różne esy-floresy patriotyczne wypisując. Za to Boguś… albo inaczej… Korzystając z udożynkowienia Polski, kiedy dygnitarze, dziennikarze, pisarze, górnicy i bokserzy zebrali się na stadionie… on, Boguś w swej restauracji:
„Znowu żurek zamówiłem – mówi – smaczny, że łyżkę oblizywać! A do tego poczucie jakby sztubackich wagarów…”. –  I patrzy Boguś za kelnerem, który odchodzi w stronę kuchni z talerzem po żurku.
„Panie starszy – zwróci się do niego – niech się pan po drodze zapyta… tego tam – i brodą wskaże – czego on, jak sroka w kość! W mój stolik się wpatruje?”.
Nim co, widzi Boguś, że ten gość z kelnerem trzy słowa, nie więcej, zamieni i do jego Bogusiowego stołu siedmiomilowym krokiem zasuwa!
„Kłaniam się panu mecenasowi!” – z uśmiechem od ucha do ucha.
„Niech cię! Wulf. Wulf!”.
Zaprosił byłego klienta do stołu. Wulf nie lubi żurku, woli barszcz. W Szwecji barszczu nie jadł, więc tutaj chętnie.
„Europejski handlowiec” – mówi Boguś. „Ubranie chyba z Londynu, krawat na pewno włoski!”.
I zamyśli się starszy brat.
Po latach wraca zza opłotków pamięci tamta opowieść Zygmunta, kiedy ręce grzało się przy ognisku, a warszawski mecenas zjeżdżał na podkarpackie łowy… I tamtym dożynkowym majem, i Warszawą Ludową zalatuje dziś nasza postsolidarnościowa rozmowa w domu przy Jagiellońskiej.
Zygmunt dopije resztkę herbaty. Zamyśli się, ale widać, że usta gotują się do słowa. Podniesie głowę:
– Nasze zamilknięcie w tej chwili… Boguś przeżył coś identycznego, wtedy, w warszawskiej restauracji… Trzydzieści lat temu, kiedy zwrócił się do Wulfa dosłownie tak:
„»Śni mi się czasem pana mercedes z tysiąca i jednej nocy«.
A Wulf twarz przybierze wesołą, no… sowizdrzalską, jakbym mu wspólną psotę sztubacką przypomniał!
»Jego już nie ma, panie mecenasie, trzeba, by pan poprawił sen… On w Szwecji ducha wyzionął… Kupił go mój wspólnik skandynawski… na szmelc… c’est le cas de le dire! Nikogo innego ten grat przedwojenny nie zainteresował…«.
Przerwał – mówi Boguś – i dziwnie patrzy mi w oczy, po czym:
»Panie mecenasie – położy lewą rękę na stole i półgłosem – ja dokończę historię, ale najpierw prośba… może ona niezwykła, dziwaczna, ale tak mi się nagle pomyślało: nie wymówimy imienia tajemnicy, którą się teraz z panem podzielę… ani pan, ani ja… git?«.
W głosie Wulfa było coś… nie wiem, jak to określić, co mi nakazało zgodę… jakbyśmy, idąc przez gaj leszczynowy, ujrzeli na bliskiej gałęzi samiczkę ziębę wysiadującą… i jednomyślnie postanowili, że jej nie widzimy – a Wulf, już uspokojony:
»Pamięta pan mecenas celników… ruskich i naszych? Co oni robili?«.
»Jasne, że pamiętam… bagnetem skrobali farbę na mercedesie! Złota szukali«.
»No i co? Nici! Tak zwane rozczarowanie! Błotniki wykrzywione i pozaginane jak menażka pijanego rekruta! Najzwyklejsza blacha!« – to mówiąc, dłonią lewej ręki o blat stołu klaśnie.
Spojrzę na jego rękę – mówi Boguś – a na serdecznym palcu jasny pierścień się iskrzy! Aaa! Nagłe olśnienie! Mój wodzu! I do Wulfa: »Wiem, wiem to…« – i już to, co pragnę powiedzieć, mam na końcu języka, ale Wulf palce tej właśnie ręki przede mną rozczapierzy, jakby narodzinom słowa zagrozić miał sądem!
»Pan mecenas obiecał…« – powie niemal z wyrzutem.
Zamilkłem – kończy Boguś”.
Brat spojrzy na mnie, na noc za oknem, i po chwili do mnie myślą powróci:
– Była to ostatnia rozmowa pstrągarzy – skończył jednym zdaniem swą relację. Patrzy, jakoś niemal uroczyście. Wstał. Ja też się podnoszę.
– Może wyda ci się śmieszne… ale ja też nie pozwoliłem temu słowu przyjść do głosu… Wulf zaprosił Bogusia do gry w zaczarowane milczenie… potem Boguś mnie powierzył piastowanie słowa cennego…
Nie dałem mu dokończyć.
– Bracie kochany! Ja też dołączam do Wielkiej Gry, której sens bezsensowny mógł tylko ziemski człowiek wymyślić! – zadeklarowałem rozpromieniony.
Brat patrzy na mnie jakoś tak mądrze. Ręce położy mi na ramionach… czuję, że do starszeństwa, do wodzowania mnie przyjmuje! I serce mi dzwoni! A on, z powagą, jasnym głosem, żeby San usłyszał:
– Nie wiem, czy w przyszłym roku, kiedy tu przyjedziesz… jeszcze mnie zastaniesz… Laaata, braciszku, laaata. Ale to nic, znajdziesz sobie z łatwością kogoś, kto dla ciebie, na poczekaniu, wymyśli dwie, trzy historie… nie z tej ziemi, jak moje. A przyzb starszobraterskich tu nie brak… Tyle przyzb, ile dup, co lubią letnie wieczory… Byle tylko mieć takich fajnych słuchaczy jak ty, braciszku! – I poklepie mnie po policzku.


Prezentowany fragment prozy Mariana Pankowskiego „U starszego brata na przyzbie” pochodzi z tomu „Nastka, śmiej się! Opowiadania” – © Korporacja Ha!art 2013

Oprac. Tomasz Charnas


Marian Pankowski
Nastka, śmiej się! Opowiadania
Korporacja Ha!art
Kraków 2013
(Seria Prozatorska)


Czytaj w E-SPLOCIE o Marianie Pankowskim:
Nam wieczna w polszczyźnie rozróba. Marian Pankowski mówi
Tratwa nas czeka
Niewola i dola Adama Poremby